MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wieczorem gram z kumplami w pokera na pieniądze

Robert Migdał
W nowej roli - jako radny w Radzie Miejskiej Wrocławia
W nowej roli - jako radny w Radzie Miejskiej Wrocławia Janusz Wójtowicz
Kiedy skakał po dachach samochodów, ile ma tatuaży, czemu kocha, jak na ekranie bryzga krew, a nie lubi Szekspira. Z Maciejem Zielińskim, koszykarzem, legendarnym zawodnikiem Śląska, a obecnie wrocławskim radnym miejskim, rozmawia Robert Migdał.

"Maciej Zieliński - symbol Wrocławia" - słyszałem takie zdanie o Panu już kilka razy. A Pan, kiedy słyszy coś takiego, to jak się czuje?
Bardzo dziwnie. Symbole kojarzą mi się z kimś ważnym i z czymś, co już przeminęło. A ja ani jakiś ważny nie jestem, ani na emeryturę się nie wybieram, bo to jeszcze nie ten wiek. Chcę nadal działać. Ale z drugiej strony, kiedy mnie ktoś nazywa symbolem Wrocławia, to mi się bardzo przyjemnie na duszy robi. Próżny jestem?

Może trochę, ale to nic złego. A ta przyjemność jest związana z tym, że jak Zieliński idzie ulicą, to ludzie się do niego uśmiechają, pozdrawiają?
To też. Bo przestałem już grać w koszykówkę, a ludzie mnie nadal zaczepiają na ulicy, robią sobie zdjęcia ze mną, proszą o autografy. Choć niestety częściej panowie niż panie. A pamiętam dobre czasy największych sukcesów Śląska Wrocław: wtedy moje podpisy chętnie brały też panie, i to w bardzo nietypowych miejscach.

Jakich nietypowych? Zaciekawił mnie Pan...
No, podnosiły bluzki i prosiły, żebym złożył podpis na biuście (śmiech). Te czasy już jednak minęły, niestety, i nic na to nie mogę poradzić.

Żal serce ściska, nie powiem. Ale to tylko wrocławianki stać na takie szaleństwo. Wrocław - cudowne miasto. Nie od urodzenia Pan jednak tu mieszka. Tato pochodzi z Olsztyna, mama z Wałbrzycha, gdzie i Pan się urodził. Jak to się stało, że znalazł się Pan we Wrocławiu?
W Wałbrzychu mieszkałem przez pierwsze trzy lata życia. Potem razem z rodzicami wyprowadziliśmy się do Olsztyna. A że pochodzę z koszykarskiej rodziny - bo i mama, i tata grali w koszykówkę - więc ja też zacząłem trenować w AZS-ie Olsztyn. Występowałem też w juniorach i pewnego dnia, na ogólnopolskim zgrupowaniu kadetów w Olsztynie, wypatrzył mnie trener Arkadiusz Koniecki, który był trenerem Śląska Wrocław. Przyszedł do mnie do domu, rozmawiał o mojej przyszłości z rodzicami, bo ja miałem dopiero 15 lat i niewiele do powiedzenia. Namawiał ich, żebym przeprowadził się do Wrocławia i zaczął występować w Śląsku. Mama i tata się zgodzili i tak się wszystko zaczęło.

Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom i na każdym kroku bardzo im za to dziękuję

Rodzice musieli wywrócić swoje życie do góry nogami.
Poświęcili się dla mnie: w Olsztynie zostawili wszystko, co mieli - pracę, przyjaciół, resztę rodziny, bo i babcia została, i wujkowie, ciotki. Całe swoje życie podporządkowali mnie, mojej karierze, żebym mógł się rozwijać, żebym mógł osiągnąć sukces... Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom i na każdym kroku bardzo im za to dziękuję. Bo to dzięki nim było mi łatwiej w wielkim mieście - wierzyli we mnie, dopingowali, miałem w nich wielkie wsparcie, a to dla młodego człowieka bardzo dużo znaczy.

Pan sam ma dzieci: syna i córkę.
I gdybym miał się dla nich poświęcić, zrobić coś dla ich dobra, to nie zastanawiałbym się ani chwili.

Jakim Pan jest ojcem?
Myślę, że nie jest ze mną źle, ale z oceną poczekam na efekt końcowy, gdy dorosną. Wtedy zobaczę, na jakich wyrośli ludzi. Wierzę, że dobrych i mądrych. Starałem się przynajmniej, żeby tak było.
Teraz Pana rodzina jest we Wrocławiu. To miasto to Pana miejsce na ziemi?
Odkąd przyjechałem do stolicy Dolnego Śląska, to jest ona moim domem. Miałem wiele propozycji, żeby wyjechać stąd, zmienić klub, ale zawsze mówiłem "nie". Czuję się związany z Wrocławiem. Mam tutaj swoje ukochane miejsca, które mi się dobrze kojarzą: Rynek, na którym zawsze po zdobyciu przez nas mistrzostwa Polski była wielka, huczna feta. Takich chwil się nie zapomina: doping z tysięcy gardeł, wielkie szaleństwo. Hala Ludowa, gdzie rozgrywaliśmy kolejne mecze, Biskupin - gdzie mieszkam.

Jednak na pewien czas poleciał Pan do USA, na studia.
Wyjechałem na stypendium do Providence. Studiowałem humanistykę...

Humanistykę? Jakoś mi do Pana nie pasuje.
Wszystko przez mój wiek. Stypendium dostałem w wieku 21 lat, a można je było otrzymywać tylko do 24 roku życia. I pojawił się problem: college musiałem zrobić bardzo szybko - zamiast w cztery lata, w trzy. I niestety nie było szans, żebym w trzy lata wyrobił się ze studiami informatycznymi, na których mi bardzo zależało. Musiałem studiować humanistykę.

Jakieś kłody wpadały pod nogi?
Dużą barierą był dla mnie język, bo jadąc do USA byłem z angielskim na poziomie liceum, a tu od rana do wieczora miałem wszystkie wykłady po angielsku. Musiało minąć pół roku, zanim "zaskoczyłem". Próbowałem robić notatki: ale jak notowałem, to nie mogłem się skupić na słuchaniu - więc nagrywałem wykłady na dyktafon, a potem w akademiku je odsłuchiwałem, notowałem z kasety. Tragedia. Przez te studia znienawidziłem Szekspira...

A w czym zawinił biedny pan William?
Musiałem go czytać w oryginale, w języku staroangielskim. Koszmar. Ale zawziąłem się i dałem radę.

Na studiach w USA musiałem czytać Szekspira w oryginale, w języku staroangielskim. Koszmar.

Szekspira pewnie nie ma Pan wytatuowanego na ciele? Ale sporo innych obrazów - jak najbardziej. Ile ma Pan tych tatuaży?
Teraz siedem.

Jest Pan uzależniony od malowania sobie różnych rzeczy na ciele?
Jeszcze nie, ale jest ziarno prawdy w tym, że jak ktoś sobie zrobi jeden tatuaż, to chce następnego, i więcej, więcej. Cały czas ze sobą walczę (śmiech). Na lewej ręce mam napisane "Śląsk" - wiadomo, dlaczego. Na prawej - japoński symbol prawdy. Zrobiliśmy sobie takie same tatuaże razem z moim przyjacielem, hiphopowcem Waldemarem Kastą. Na prawym ramieniu mam żuka, który został odkryty przez pana doktora z Uniwersytetu Wrocławskiego, wielkiego fana koszykówki, który nazwał go moim imieniem - Pomphus Zieliński. I nie mogło być inaczej - musiałem go sobie wytatuować. Idźmy dalej - dziewiątkę - numer, z którym grałem w Śląsku - mam wytatuowaną na nodze.

To cztery...
Piątym tatuażem jest "St. Anger" - tytuł płyty zespołu Metallica, którego jestem wielkim fanem, od zawsze.
A jak się Metallica znudzi? To co? Usunie go Pan szlifierką?
Gdzie tam. Nie znudzi się. Ponad 20 lat ich słucham. Byłem na ich sześciu koncertach, teraz jadę na kolejny, do Warszawy. Szóstym tatuażem jest czaszka - żeby było groźnie, i na plecach, ostatni - krzyż - staroegipski symbol "ankh".

Co będzie na ósmym tatuażu?
Nie wiem, ale już zaczynam o nim myśleć (śmiech). Robię je sobie w przełomowych dla mnie momentach w życiu. I każdy jest przemyślany. To nie jest kaprys, że przechodzę koło studia tatuażu i mówię do siebie: "O, wstąpię, zrobię sobie coś na ramieniu". Tatuażu nie można sobie zamówić jak piwa w knajpie.

Czego Pan słucha poza Metallicą?
Ciężkiej, metalowej muzyki. I też polskiego hip-hopu: Kastę z Wrocławia, Trzeci Wymiar z Wałbrzycha, O.S.T.R. - oni są z Łodzi, ale trzymamy sztamę... Podoba mi się ich rytm, muzyka, ale przede wszystkim teksty, którymi coś chcą powiedzieć innym ludziom.

Niektórzy hiphopowcy strasznie przeklinają w swoich piosenkach. Panu też się zdarza rzucać mięsem?
To jeden z elementów przekazu do widza (śmiech). Jak wulgaryzmy są dobrze wkomponowane w tekst i mają coś podkreślić, to nie mam nic przeciwko. Nie lubię jednak tych utworów, w których lecą bluzgi tylko po to, żeby zdobyć sobie nimi rozgłos. A czy ja klnę? No, nie jestem święty. Częściej to się jednak mi zdarzało, kiedy grałem, na boisku - bo emocje trzeba było jakoś z siebie wyrzucić. Teraz staram się jednak hamować.

No tak, pan radny, garniturek na sesje, elegancki zegarek... Widzę na Pana nadgarstku wielką busolę.
Zegarki to taka moja mała słabość.

Przy hip-hopie jeżdżę spokojnie, ale jak załączę Metallicę, to różnie bywa

No, chyba nie taka mała. Słyszałem, że ma Pan niezłą kolekcję.
Trochę ich mam, zbieram od czasu do czasu. Ale nie wszystkie są kolekcjonerskie i strasznie drogie. Lubię zmieniać zegarki. Nie mam jednak takiego na łańcuszku, bo dla mnie byłby niepraktyczny: on jest dobry dla ludzi, którzy lubią chodzić w garniturze trzyczęściowym, w kamizelce, a to nie dla mnie.

No i ma Pan słabość do samochodów.
Do fordów, ale ostatnio jeżdżę dodge'em. Wielkim fanem motoryzacji nie jestem, ale jak każdy facet - przeglądam pisma motoryzacyjne, katalogi. Nie kusi mnie jednak, żeby co dwa lata zmieniać auto na nowe. Dla mnie najważniejsze w samochodzie jest to, żeby jeździł i się nie psuł.

A jak już jest Pan w aucie, to włącza na full hip-hop, przyciska gaz do dechy?
Dużo czasu spędzam w samochodzie i najchętniej wtedy słucham muzyki. Głośno. Przy hip-hopie jeżdżę spokojnie, ale jak załączę Metallicę, to różnie bywa... (śmiech). Jednak na co dzień nie jestem rajdowcem i demonem prędkości - polskie drogi się do tego nie nadają. Nie ma gdzie przycisnąć.
A jak już Pan przyciśnie...
Nie mam za wiele mandatów na koncie. Ale raz na jakiś czas mi się przytrafi jakiś jeden, drugi. Ale nie są to kosmiczne kwoty za cyrkowe wyczyny na drodze. Takie normalne, zwykłe: za złe parkowanie, jak mnie jakiś fotoradar złapie.

Mówi Pan, że zdarzało się na boisku, delikatnie mówiąc, wyrażać emocje. Natomiast Pana znajomi mówią coś zupełnie innego. Określenia: "zimny jak ryba", "nic go nie ruszało", "kamień" - to jedne z delikatniejszych.
To tylko tak wyglądało, ale w środku aż "chodziłem". Hamowałem swoje wybuchy. Z drugiej strony - kiedy już się wyżyłem na boisku, wykrzyczałem - to byłem spokojny jak baranek. Ale na co dzień emocje wolę "kminić" w sobie.

Ale są pewnie takie rzeczy, które potrafią Pana wyprowadzić z równowagi.
Nie cierpię, jak ludzie się spóźniają. Wkurza mnie to, bo ja zawsze szanuję czas innych, tak mi zostało ze sportu. Na treningach zawsze trzeba było być na czas. To był reżim, do którego się przyzwyczaiłem.

Nie spóźniłem się ani sekundy, prawda?
Ba, przyszedł pan nawet minutę przed czasem. Poza spóźnialstwem nie lubię kłamstwa, fałszu, obłudy. To mnie denerwuje.

Teraz, jak już nie gra Pan zawodowo w kosza, to gdzie daje upust emocjom?
Cały czas uprawiam sport, ale amatorsko. Z kolegami gramy w kosza, nogę. No i futbol amerykański. Kibicuję, ale i trenuję niekiedy z chłopakami z wrocławskiej drużyny The Crew. Kiedyś nawet z nimi grałem. Ale krótko. To bardzo fajny, kontaktowy i widowiskowy sport. I tylko wygląda, że jest brutalny. Może przez te ochraniacze na twarzy.

Ale tak po śniegu, zimą, to niezbyt fajnie biegać za piłką.
No to dlatego zimą jeżdżę na snowboardzie. Odbijam sobie te wszystkie lata, kiedy grałem w koszykówkę i mieliśmy zakaz, żeby nie nabawić się kontuzji, jeżdżenia na nartach czy desce. A zawsze bardzo chciałem. I teraz jest ten czas.

Wkurza mnie spóźnialstwo, bo ja zawsze szanuję czas innych, tak mi zostało ze sportu

Białe szaleństwo?
No, nie przesadzajmy z tym szaleństwem. Za mną dopiero pierwsze lekcje i strasznie jestem poobijany. Ba. To, co ja robię z deską, a raczej co ona ze mną, trudno nazwać jeżdżeniem. Wchodzę na górę i się zsuwam na dół, tak w przerwie między upadkami. Ale się nie zniechęcam. Nadal się będę uczył.

Poza sportem ma Pan jakieś nałogi w życiu?
Nałogi... Hmmm...

No, odwagi, proszę się przyznać. Pali Pan?
Troszkę popalam. No i nie powiem, że nie piję. Uważam, że wszystko jest dla ludzi. "Polak nie kaktus, pić musi" - lubimy sobie wypić, pobiesiadować z kumplami. Ważne, żeby to było robione z głową.

A hazard? Raz widziałem, że grał Pan ostro w pokera, przy profesjonalnym stole, na pieniądze.
Ale to było rzeczywiście raz, na wielkim turnieju. Porażka. Ręce mi się strasznie trzęsły - profesjonalni gracze mieli ze mnie wielki ubaw, bo pokerowej twarzy nie zachowałem. Cały czas się śmiałem, jak miałem dobre karty. Ale przyznaję - spotykam się z kumplami, wieczorami gramy sobie w karty. Ale to nie jest hazard. To tylko rozrywka.
Gracie na pieniądze?
O tak, ale małe. Każdy daje do puli po... 10 złotych. Nie obracamy setkami i tysiącami, żeby nie kusiło (śmiech). Ale żeby były emocje, to muszą być pieniądze na stole.

Czyli hazard Pana nie pociąga.
Nie, wolę gry komputerowe, pograć na konsoli. Tak jest od zawsze. Grałem w Quake, World of Warcraft. Potrafiłem siedzieć na komputerze całe noce i trener Andriej Urlep krzyczał na mnie rano, że na pewno zarwałem noc i piłem alkohol, bo miałem czerwone oczy. A ja "tylko" siedziałem przed monitorem. Gdy mu próbowałem wytłumaczyć, skąd moje zmęczenie, nie mógł tego pojąć. Nie mieściło mu się w głowie, że można siedzieć i grać, grać, grać...

No właśnie. Co jest pociągającego w tych grach: jedna wielka strzelanina, krew bryzga, wnętrzności zalewają ekran.
Mnie to fascynuje, bo daje mi możliwość funkcjonowania, przez kilka godzin, w zupełnie innej rzeczywistości. Pozwala mi to się zrelaksować.

Ta bryzgająca krew to relaks?
No, daję w ten sposób upust moim negatywnym emocjom. I w tych grach jest dla mnie ważne współzawodnictwo, że coś się udaje, że można jeszcze raz spróbować. A ja, jako sportowiec, zawsze chcę wygrywać: więc grałem na przykład całą noc, do skutku - aż wygrałem.

Ma Pan 40 lat. Nadal Pan gra po nocach?
W nocy już nie gram, ale w ciągu dnia jeszcze mnie ciągnie do komputera.

Teraz czterdziestka na karku, a kiedy był Pan młodszy, to był Pan takim "młodym gniewnym", robił jakieś głupie rzeczy?
Jakichś strasznych rzeczy nie robiłem. O, jako buntownik nosiłem długie włosy. To był duży problem i trenerzy mnie gonili, bo pióra przeszkadzały mi trochę w grze. Ale ja się nie dawałem i im na przekór nosiłem. A inne rzeczy? Nie miałem na to czasu: ciągle treningi, zawody.

A ja pamiętam opowieści, jak "Zielony" po dachach aut skakał.
A, rzeczywiście, skakałem, to było przy ul. Mieszczańskiej pod halą, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Było dużo kibiców i w ferworze świętowania wskoczyłem na jeden samochód i trochę po nim skakałem. To było takie radosne skakanie (śmiech).

Symbol Wrocławia, utalentowany koszykarz, kapitan Śląska... Po co Panu jeszcze ta rada miejska?
Zakończyłem karierę i trzeba było coś ze sobą zrobić. Bo jak była koszykówka, to cały dzień miałem zagospodarowany, od rana do nocy. Koszykówka minęła - i... pustka. Nagle miałem tyle czasu, że nie wiedziałem, co z nim i ze sobą zrobić.

Miałem czarne, ciężkie myśli: "Co dalej, co ze sobą zrobić?"

Depresja głęboka jak Rów Mariański?
Depresja może nie, ale miałem czarne, ciężkie myśli: "Co dalej, co ze sobą zrobić?". Stąd ta rada miejska. Jestem w niej przewodniczącym sportu i rekreacji, można więc powiedzieć, że działam nadal w sporcie, ale po tej drugiej stronie barykady. To mój pomysł na dalsze funkcjonowanie. Znam sport od podszewki i wykorzystuję to z pożytkiem dla ludzi. Po to mnie wybrali.

Ale ta rada to takie dziwne miejsce. Bo wcześniej był Pan kapitanem drużyny, szefem. Teraz jest Pan jednym z radnych, który, nie ukrywajmy, może się czuć niekiedy jak marionetka - jak w partii każą, tak podnosi rękę w głosowaniu. To nie jest sprzeczne choć trochę z Pana charakterem?
Polityka to zupełnie inny świat niż świat sportu. Brutalny, choć wcale nie bardziej. Można się w nim odnaleźć. Przynajmniej ja się odnalazłem. Pracę w radzie traktuję jak drużynę: niekiedy dla jej dobra trzeba poświęcić coś swojego, indywidualnego, swoje przemyślenia, niekiedy dumę. Jak w koszykówce.

Nie przemknęło Panu przez głowę, żeby zostać kapitanem Wrocławia? Prezydentem miasta?
Oj nie, tak wysoko to ja nie sięgam...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska