Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocławskie Rodziny Wyklęte – rozmowa z Krzysztofem Kunertem, dziennikarzem, dokumentalistą i autorem książki „Wrocławskie Rodziny Wyklęte

Hanna Wieczorek-Ferens
Hanna Wieczorek-Ferens
Obchody Dnia Żołnierzy Wyklętych na cmentarzu osobowickim
Obchody Dnia Żołnierzy Wyklętych na cmentarzu osobowickim Paweł Relikowski
Zacznijmy od tego kim byli żołnierze wykleci. To inaczej powstańcy powojennego antykomunistycznego zrywu. Nie brali się znikąd. To najczęściej osoby, które wcześniej służyły w polskim wojsku, a później w AK i NSZ. Nie jakiś margines, społeczne wyrzutki, ale normalni ludzie z rodzinami, dziećmi, ze wszystkich warstw społecznych. Zachód Polski, jak wspomniałem, był sprzyjającym miejscem, do którego wyklęci ciągnęli z różnych stron kraju. Niekoniecznie z dobytkiem, raczej z tym co z niego pozostawało, jakąś podręczną walizką. To wszystko działo się zazwyczaj w głębokiej tajemnicy, konspiracji, w pośpiechu, z komunistycznymi służbami na karku. Niepewność, presja, okrucieństwo a czasem śmierć to były właściwe realia tych wędrówek... Krzysztofem Kunert, autor książki „Wrocławskie Rodziny Wyklęte”, opowiada o historiach rodzin żołnierzy wyklętych

Przywykliśmy do myśli, że żołnierze wyklęci do Wrocławia ściągali zazwyczaj, po to, by zacząć tu nowe życie. Czasem był to jedynie przystanek w drodze na Zachód, oczywiście przez zieloną granicę...

Zaraz po wojnie Wrocław, Dolny Śląsk czy szerzej całe Ziemie Zachodnie nazywane były Dzikim Zachodem. To znaczy miejscem, gdzie można było się ukryć, przeczekać, pozostać anonimowym. Przyjeżdżało się na tereny, gdzie dopiero tworzyła się nowa struktura społeczna. To była mieszanka Polaków z całego kraju, a także powracający z zagranicy. Owszem, przez Dolny Śląsk szły też konspiracyjne szlaki na Zachód m.in. przez Kotlinę Kłodzką czy Nysę. W tej ostatniej miejscowości tuż przed przekroczeniem granicy aresztowany został m.in. Hieronim Dekutowski „Zapora”.

Urząd Bezpieczeństwa pozwalał chodzić na wolności żołnierzom AK, NSZ a później działaczom WiN?

Pozwalał to może za dużo powiedziane, ale faktycznie zaraz po wojnie różnorodna aktywność była możliwa, weźmy chociaż przykład Eugeniusza Werensa „Pika”. Systemy totalitarne mają to do siebie, że „produkują” doskonałe tajne służby i komuniści z miesiąca na miesiąc rzeczywiście radzili sobie coraz lepiej. We Wrocławiu zwłaszcza od 1947 roku UB dość skutecznie wyłapywało przeciwników komunistycznego systemu, działających najczęściej już tylko politycznie, choć czasem też zbrojnie.

Mówimy o dorosłych ludziach, którzy zazwyczaj mieli rodziny: żony, dzieci. Jak to wyglądało, pakowali dobytek, który ocalał z wojny, zabierali najbliższych i przyjeżdżali na Dolny Śląsk?

Zacznijmy od tego kim byli żołnierze wykleci. To inaczej powstańcy powojennego antykomunistycznego zrywu. Nie brali się znikąd. To najczęściej osoby, które wcześniej służyły w polskim wojsku, a później w AK i NSZ. Nie jakiś margines, społeczne wyrzutki, ale normalni ludzie z rodzinami, dziećmi, ze wszystkich warstw społecznych. Zachód Polski, jak wspomniałem, był sprzyjającym miejscem, do którego wyklęci ciągnęli z różnych stron kraju. Niekoniecznie z dobytkiem, raczej z tym co z niego pozostawało, jakąś podręczną walizką. To wszystko działo się zazwyczaj w głębokiej tajemnicy, konspiracji, w pośpiechu, z komunistycznymi służbami na karku. Niepewność, presja, okrucieństwo a czasem śmierć to były właściwe realia tych wędrówek. Warto wspomnieć, że we Wrocławiu mamy także nie tyle przyjezdnych, co typowo wrocławskich żołnierzy wyklętych. Mam na myśli dwudziestoparoletniego wówczas Antoniego Wojtaszka, który w jadłodajni przy ul. Kurkowej zakładał „Kresowiaka”, największą organizację konspiracyjną powojennego Wrocławia. Atak z bronią w ręku i odbicie więźniów politycznych z komisariatu na Trójkącie, strzelanina z bezpieką na Pilczycach, rozbrajanie sowieckich żołnierzy, kolportaż ulotek, działająca radiostacja na kościele uniwersyteckim to wszystko działo się za sprawą Kresowiaka w naszym mieście w drugiej połowie lat 40-tych. Tak jednych jak i drugich spotkał okrutny los.

Wróćmy do rodzin żołnierzy wyklętych.

Często było tak, że ojciec należący do podziemnych struktur, nie utrzymywał, przynajmniej oficjalnie, kontaktu z rodziną. Kiedy dowiadywał się, że żona z dziećmi zjeżdża do Wrocławia, dążył do tego, by samu także się tu znaleźć. To zazwyczaj były działania równoległe, ci ludzie chronili bliskich, chcieli, by ich rodziny mogły normalnie żyć.

Lektura pańskiej książki pokazuje, że rzeczywistość była zupełnie inna.

Oni się mylili, ponieważ z systemem totalitarnym nie da się „umówić”. Umówić oczywiście w cudzysłowie. Rodziny żołnierzy wyklętych były traktowane dokładnie tak jak oni sami. Nie miało znaczenia czy się było żoną żołnierza wyklętego, która nie uczestniczyła w czynie zbrojnym, czy się było dzieckiem, czy się miało lat trzy czy lat piętnaście. Wszyscy byli traktowani z taką samą furią, nienawiścią i zawziętością. Tych ludzi należało upodlić i wyniszczyć. Np. żony najczęściej oskarżano o współudział i to one odsiadywały tak zwane wyroki zastępcze za mężów.

Na czym polegał ów współudział? Przecież mówił Pan, że członkowie podziemia antykomunistycznego starali się chronić swoje rodziny.

Tak właśnie działa totalitaryzm. Po co dowody, wystarczało np., że żony żołnierzy wyklętych, że nie wydawały swoich mężów, kiedy się z nimi spotkały. Ale to był pretekst. Rosjanie doskonale rozumieli, że w tych rodzinach wcześniej czy później wykluje się nowa wolnościowa elita.

Żony szły do więzienia, a co się działo z dziećmi?

Opiekowała się nimi dalsza rodzina, czasem trafiały do domów dziecka lub jeśli nie miały szczęścia, wychowywała je ulica. To nie były zwykłe dzieciaki. One znały smak podziemia z czasów wojny, widziały okrucieństwo niemieckich i rosyjskich oprawców, a później po 1945 roku doświadczyły krzywdy bliskich, zagrożenia własnego życia, niepewności losu, społecznego odrzucenia i napiętnowania. W całym tym zamęcie pozostawała jeszcze tęsknota za utraconym rodzicem i ciągła niepewność, że zaraz nie zniknie ten drugi. To dotknięcie czystej nienawiści nie mogło zostać bez odpowiedzi. Mówimy przecież o kilkuletnich, bezbronnych dzieciach. Tak samo wyklętych jak ich ojcowie i matki. Dziś te osoby mają po 80 i więcej lat i nadal noszą te ciężary. Przeszłość ciągle wraca.

Ale przecież większość matek wracała do dzieci? Ich obecność nie spowodowała, że można było tę traumę „przepracować”?

To nie było takie proste. Krzysztof Olechnowicz wspomina sytuację, gdy jego matka wróciła po kilku latach z kobiecego więzienia na Fordonie w Bydgoszczy, w którym wyroki odsiadywało większość żon żołnierzy wyklętych. Posadziła sobie na kolanach jego młodszego brata, ale ten uciekł od niej, bo bał się nieznajomej kobiety. Ten sam pan Krzysztof mając 12 lat napisał, że nigdy nie będzie miał dzieci. Bo dając życie dziecku, daje mu się śmierć. Kiedy mi o tym powiedział zapytałem: Jak to śmierć, przecież w naszej kulturze narodziny oznaczają życie! A on myślał wówczas tak: skoro wszyscy musimy umrzeć, to jak można dawać życie i śmierć tym, których się kocha? Czy to są zwyczajne myśli młodego chłopaka? Innemu z moich bohaterów, Krzysztofowi Marszałkowi, głęboko wrył się w pamięć obraz płaczącej matki, która stoi przy wysokim murze i kilkumetrowej bramie. Po latach domyślił się, że to był dzień, kiedy jego matce odmówiono widzenia z ojcem. Wiedziała już, że dostał wyrok śmierci i chciała, żeby pożegnał się z synem. Jak taką traumę przepracować?

A do tego dochodziły powojenne problemy bytowe: z otrzymaniem jakiejkolwiek pracy, mieszkaniem a nawet głodem. To były sytuacje bez wyjścia. Zaszczuta wdowa z wilczym biletem żony bandyty, która musiała samotnie opiekować się dziećmi oraz obciążone przeszłością potomstwo, które często nic lub niewiele wiedziało o losach swoich ojców. Jak to posklejać?

Dzieci nie wiedziały kim byli ich ojcowie?

Często w ten sposób matki próbowały chronić swoje dzieci. Jeden z moich bohaterów był przekonany, że jego ojciec był kolejarzem, który zginął w wypadku, inny, a właściwie inna, „średnio” słyszała, że ciotka dowoziła broń, matka była łączniczką, a ojciec „wiadomo” walczył”. Wielu wspomina o życiu z „piętnem ojca bandyty”. W tamtych czasach raczej głośno się nie mówiło o tym, że ojcowie byli zaangażowani w podziemie antykomunistyczne. Choć jak zawsze znajdzie się wyjątek – myślę o rodzinie Lazarowiczów, w której otwartym tekstem mówiono o działalności dziadka Adama „Klamry” czy ojca Zbigniewa „Bratka”, o ich stosunku do władz komunistycznych, o najtrudniejszych doświadczeniach. To zaprocentowało w czasach Solidarności, ale kilkanaście lat wcześniej wymagało niezwykłej odwagi. Bo przecież za komuny można było za to siedzieć.

Trudno było Panu dotrzeć do dzieci żołnierzy wyklętych?

Wypiliśmy razem naprawdę dużo herbaty, aby mi zaufali. Faktycznie ,to nie jest sprawa prosta, ponieważ ci ludzie czują się niesłusznie uwikłani w bieżący polityczny spór wokół żołnierzy wyklętych. Oni często nie są po żadnej ze stron, nie wspierają żadnej opcji politycznej, ale czują, że przykleja im się taką czy inną łatkę. Ich historie są za trudne same z siebie i nie potrzeba im dodatkowego obciążenia. Nigdy też ani oni ani ich ojcowie nie byli żadnymi bandytami, a ta, komunistyczna argumentacja, niestety wraca. To bardzo krzywdzące.

Był ktoś, kogo Pan nie namówił na rozmowę?

Tak, ale muszę uszanować prywatność tej osoby, więc nie będę opowiadał o niej. Zamiast tego powiem, że często trzeba było przełamać jeszcze jedną barierę. Mnie interesuje historia prawdziwa, żywa. Nie ta powtarzana z książek, ale ta intymna, opowiedziana oczami dziecka. A po co to Panu, to moja prywatna historia, to jest za ciężkie do opowiadania... Często to słyszałem. Dziś się temu nie dziwię. Weźmy przykład Marty Ziębikiewicz, która po wojnie przyjechała z matką do Wrocławia. To opowieść małej, bezbronnej dziewczynki, która została wciągnięta w wir walki z totalitaryzmem. Kilkulatka we własnym mieszkaniu była świadkiem zabójstwa przez UB „wujka”, z którym się wcześniej uwielbiała się bawić, nocą zabrano jej mamę, którą zobaczyła znowu dopiero po sześciu latach, musiała spać z ubekami w jednym łóżku, była też wystawiona przez nich na wabia w bramie przy ulicy Traugutta, gdzie całymi dniami stała głodna. Te doświadczenia były za trudne dla małego dziecka. Dziewczynka na wiele miesięcy straciła pamięć. Żyła jako „no name” w dolnośląskich sierocińcach. Płakaliśmy obydwoje w czasie naszych spotkań. Bo jak nie płakać, kiedy słyszy się, jak matka po sześciu latach wraca z więzienia, sadza Martusię na kolanach, czule ją witała. I nagle pada pytanie:
– A pan wie co ja wtedy czułam?
– Co pani czuła?
– Że to nie jest moja matka, że to jest ktoś obcy, że tu jest za dużo zerwanych więzi żeby się to dało posklejać.
I dodała, że chociaż obydwie bardzo się starały, nie było już powrotu do tej prawdziwej bliskości matki i córki. I jak tu nie mówić o rodzinach wyklętych?

Książka jest do otrzymania (nie do kupienia) w CH Zajezdni, Konspirze, Stowarzyszeniu SW, można ją także bezpłatnie pobrać online ze strony: www.rodzinywyklete.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska