Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pałkiewicz - wielki zdobywca i odkrywca

Jacek Pałkiewicz
Przeprawa przez dżunglę z całym bagażem na plecach była niezwykle uciążliwa. Musieliśmy przywyknąć do brudu i potu oblepiającego nas w dzień i w nocy
Przeprawa przez dżunglę z całym bagażem na plecach była niezwykle uciążliwa. Musieliśmy przywyknąć do brudu i potu oblepiającego nas w dzień i w nocy Archiwum J. Pałkiewicza
Dajaków, grupę spokrewnionych ze sobą plemion na Borneo, porozumiewających się kilkoma językami, rozsławiły okrutne rytuały. Postanowiliśmy przyjrzeć im się bliżej i dowiedzieć się czegoś nowego - pisze podróżnik Jacek Pałkiewicz

Przez najbliższe cztery tygodnie będziecie musieli przywyknąć do brudu i potu oblepiającego was w dzień i w nocy - dzielił się swoją wiedzą Jacek. - Przekonacie się podczas wieczornej toalety, że zęby są jedynym kawałkiem ciała zachowanym w jako takiej czystości. Jeśli oczywiście będziecie mieli siły i ochotę na mycie zębów. Odradzałbym także golenie, bo najlżejsze zadrapanie w tym klimacie zamienia się w wiecznie gnijącą ranę.

Instruktaż zrobił duże wrażenie. Także wizyta u gubernatora wyspy nie podniosła morale wyprawy. Gubernator nie krył zaskoczenia, dowiadując się o ich ambitnych planach.

- To dwa i pół tysiąca kilometrów przez dżunglę. Będziecie musieli pokonywać zdradliwe rzeki i łańcuch Gór Mullera ze szczytami sięgającymi ponad dwa tysiące dwieście metrów. Nie wiem, czy wiecie, że nazwa pasma pochodzi od nazwiska holenderskiego majora, szefa misji rządowej, zabitego w 1824 roku przez Dajaków. Porywacie się na wielką rzecz. Przed dwoma laty na równie szalony pomysł wpadli komandosi z Dżakarty, ale pokonały ich tropikalny las i góry.

Asystent gubernatora miał bardziej optymistyczne wieści.

- W rejonach zamieszkanych przez Dajaków panuje obecnie spokój, choć niedawno w malezyjskiej części Borneo wybuchły zamieszki. Uzbrojeni w maczety i włócznie Dajakowie palili domy i zabijali przywiezionych tam osadników. Jednak po indonezyjskiej stronie czaszki, jakie zobaczycie w "długich domach", pochodzą z czasów II wojny światowej, gdy Japończycy dokonali inwazji na wyspę. Wprawdzie niektórzy misjonarze donoszą o świeżych trofeach, lecz na pewno nie są to czaszki ostatnich buntów.

Borneo to etnograficzny tygiel. Dajaków, grupę spokrewnionych ze sobą plemion porozumiewających się kilkoma językami, rozsławiły okrutne rytuały. Nazwa "łowcy głów" przylgnęła do nich w wyniku uprawianego procederu pozbawiania nieprzyjaciół czerepów i kolekcjonowania ich czaszek w domach. Miały zapewnić urodzaj, płodność kobiet, prestiż wśród współplemieńców. Dekapitacja była niekiedy wyrównaniem rachunków za zaznaną krzywdę, obrazę, złe spojrzenie. Nazwa Dajakowie, choć powszechnie używana, ma w rzeczy samej pejoratywny wydźwięk. Wymyślili ją muzułmanie dla pierwotnych plemion zamieszkujących góry. Sami Dajakowie wolą być określani nazwami plemiennymi: Puna, Kajan, Kenjah, Iban, zaś w języku indonezyjskim istnieje nazwa orang gunung - ludzie z gór.

Wieczorem rozsiedli się w hotelowej restauracji. Żegnali cywilizację, opróżniając na zapas kolejne butelki piwa i słuchając ochrypłego głosu Elli Fitzgerald. Miejscowy folklor reprezentował Andy, w którego żyłach płynęła krew holendersko-angielskich kolonistów oraz malajskich piratów. A może w ogóle nie miał już krwi. Sądząc po szybkości, z jaką radził sobie z kolejnymi drinkami, jego erytrocyty mogły stanowić szczątkowy procent w morzu alkoholu. W zamian dzielił się bezcennymi informacjami.
- Kiedy będziecie gośćmi w "długich domach", uważajcie na ich wódkę ryżową. Robi wrażenie słabej, ale w większych ilościach jest zabójcza. Kac po koniaku jest niczym w porównaniu z koszmarami wywołanymi przez ichniejszy samogon. Odmowa picia nie wchodzi w grę, bo mogłaby urazić gospodarzy, a Dajak rozzłoszczony to wiecie...

Przytknął butelkę do ust i opróżnił ją do końca.

- No a potem, gdy już was kompletnie upiją - ciągnął konspiracyjnym szeptem - zdarzają się różne rzeczy. W najlepszym razie zostaniecie zgwałceni przez niezamężne kobiety. A w najgorszym przypadku… - Rozglądnął się za kolejną butelką.
- No co? Mów! - popędzał go Carlo.
- W najgorszym przypadku obudzicie się z założonym palangiem.
- Palang? Co to takiego? - wrzasnęli.
- Stymulator kobiecych orgazmów. Kawałek bambusa lub kości, którym przekłuwa się penisa poniżej żołędzi, a na jego końcach mocuje gładkie gałki.
- Jezu! - jęknął Carlo. - Ale masz fantazję.
- Sam widziałem - zaperzył się Andy. - Niektórzy mają nawet dwa palangi założone pod kątem prostym.
- Jacek, czy my naprawdę musimy tam jechać? - Carlo jest przerażony.
- Za to jak wrócisz do Włoch z takim palangiem w kutasie - śmieje się Alberto - nie opędzisz się od panienek.
- Panowie! Palangi zakładają facetom, którzy mają kłopoty z zaspokajaniem dziewczyn. Dlatego idziemy wypocząć, by ewentualnie nie dać ciała. Wstajemy razem ze słońcem - Pałkiewicz stanowczo kończy piwny wieczór.

W centrum wyspy nie ma dróg asfaltowych. Nie ma dróg w ogóle. Jedynymi szlakami komunikacyjnymi są rzeki. Mahakam nie jest najdłuższą rzeką wyspy, ale i tak liczy siedemset osiemdziesiąt kilometrów, z czego trzy czwarte spławne. Maleńki dwupokładowy stateczek "Karya", na którym Pałkiewicz zaokrętował swoich towarzyszy, wiózł setkę tubylców wracających do "długich domów". W większości tłoczyli się na dolnym pokładzie, hałaśliwym, zasnutym mgiełką silnikowych spalin. Na górze pasażerów było mniej. Byli jedynymi białymi, wzbudzając zrozumiałe zainteresowanie. W spartańskich warunkach, śpiąc na materacach ułożonych na podłodze, musieli przetrwać trzy dni i dwie noce.

Cały pierwszy dzień upłynął na obserwacji nieciekawych krajobrazów. Holowniki lawirowały po rzece, pchając lub ciągnąc wyładowane drewnem barki. W pobliżu Samarindy mijają cuchnące zakłady papiernicze, potem zaczęły się mokradła porośnięte namorzynami i olbrzymie połacie nagiej ziemi. To ślad po wielkich pożarach, które niedawno zniszczyły dwadzieścia procent lasów Kalimantanu.
Statek walczy z przeciwnym nurtem, lawiruje, wyszukując miejsca, gdzie prąd jest słabszy, a co jakiś czas przybija do brzegu, wymieniając pasa-żerów. Dłuższy postój zaliczyli w Tenggarong. To ostatnie dość hałaśliwe miasteczko, do którego dochodzi transport kołowy. Żyje z handlu wymiennego. W dziesiątkach sklepików arabscy lub chińscy kupcy zdzierają skórę z biednych Dajaków. Potem, w górze rzeki, dla każdego piszącego podróżnika pojawiają się coraz skromniejsze, brudniejsze i zaniedbane wioski, utopione w ścianie dżungli. Brzeg i rzeka walczą ze sobą. Z tych zapasów na ogół zwycięsko wychodzi Mahakam. Podmywa brzeg, odrywając wielkie połcie ziemi - pływające wyspy niesione prądem. Rzeka robi się coraz węższa, a prąd silniejszy. Z każdym obrotem śruby statek zagłębiał się w świat, o którym marzyli, rozmyślali, który stał się głównym tematem ich rozmów w ostatnich tygodniach. Coraz silniejsze są także odgłosy dżungli. Wieczorny koncert cykad potrafił zagłuszyć nawet odgłos pracy silnika, bo mimo zapadających ciemności statek wciąż walczył z rzeką, choć liczne pnie płynące z prądem stanowiły realne zagrożenie dla wątłych burt "Karya". Zasypiali, wierząc w swoje szczęście.

Wreszcie dopływają do Long Bagun. Przestrzegając miejscowej etykiety, Pałkiewicz melduje się u kepala adat - odpowiednika wioskowego sołtysa. Towarzyszy mu Remo, który mieszkał w Indonezji cztery lata i wystarczająco opanował język, by być tłumaczem wyprawy. Przyjmuje ich pomarszczony starzec, ubrany jedynie w sarong, rodzaj spódnicy z jednego płata tkaniny upiętej wokół bioder. Siadają na matach pokrywających podłogę.

- Salamat malam, kepala adat - nawiązuje rozmowę Remo. - Jesteśmy Włochami. Chcemy dopłynąć do Tiong Hang i potrzebujemy łodzi dla przewiezienia ośmiu osób i bagaży.

Kepala adat milczy chwilę, wreszcie uśmiecha się z zakłopotaniem.

- Ze znalezieniem łodzi i sternika nie będzie kłopotów. Problemem jest paliwo. Najbliższa dostawa przewidziana jest dopiero za tydzień. Chyba że odsprzeda wam żelazną rezerwę misjonarz.

Szukając domu misjonarza, rozglądają się po wiosce. W budownictwie i zdobnictwie zachowało się niewiele tradycyjnych elementów. Gdzieniegdzie stały totemy, choć zdały się być wyciosane niedawno. Wioska także nie ma długiej historii. Żyją w niej Dajakowie należący do trzech różnych plemion, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu spotykały się jedynie na wojennej ścieżce. Również turyści, docierający coraz częściej do Long Bagun, nadają wiosce kosmopolityczny charakter i wpływają na styl życia tubylców. Ksiądz, z pochodzenia Holender, okazał zrozumienie dla benzynowych kłopotów, zawieszając na kilka dni swoje duszpasterskie wyjazdy. W dobrych nastrojach meldują się na posterunku wojskowym. Dyżurny sierżant z uwagą przegląda paszporty i surat jalan - zezwolenie na poruszanie się w tym odludnym zakątku wyspy.

- To niebezpieczne miejsce. W przypadku kłopotów liczcie tylko na siebie. Nie będę mógł wam pomóc, bo nie mam ludzi i sprzętu. - Potem, jakby usprawiedliwiając się, dodaje: - Dotąd nikt z cudzoziemców nie chciał płynąć dalej niż na płaskowyż Apo Kayan.
Następnego dnia na przystani czeka na nich solidna, dziewięciometrowa łódź o płaskim dnie. Dwa przyczepne silniki dawały nadzieję na pokonanie bystrzy i niebezpiecznych porohów. Sternik łodzi o imieniu Ajang starannie rozmieszczał bagaże i kilkanaście dwudziestolitrowych kanistrów z benzyną. Łódź musiała być dobrze wyważona, bo czekało ją trudne zadanie. Krzątaninie przyglądał się siedzący na pomoście staruszek. Jego wydłużone, sięgające ramion uszy, charakterystyczne dla starszego pokolenia Dajaków, zainteresowały Remo.

- Jak dawno mieszka pan w tej wiosce? - zapytał.
- Niedługo. Urodziłem się w górach, na Apo Kayan, a wtedy nie było jeszcze Long Bagun. Dopiero dwadzieścia lat żyjemy nad tą rzeką.
- A wydłużone uszy to jakaś tradycja plemienna? Młodzi Dajakowie wyglądają inaczej. Nie mają także tatuaży na ciele.
- Młodzi zapominają o obyczajach przodków. Podrastają i uciekają do wielkich miast. Nie wiem, co ich tam ciągnie. Mnie jest tu dobrze. Teraz żyjemy ze wszystkimi w zgodzie.
- Kiedyś było inaczej? - drążył Remo.
- Kiedyś wszyscy walczyli ze wszystkimi. Pojmanym lub zabitym obcinaliśmy głowy, a każdy wojownik po zabiciu nieprzyjaciela robił na swoim mandau szczerbę. Dla pamięci. Ja miałem osiem takich szczerb.

Oczy starca zalśniły dumą. W starych żyłach zabulgotała krew wojownika.

- Mandau to takie długie noże do ścinania głów. Ma pan taki nóż w chacie?
- Już nie. Pozabierali je misjonarze, także czaszki naszych wrogów. Teraz jesteśmy chrześcijanami, a zabijanie to wielki grzech. Dawniej było inaczej. Nawet Anglicy kazali nam to robić. To było wtedy, gdy cały świat zaczął ze sobą walczyć. Słyszeliście o tym?
- Trochę do nas dotarło - Re-mo z trudem powstrzymywał śmiech.
- No więc wtedy Japończycy wylądowali na Borneo, zabierali nam ryż i jedzenie. Anglicy nie mogli tego znieść. Przybyli z pomocą i jeszcze poprosili Ame-rykanów, bo Japończyków było za dużo, a na dodatek mieli szybko strzelające karabiny. My zaś tylko dmuchawki i oszczepy. No i Anglicy razem z Amerykanami pomogli nam poobcinać głowy wszystkim Japończykom na naszej wyspie. I tak skończyła się wielka wojna światowa, a ja mogłem zrobić jeszcze kilka nowych szczerb na moim mandau. Ale to było dawno.

Hałas uruchomionego silnika był hasłem do zajęcia miejsc w łodzi. Pomachali staremu Dajakowi oraz gromadce dzieciaków i wypłynęli na rzekę. Po kilku minutach stracili z oczu Long Bagun, a ryżowe poletka ustąpiły miejsca najpierw lasowi wtórnemu, potem dzikiej dżungli. Rzeka także zmieniła się nie do poznania. Zamiast szerokiej wstęgi wody płynęli wijącą się niczym wąż, rwącą i zdradliwą górską rzeką, pełną bystrzy, wystających głazów i wirów. Brzegi zbliżyły się do siebie, porośnięte nieprzeniknionym gąszczem schodzącym aż do samej wody. Chaos drzew i pogmatwanych pnączy, wachlarze paproci, pióropusze palm. Płynęli obok spienionych dopływów, żwirowych ławic. Osiadały na nich stosy niesionych prądem drzew wybielonych przez prażące słońce. Wygrzewały się na nich warany, przedhistoryczne smoki z długimi rozdwojonymi językami, spoglądając leniwie oczami dinozaurów na płynącego rzeką warczącego i śmierdzącego spalinami potwora. Od czasu do czasu warkot silnika podrywał stadko malutkich czapli, ospałych rybożerów lub wielkodziobych zimorodków. Jedynie motyle nie robiły sobie nic z ryku silnika. Kiedy tylko łódź zwalniała, siadały na spoconych ciałach, bagażu, na burcie łodzi.

Fragment książki Andrzeja Kapłanka "Pałkiewicz. Droga odkrywcy" (Wydawnictwo Zysk i S-ka 2010)

Biografia do bólu prawdziwa

Media nie przepadają za nim, bo drażni, eksponując nadmiernie swoje ego. Niektórzy twierdzą, że potrafi zrazić chropowatym charakterem czy brutalną szczerością. Pokazanie biografii Jacka Pałkiewicza nie było łatwym zadaniem dla jej autora. Andrzej Kapłanek włożył ogromny wysiłek w skompletowanie możliwie największej ilości materiałów i znalazł klucz, żeby odtworzyć życie wielowymiarowej postaci, wokół której narosło sporo legend. Zbierał informacje, docierał do dokumentów i świadków, rozmawiał z osobami nieprzychylnymi, a nawet z kochankami, by stworzyć możliwie jak najwierniejszy portret człowieka z krwi i kości. Chociaż jego bohater był sojusznikiem, to jednak ze swoich uczuć, namiętności, marzeń, samotności, nie miał szczególnej ochoty się zwierzać.

Reżyser Jan Jakub Kolski, uczestnik wypraw Pałkiewicza, ma kłopoty z oceną osobowości Jacka. "Znam go od siedemnastu lat, ale on nie daje się poznać. To, co ogólnie dostępne, znajduje się w relacjach medialnych. Wiadomo z nich, że jest odważny, wytrzymały, uparty. Ale to zaledwie naskórek prawdy. Resztę skrywa skrzętnie przed ludźmi". Na pełnych ekscytacji forach internetowych obok wpisów "wielki" czy "słynny" widnieją epitety "mitoman", "konfabulant". Ignoruje wszelkie jadowitości: "Niech tak sobie myślą dążący do zdeprecjonowania mojej reputacji zawistnicy. Pieprzę tę palanterię". Arogancka nieraz pewność siebie jest nieodłącznym elementem jego nieuleczalnego, kłującego w oczy egocentryzmu. Mówi, że nie ma agenta, dlatego sam musi dbać, by dobrze się "sprzedać".

Twórca survivalu w Europie, niestrudzony podróżnik i odkrywca poszukujący osobliwości ginących cywilizacji, tropił granice ludzkich możliwości w sytuacjach krańcowego obciążenia. Weteran pustyni i Syberii, przecierał szlaki na Borneo i Nowej Gwinei. Spełnił śmiałe przedsięwzięcie, przepływając samotnie Atlantyk w roli dobrowolnego rozbitka. Zamierzał udowodnić, że jeśli ofiara katastrofy morskiej nie podda się, jest w stanie się uratować. Na szalupie ratunkowej, poza kompasem, nie było urządzeń nawigacyjnych i środków bezpieczeństwa, w które wyposażone są dzisiejsze jachty. Odcięty od świata, z każdym dniem tracił siły, dokuczało mu zimno, wyczerpanie i samotność. Doświadczył lekcji głębokiej pokory, wołał do Boga o pomoc, bo bał się, że jeśli upadnie na duchu, straci instynkt samozachowawczy. Wtedy to, po raz kolejny w swoim życiu, otarł się o śmierć, nad czym zresztą nigdy się nie roztkliwiał. Jacek nie uznaje łatwych ścieżek. Bywało, że konfrontował się z pokusami i żonglował na cienkiej linii oddzielającej ambicję od rozwagi. Stawał na krawędzi bo, jak zdradza, dopiero tam pojawiają się żywe emocje.

Szkolił kosmonautów, liderów finansjery, brygady antyterrorystyczne. W 1996 r. zlokalizował właściwe miejsce narodzin Amazonki. Ostatnie odkrycie geograficzne rozwiązało zagadkę źródła, które wcześniej było przedmiotem niekończących się spekulacji. To otworzyło mu, jako pierwszemu Polakowi, drzwi do superelitarnego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie, instytucji poświadczającej sławę podróżnika.

Nie można nie zgodzić się z wydawcą, który zaznacza, że "to dobrze udokumentowana i wyśmienicie napisana, do bólu prawdziwa biografia nietuzinkowego faceta".

"Pałkiewicz. Droga odkrywcy"
Andrzej Kapłanek
Wydawnictwo Zysk i S-ka
2010

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska