Niedźwiedzice koło Chojnowa znane są z karpiowych stawów. Przed Bożym Narodzeniem ludzie w hipermarketach w Legnicy i Lubinie pytają o rybę z Niedźwiedzic. Bo smaczna i nie cuchnie mułem. Kopeć niedaleko tych stawów zbudował dom. - Na typowym projekcie za 1000 zł, żeby nie było problemów z odbiorem - precyzuje właściciel ładnego budynku w ogrodzie, na skraju wsi.
Przyjechał z rodzicami zza Buga w lipcu 1945 roku do Świdnicy. Po maturze dwa lata pracował. Dopiero potem poszedł na Politechnikę Wrocławską. Wrócił jako inżynier mechanik do świdnickich zakładów. Peerelowska kariera: wykształcony partyjny piął się szczebel po szczeblu, aż do dyrektora Świdnickiej Fabryki Wagonów. - Zwiększyłem produkcję z 2,5 tys. do 6,5 tys. wagonów rocznie, bo brakowało ich, zwłaszcza w Rosji - mówi z dumą.
Po tym sukcesie objął w 1962 r. wrocławski Dolmel. W jednym dniu zwolnił 300 osób. - To była sensacja, anonimy szły, bo wtedy nikt tak nie zwalniał z pracy - opowiada. - Nie chciałem brygadzistów, kierowników, którzy nie wiedzieli, za co odpowiadają, obiboków. Wprowadziłem komputery, dyscyplinę i porządek.
Anonimy nie zaszkodziły. Przeszedł do kolejnego zakładu. A w 1971 r. na wiceministra przemysłu maszynowego.
Skąd Niedźwiedzice? Stąd wywodziła się Adela, pierwsza żona, która zmarła kilka lat temu. Do teściów przyjeżdżał często, ze cztery razy w roku, na imieniny, rodzinne uroczystości. - Zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi z wioski. Gdy wyprodukowaliśmy we wrocławskim Archimedesie dojarki na licencji Alfa Lavala, to jedną dałem do przetestowania rolnikowi z Niedźwiedzic, żeby pokazać, jakie to dobre urządzenie. Bo straszny był kłopot ze sprzedażą - przypomina pan Aleksander. - Rolnicy nie chcieli dojarek, bo wcześniej mogli kupić tylko czeskie, od których krowy chorowały.
Żona kochała Warszawę. Nie chciała jej opuszczać. - Ale po 1989 r. spodziewałem się, że lewica będzie eliminowana, dawni ministrowie stracą emerytury i trzeba będzie znaleźć jakieś źródło dochodów. Przecież byłem wtedy młodym człowiekiem - wraca do lat 90. Mieli dom w Warszawie. Trzeba zbudować jeszcze jeden, za stolicą, a ten warszawski wynajmować - planował. Żonie plan się nie podobał. No i w końcu kompromis, czyli Niedźwiedzice. Dom stanął w 2002 r., koło domostwa teściów, ale nadal mieszkali w Warszawie.
W 1975 r. został ministrem przemysłu maszynowego. Czasy Edwarda Gierka: wielkie budowanie, a potem wielki krach. W 1980 r. był już wicepremierem w rządzie Józefa Pińkowskiego. Po podpisaniu porozumień w Szczecinie i Gdańsku wybuchły strajki na Górnym Śląsku. Pojechał je gasić. - Porozumienie podpisaliśmy o piątej rano. Ludzie z radości krzyczeli. Na koniec powiedziałem: "Szczęść Boże". Tego telewizja nie pokazała od razu. Dopiero po paru dniach, jak się o to upomniałem. Bo zawsze byłem wierzący.
Dawny członek Komitetu Centralnego PZPR ma swoją ławkę w kościele w Niedźwiedzicach. Dziś żadne bohaterstwo.
- Gdy byłem ministrem, ze trzy razy ze mną rozmawiali w komisji kontroli partyjnej, że jestem wobec partii nielojalny. Bo gdy przyjeżdżałem do rodziców do Świdnicy, chodziłem do kościoła. Po pasterce 30-40 osób mnie pytało: "Panie ministrze, a co ze szkołami, zdrowiem, a co z pracą?". Warszawa wiedziała to, zanim tam wróciłem. To ja w kontroli partyjnej mówię: "A co mam zrobić, jak po wigilii rodzice zbierają się na pasterkę? Mam ich zostawić?". "Towarzyszu, to jest problem" - usłyszałem. Córkę chrzciliśmy w kościele koło gmachu KC. Tłumaczyłem, że ja żonę kocham, a ona wierząca, więc nie mogę inaczej - opowiada Kopeć.
Po śmierci żony Adeli przyjechał do domu w Niedźwiedzicach na stałe. Ożenił się z panią Zofią z sąsiedztwa. Zamieszkali razem. W salonie mają duży kominek. Przed domem staw. - To 30-arowe oczko, ale jest wyspa, pływają karpie, płocie, liny. A moje sześć hektarów uprawia znajomy rolnik - precyzuje.
Utyka, bo odezwały się problemy z młodości, gdy był sportowcem i nie wyleczył nadwerężonych stawów, więc do sklepu samochodem jeździ. Ale ludzi zna. Rolników, panią dyrektor szkoły, księdza, sołtysa, wójta gminy. Żona tysiąc swoich książek do szkoły w Niedźwiedzicach ściągnęła z Warszawy. No i myśliwych zna, bo strzela w kole Diana.
Karierę zastopował rok 1981. Kopeć był zwolennikiem trzeciej drogi: nie kapitalizmu, nie socjalizmu, ale czegoś, co przypomina model chiński, gdzie partia daje wolność gospodarczą, ale władzy nie odpuszcza. Choć on sam tego porównania nie używa. - Złożyłem Kani swoje propozycje zmian w państwie, ale ich nie przyjął. Zaczęła się wokół mnie gra, plotkowano, że jestem cichym sojusznikiem Solidarności. Widząc to, w lutym 1981 roku podałem się do dymisji. Bo nie chcieli realizować mojego planu - podkreśla Kopeć.
Już we wrześniu 1980 r., jako prezes Naczelnej Organizacji Technicznej, proponował utworzyć z komitetów strajkowych partię Stronnictwo Pracy, a PZPR zagwarantować 55 proc. w Sejmie, żeby się sojusznicy o komunizm w Polsce nie bali. Dać ludziom akcje pracownicze małych firm państwowych, uruchomić konkurencję, żeby "oderwać załogę od amoku strajkowego".
W stanie wojennym Kopeć trafił na listę internowanych, razem z Gierkiem, czyli w gronie przeciwników polityki Wojciecha Jaruzelskiego. Wybronił go pewien generał, tłumacząc, że prezesa NOT nie wypada zamykać. Odszedł na boczny tor. Pisał książki - o sobie i polityce. Po dwóch latach rządowej emerytury trafił do agendy RWPG ds. łożysk tocznych.
- Gdy przyszła demokracja, premier Hanna Suchocka zabrała mi rządową emeryturę, około 5 tysięcy złotych. Bo niby byłem za młody. 400 zł renty nie przyjąłem - opowiada. Założył agencję celną, poszedł do rad nadzorczych, prezesował w zagranicznej firmie handlującej stalą. - Do dziś mam kaca, bo za budowę Huty Katowice jako minister dostałem odznaczenia, a potem ściągałem stal z zagranicy, co "Katowicom" szkodziło. Przez te lata wypracowałem nową emeryturę i już jestem od rządu i polityki niezależny - podkreśla.
Z polityki wyleczyło Kopcia prezesowanie lewicowemu, warszawskiemu stowarzyszeniu dawnych ministrów i działaczy Horyzont. - Denerwowało mnie, że ci z SLD nigdy nie mieli czasu, by do nas przyjść. Zrezygnowałem - mówi.
Utrzymuje kontakty z Józefem Tejchmą i Józefem Kępą.
Od lat nie rozmawiał z Wojciechem Jaruzelskim. Ma do niego żal, że nie powalczył o zachowanie władzy.
Jeździ do Legnicy i Wrocławia, bo działa w inżynierskich organizacjach. Jest honorowym prezesem NOT.
Bywa w Warszawie, ale na chwilę - dom w stolicy od lat już sprzedany. W październiku jest okazja: mają się spotkać dawni koledzy z rządu. Ale czy pojedzie?
- Chyba nie, bo akurat będą moje 80. urodziny - zapowiada pan Aleksander. - Chciałbym dzika przygotować dla gości, tylko jak go ustrzelić, skoro siedzi w wysokiej kukurydzy? Chyba że koledzy myśliwi pomogą - uśmiecha się Aleksander Kopeć.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?