Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arcybiskup Marian Gołębiewski: Chciałem zostać marynarzem

Katarzyna Kaczorowska, Robert Migdał
Arcybiskup Marian Gołębiewski
Arcybiskup Marian Gołębiewski Tomasz Hołod
Czy księża na jego widok stają na baczność, jakie ma kulinarne słabości, czy czasem czuje się samotny na Dolnym Śląsku i co sądzi o swoim poprzedniku - kardynale Henryku Gulbinowiczu - rozmowa z arcybiskupem Marianem Gołębiewskim, który od pięciu lat jest metropolitą wrocławskim.

Dzisiaj mija pięć lat od ingresu, po którym Ksiądz Arcybiskup objął we władanie archidiecezję wrocławską. Odnalazł się Ksiądz we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku?

Jak mówi Ewangelia: "Kto rękę przyłożył do pługa, niech się nie ogląda wstecz". Nie wracam do tego, co było. Teraz zajmuję się tym, co jest wokół mnie, poznaję problemy, wychodzę naprzeciw nowym i próbuję je rozwiązywać. Myślę, że nie mam już odwrotu. (śmiech)

Czy miał Ksiądz jakieś obawy, kiedy się okazało, że przychodzi do Wrocławia?

Obawy są zawsze. Bywa, że kiedy mianuję proboszcza, to zgadza się pójść w nowe miejsce. Ale w ostatniej chwili przybiega i prosi: "Czy można by jeszcze wszystko cofnąć?". Przyzwyczaił się do swego miejsca, poczuł się już dobrze, poznał ludzi, twarze, pewne mechanizmy, wie, do kogo się zwrócić, wie, jak działać. A tu znów musi nauczyć się pływać w głębokiej wodzie. Tym bardziej trudno nie mieć pewnego napięcia emocjonalnego i stresu w odniesieniu do takiej instytucji, jak archidiecezja wrocławska. Zdawałem sobie sprawę, że jest to środowisko dosyć prężne, że z Wrocławiem łączy się pojęcie boomu ekonomicznego, że jest dwanaście uczelni wyższych. To wszystko oczywiście działało na wyobraźnię. Ale po pięciu latach wszystko widzi się ostrzej. No i widzę kontrasty, różnice między miastem a wsią, między parafiami centralnymi a tymi na obrzeżu Wrocławia. Kłamałbym, gdybym powiedział, że niczego się nie bałem, przychodząc tutaj pięć lat temu, ale z drugiej strony szedłem tu z dużym zaufaniem. Bo Wrocław to byli dla mnie przede wszystkim ludzie. Przesiedleńcy ze Wschodu, którzy, mimo swoich przeżyć, przywieźli ze sobą słynne wschodnie ciepło. I ono tutaj zaowocowało. Przez lata, kiedy przyjeżdżali tu ludzie z centralnej Polski i z moich stron, mówili: ten Wrocław to jest jak jedna rodzina, tak się jakoś tam trzymają, są tacy solidarni. To napawało mnie nadzieją, że nie powinno być źle.

A co Księdza Arcybiskupa zaskoczyło po przyjeździe do Wrocławia? Pozytywnie i negatywnie?

Pozytywnie - otwartość ludzi. Odebrałem Wrocław jako miasto spotkań. Jestem też zbudowany dobrymi relacjami ekumenicznymi z innymi Kościołami. Możemy być z tego dumni. A negatywne zjawiska? W centralnych dekanatach Wrocławia mamy ogromną ilość małżeństw niesakramentalnych i związków partnerskich.
To specyfika Dolnego Sląska?

Raczej specyfika Wrocławia i to szczególnie Śródmieścia. Kolejnym problemem jest dość duża liczba ludzi, którzy nie przyjmują księdza po kolędzie. Trudno mi powiedzieć, jak to zjawisko wygląda w Warszawie czy Krakowie, ale skala, moim zdaniem, szokuje. Z drugiej strony, do pozytywnych cech zaliczyłbym ofiarność ludzi, którym przecież żyje się dość różnie. Ale jednak ci, którzy chodzą do kościoła, składają ofiary i dzięki temu prowadzi się wiele inwestycji. Widać to zwłaszcza w małych parafiach wiejskich. Tam bardzo budująca jest więź księdza z ludźmi. Wszystko o sobie wiedzą, ale też sobie pomagają, a te kościółki są tak pięknie wypieszczone, że człowiek z uznaniem patrzy.

Czy mógł Ksiądz Arcybiskup odmówić przyjścia do Wrocławia?

Teoretycznie tak. Ale kiedy nuncjusz oznajmił mi, że w planach jest skierowanie mnie do pracy we Wrocławiu, zapytałem: "To co mam teraz robić? To tak nagle przyszło". I usłyszałem: "Jak się raz Panu Bogu powiedziało »tak«, to i teraz trzeba powiedzieć »tak«".

Żałuje Ksiądz?

Nie żałuję. Każda diecezja ma swoją specyfikę. To tak jak z człowiekiem, który wykonywał swoją pracę w różnych miejscach i wspomina, czym się od siebie różniły, co mu się udało zrobić w każdym z nich. I tak samo ja mogę powiedzieć. Ale od razu zaakceptowałem Wrocław, zacząłem studiować historię Dolnego Śląska, oczytałem się, żeby czuć się u siebie, żeby chodzić po tej ziemi w sposób pewny.

Czuje się już Ksiądz "u siebie"?

Bezwzględnie tak.
W Koszalinie ponoć ludzie bardzo płakali za Księdzem Arcybiskupem...

No nie wiem, czy ja umiem wzruszać ludzi do łez (śmiech). Ale na pewno dużo serca tam włożyłem. Po przewrocie ustrojowym w 1989 roku, rejon, gdzie było prawie 80 procent państwowych gospodarstw rolnych, popadł w niewyobrażalną biedę. Wszystko runęło. To był żałosny widok. Opuszczone, zaniedbane zabudowania. Wiatr łomocący wrotami od stodół, obór. Dawne pałace, które przetrwały do 1989 roku, popadały w ruinę. Więc namawiałem ludzi, moich znajomych, o których wiedziałem, że mają pieniądze: "weźcie jeden pałac i uratujcie go, odnówcie to, dla historii, dla potomności". Udało mi się parę osób przekonać, a każda z nich uratowała jakąś perełkę. Na Dolnym Śląsku takich pałaców było jeszcze więcej. I bardzo boleję, że na tej ziemi też jest sporo takich zniszczonych pałaców. A wystarczy, że się pojedzie trochę dalej, do Czech, i tam wszystkie zameczki lśnią w słońcu.

Jakie sukcesy odniósł Ksiądz tutaj, we Wrocławiu, przez te ostatnie pięć lat?

Trudno mówić o sukcesach, zwłaszcza w sferze duszpasterskiej i duchowej, bo albo to zakrawa na pychę, albo na brak realizmu. Ja bym powiedział, że rzuciłem pewne ziarna, które powinny zacząć wzrastać i owocować. Duży nacisk kładę na duszpasterstwo biblijne, biblijne homilie, na przepojenie całego duszpasterstwa Biblią. I to pomaleńku zaczyna pączkować.

A z jakimi problemami się Ksiądz najbardziej boryka?

Z rodziną, która jest bardzo pokiereszowana. Oczywiście są na Dolnym Śląsku tradycyjne, starsze rodziny, ale te młode nie wiedzą, jak się odnaleźć. Wiele zmieniła emigracja za pracą. Jedno z małżonków wyjeżdża, drugie zostaje w Polsce. I jedno z nich znajduje sobie kogoś nowego, zakłada nową rodzinę, zostawiając w Polsce żonę i dzieci...

Jak premier Marcinkiewicz...

Problemy w rodzinach spędzają mi sen z powiek. Mamy w tej chwili niż demograficzny, a to odbija się też na stanie powołań kapłańskich. Stąd też moja akcja, by budzić świadomość w ludziach, że w dobrych rodzinach rodzą się powołania. I jeżeli nie będziemy mieli dobrych rodzin, to i powołań nie będzie. A cóż to za przyszłość diecezji, gdyby nie było powołań.
Jak Ksiądz przypuszcza, skąd decyzja, żeby akurat Ksiądz przyszedł do Wrocławia?

(śmiech) Nie mam pojęcia.

Ale plotki musiał Ksiądz słyszeć...

Decyzja należała do Ojca Świętego. Ponoć Janowi Pawłowi II przygotowywano wota. Zwykle było trzech kandydatów. I Papież brał je do kaplicy, kładł na ławeczce, modlił się, czytał, zastanawiał się i wybierał: "ten".

Obsadzenie stanowiska metropolity wrocławskiego po śmierci kardynała Kominka było bardzo utrudnione z powodów politycznych.
To była wręcz walka państwa z Kościołem. Było kilkunastu kandydatów. Utarczki trwały bardzo długo, bo przecież biskup Wincenty Urban pełnił funkcję wikariusza kapitularnego przez około dwa lata i nie było przez ten czas metropolity. Wreszcie jakoś udało się i nominację dostał arcybiskup Gulbinowicz.

Właśnie. Od tego czasu kardynał Gulbinowicz stał się jedną z legend Wrocławia i Dolnego Śląska. Ksiądz, przychodząc tutaj, musiał zmierzyć się z tą legendą...

Tego się nie bałem. Miałem już biskupa seniora w poprzedniej diecezji i żyliśmy ze sobą w zgodzie. Trzeba być autentycznym. Nie można kogoś naśladować, udawać, że ja też taki będę. Stworzyłbym karykaturę siebie i księdza kardynała, gdybym chciał go naśladować w jego zachowaniu, dowcipach, opowieściach, zwłaszcza wileńskich... Mam inne doświadczenia, inny sposób patrzenia na świat. Trzeba dzielić się tym, co ma się w sobie. I to zaowocuje. A naśladowanie kogokolwiek tylko by mnie ośmieszyło, bo ludzie wyczuliby, że nie jestem sobą. Mam na przykład swój styl mówienia kazań - kompletnie inny niż poprzednicy, bo ja wychodzę zawsze z Pisma Świętego. No i przyszła do mnie jakiś czas temu emerytowana nauczycielka i powiedziała: "Na początku nie byłam zachwycona kazaniami księdza. Inni głosili kazania tematyczne, dawali dużo przykładów, to na wyobraźnię działało. Ale teraz, po kilku miesiącach, już wiem, o co księdzu chodzi".

Misją Księdza Arcybiskupa jest uczyć nas Pisma Świętego?

Tak, i chciałbym, by ta misja się powiodła.
Pytaliśmy o sukcesy w ciągu tych ostatnich lat, a co nie udało się Księdzu z tego, co sobie zaplanował?

Mam parę rzeczy niezrealizowanych, choćby w programie duszpasterskim. Nie wszystko udaje się zrobić. Ale najlepszą metodą duszpasterską jest dobry ksiądz - jeśli będzie zaangażowany, to się wszystko uda, jeśli nie będzie zaangażowany w duchu apostolskim - to wszystko przejdzie obok.

Mówi Ksiądz o zaangażowaniu. Ksiądz Arcybiskup zaangażował się mocno w akcję naszej gazety "Podaruj życie" - która ma na celu namawianie ludzi do zgody na pobranie organów wewnętrznych po ich śmierci, do noszenia przy sobie oświadczenia woli...

Ta akcja jest mi bardzo bliska. Z tym problemem zetknąłem się jeszcze za czasów PRL-u, przed stanem wojennym. Państwo, które nie miało najlepszych relacji z Kościołem, potrzebowało jego głosu, by przełamać opory - zrozumiałe zresztą - u ludzi. Pamiętam, jak wtedy - nawiasem mówiąc, w Domu Partii (śmiech) - mówiłem o przeszczepach z punktu widzenia nauki Kościoła.

U Księdza w rodzinie, czy też wśród znajomych, była taka potrzeba, że konieczny był przeszczep?

Nie, ale spotkałem kleryka, który czekał na przeszczep. Miał chroniczną niewydolność nerek. A według przepisów prawa kanonicznego, ksiądz powinien być zdolny do pracy, chorych nie święcimy. Wtedy problem stał mi się bardziej bliski. Chłopak chodził trzy razy w tygodniu na dializy i czekał na przeszczep. Jeden rok, drugi. Aż wreszcie znalazł się dawca i on odżył. To było dla niego naprawdę nowe życie.

Jak wygląda Księdza zwykły dzień?

Zwykły dzień jest dosyć pracowity i jak jestem w domu, to układa się podobnie. Wstaję, jak dzwony dzwonią w katedrze, kwadrans po 6. Toaleta, wiadomości w radiu - żebym wiedział, co w kraju słychać. Potem idę do kaplicy, odmawiam liturgię godzin, o 7.30 odprawiam mszę świętą. Potem jest śniadanie, po nim krótko przerzucam "Polskę-Gazetę Wrocławską", oprócz tego dostaję gazety: "Gość", "Tygodnik Powszechny", "Niedziela" i inne.
I "Nasz Dziennik"?

Nie prenumeruję. Jak jest jakiś ciekawy artykuł, to mi podrzucą. Od 9 jestem w biurze, obiad mam o godzinie 13 - po obiedzie mam małą sjestę, ten zwyczaj został mi po pobycie w Rzymie - potem sprawdzam korespondencję, a resztę czasu przeznaczam na lekturę, przygotowanie dokumentów i listów. Wieczorem oglądam jeszcze główne wiadomości. Ale ostatnio mało który dzień jest dokładnie taki. Prawie codziennie wyjeżdżam w teren.

I wszyscy stoją na baczność, jak Ksiądz przyjeżdża? Budzi Ksiądz Arcybiskup przerażenie?

Nie sądzę. (śmiech) Nie chciałbym stwarzać swoją osobą wrażenia, że przyjeżdża policjant. Moją rolą jest doradzić, podpowiedzieć, co by jeszcze można było zrobić. Stąd też spotkania z dyrektorami szkół, katechetami, grupami modlitewnymi, radami parafialnymi. Często są to bardzo ciekawi ludzie, którzy mają bardzo dużo pomysłów. Gorzej, jeśli radni milczą. Wtedy mówię do nich: "Wy macie być radni, a nie bezradni". Bo bardzo ważna jest ta umiejętność wciągnięcia ludzi do życia parafii.

W tym rozkładzie dnia Księdza jest czas na internet, na telewizję, kino?

Do internetu sięgam, gdy mi ktoś wskaże, że jest coś ciekawego. A tak raczej komputera unikam - trochę ze względów praktycznych - bo jak się ma swoje lata, to trzeba trochę ze wzrokiem uważać. Ale na komputerze piszę wszystkie dokumenty, choć nie jestem dobrym operatorem. Jak mi się coś zatnie, to dzwonię do kapelana i on na odległość mi tłumaczy: tam nacisnąć, tu nacisnąć. (śmiech)

Czy arcybiskup może sobie tak po prostu pójść do kina czy do opery?

Oczywiście, choć jest to związane z czasem, jakim się dysponuje. Lubię operę. We Wrocławiu mam nawet swoje miejsce. Zafundowałem jeden fotel i teraz jest na nim moje imię i nazwisko i mogę na nim siadać.

A gdzie jest ten fotel?

Na balkonie. Do kina też chodzę. Ale niezbyt często, bo z czasem mam duże problemy, a ściślej z jego brakiem.

No to może ma Ksiądz jakieś słabości? Na przykład do słodyczy?

Nie, pilnuję się, żeby mnie cukrzyca nie atakowała.
W takim razie na pewno jest Ksiądz wybredny co do jedzenia?

Też nie, pospolite jedzenie lubię. Czasem do obiadu wypiję kieliszek wina.

To może choć kawa?

Piję raz, czasem dwa razy w ciągu dnia i zawsze z mlekiem. Ale przyznam się do jednego. Moje dzieciństwo zahaczyło o wojnę i z tego czasu pamiętam kawę ziarnistą, Bohnenkaffe. To może nie było nic szczególnego, ale ona mi smakuje po dziś dzień. To jest smak mojego dzieciństwa.

Zdarza się Księdzu poczuć samotnie we Wrocławiu?

Z samotnością jest tak: gdy człowiek jest młody, to mu doskwiera bardziej. Bo jest pełen dynamizmu, wyobraźnia pracuje, życie tętni. Jak poszedłem na pierwszą parafię, to odwiedzałem domy i ludzi, żeby ich szybko poznać i nie być samemu. Ale z biegiem czasu człowiek się stabilizuje, bardziej myśli o tym, żeby poczytać, dokształcić się. A teraz, kiedy jestem codziennie w terenie, to proszę mi wierzyć, tęsknię, żeby trochę być sam.

Ksiądz Arcybiskup wspominał kiedyś, że gdy był we Wrocławiu jeszcze jako kleryk, zapamiętał Ostrów Tumski i jego zabytki. Ma ksiądz we Wrocławiu miejsca, które szczególnie lubi?

Ostrów Tumski jest dla mnie klejnotem Wrocławia. Lubię też stary Rynek. Moja trasa spacerów biegnie przez most Pokoju, drugim brzegiem Odry i wracam mostem Piaskowym. Lubię trasę spacerową przy hotelu Tumskim. Nieraz wybieram się też do parku Szczytnickiego, ale zachwycam się Wrocławiem o zmierzchu, kiedy walczą ze sobą światło dzienne i zbliżająca się noc. Choć oczywiście jest też wiele miejsc zaniedba-nych, a już szczególnie doskwierają dziurawe drogi.
A korki wrocławskie?

Korki, oj tak. Nigdy nie wiadomo, kiedy wyjechać, żeby w nich nie stać. Niekiedy wyjeżdżam z zapasem - a się spóźniam.

Aż szkoda, że Arcybiskup nie ma takiego samochodu z kogutem na dachu, jak policja i pogotowie...
Ale raz policjanci mnie eskortą na motorach wyprowadzili z korków za miasto.

Ma Ksiądz myśl przewodnią, jaką kieruje się w swoim życiu?

To motto wyraziło się w moim zawołaniu biskupim: "Na obraz i podobieństwo Twoje". Ja się cieszę z tego wyboru, bo wobec manipulacji genetycznej, jaką się teraz robi, wobec inżynierii genetycznej, która sprowadza człowieka do produktu, to przypomnienie naczelnej prawdy - że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże, jest fundamentalne. Bo człowieka nigdy nie zrozumiemy, strasznie go ogołocimy i pozbawimy godności, jeśli nie przyjrzymy mu się w kontekście filozoficznym, antropologicznym, teologicznym, środowiskowym i kulturowym.

Pamięta Ksiądz ten moment, kiedy poczuł, że zostanie księdzem?

Ta myśl pojawiła się dość wcześnie, ale przede wszystkim pamiętam, jak w drugiej klasie szkoły podstawowej mieliśmy napisać wypracowanie, kim chcielibyśmy być, jak dorośniemy. Byłem świeżo po lekturze jakiejś książki podróżniczej o morzach i oceanach. I tak byłem zachwycony tymi opowieściami, że napisałem, iż chcę być marynarzem. Przez "ż"!

Marynarzem Ksiądz nie został, ale rybakiem chyba tak - łowi Ksiądz dusze w sieci?

Bóg łowi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska