18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Po Tough Guyu sado-maso biegaczom skacze gul

Piotr Kanikowski
Polskapresse
Tortury z wykorzystaniem prądu, błota, lodowatej wody, wymyślnych konstrukcji z drewna, sznurów i gumy. W tym roku podczas najbardziej ekstremalnego biegu świata, który odbywa się w Anglii, 1,2 tysiąca osób padło przed metą. Złotoryjanie dobiegli - pisze Piotr Kanikowski

Koniec stycznia. W nocy było minus pięć stopni Celsjusza, teraz słupek rtęci sterczy zachęcająco jakieś dwie lub trzy kreski powyżej zera. W 24-letniej historii biegu Tough Guy w Wolverhampton koło Birmingham bywało zimniej. Na starcie 4,5 tysiąca przebierańców, natartych kaczym tłuszczem i rozgrzewającymi maściami, dokazuje niczym banda dzieciaków, obrzucając się gumowymi zabawkami. Część zna trasę z poprzednich lat, reszta to nowicjusze - nawet nie domyślają się, co ich czeka za chwilę.

Najbardziej hardzi spośród debiutantów na Tough Guyu są Mirosław Kopiński (35 lat) i Marcin Grochowski (38 lat) ze Złotoryi oraz Mirosław Soczyński (46 lat) ze Zgorzelca. Jedyni Polacy, jeśli nie liczyć kibicującej im ekipy polskich robotników, zatrudnionych przez właściciela pola w Wolver-hampton przy rozbudowie toru przeszkód. To oni w centralnym punkcie trasy, na najwyższej konstrukcji zatknęli biało-czerwoną flagę.

Farma należy do Billy'ego Wilsona, znanego w Anglii jako Mr Mouse - siedemdziesięciolatka z sumiastym wąsem i dobrotliwym uśmiechem. Emerytowanego oficera armii brytyjskiej prowadzącego Tettenhall Horse Sanctuary, 160-hektarowe schronisko dla koni i innych porzuconych zwierząt. Billowi znudziły się zwykłe maratony, więc w 1986 roku na własnej ziemi zrobił coś dla prawdziwych twardzieli - pierwszego Tough Guya. Od tego czasu co pół roku w błoto Wolverhampton wsiąka pot i krew biegaczy z całego świata. Setki osób wyjechały stąd z połamanymi kośćmi, tysiące z objawami wyziębienia organizmu. W 2000 roku 44-letni Michael Green z Leicestershire zasłabł w połowie wyścigu, a po odwiezieniu do szpitala zmarł na skutek hipotermii. Drugą - i, odpukać, ostatnią - śmiertelną ofiarą Tough Guya był trzydziestolatek, który w 2007 roku zmarł po podaniu penicyliny. Podobno zgłaszając się do startu, nie napisał w ankiecie, że jest na nią uczulony. Mimo tych tragedii, wciąż nie brakuje szaleńców gotowych zapłacić niemałe wpisowe i przejechać setki kilometrów, aby dać się Panu Myszy porządnie sponiewierać.

Trasa liczy około 12 kilometrów. Choć Mirosławowi Kopińskiemu nie brakuje doświadczenia, to było najtrudniejsze 12 kilometrów w jego życiu.

Co było najstraszniejsze? Może podziemny tunel, w którym z sufitu zwisały bezwładnie drewniane bele. Biegacze musieli się między nimi przeciskać. W kompletnej ciemności nie widzieli zainstalowanych sadystycznie między kołkami drutów, które przy każdym nieostrożnym ruchu raziły prądem. Raziły nie na żarty - to nie było napięcie bateryjki.

- Kopnęło mnie raz, potem drugi. Po przejściu czterech metrów dwie minuty stałem w tej ciemności jak sparaliżowany - mówi Mirosław Kopiński. - Spanikowany, nie byłem w stanie się przemóc, by zrobić jeszcze krok do przodu.

Jedyne wyjście z tunelu prowadziło przez ułożone ukośnie betonowe rury o przekroju 40, góra 50 centymetrów. Jedyny sposób, by się w nich poruszać, to wyciągnąć obie ręce do przodu, wspiąć się na palcach lub łokciach i mozolnie, centymetr po centymetrze, piąć się na wolność.
W innym miejscu organizatorzy Tough Guya kazali biegaczom czołgać się w błocie pod rozpiętym tuż nad ziemią drutem kolczastym. Unosząc głowę, można było się nadziać na kolce. - Przylgnąłem do błota jak do najlepszego przyjaciela - opowiada złotoryjanin.

Gdzieś w połowie biegu Mirosław Kopiński dał się zwieść niewinnie wyglądającej sadzawce wypełnionej brunatną od ziemi wodą. Niesiony dopingiem kibiców, rzucił się głową w dół do błotnistej brei. Skryte pod powierzchnią ostre kawałki lodu rozryły mu twarz w dwóch miejscach.
Marcin Grochowski z przerażeniem wspomina ciąg drewnianych belek zawieszonych tuż nad lustrem. Żeby przedostać się na drugą stronę, trzeba było nabrać w płuca mroźnego powietrza i raz po raz zanurzać głowę w lodowatej wodzie. - Czaszka mi pękała - opowiada Marcin Grochowski. - Czułem, jakby mi ją zamrożono. Jakby mi ktoś głowę wkręcił w imadło.

Walcząc z siłą grawitacji, zawodnicy pięli się po śliskich od błota palach na potężną platformę, na której powiewała polska flaga. Potem schodzili w dół po chybotliwych linach lub siatce. Nie bacząc na pokruszoną krę, rzucali się w lodowatą wodę z wysokości kilku metrów.

Albo wstrzymując oddech, z piekącymi niemiłosiernie oczami, próbowali nie pogubić się w dymie, buchającym ciężkimi kłębami z podpalonych wiązek słomy. Ogień nie był zły, można się było przy nim odrobinę ogrzać.

Bo za chwilę znowu rów, lodowata woda, zimno przenikające aż do szpiku kości. Im dłużej to trwało, tym bardziej zawodny wydawał się kaczy tłuszcz i inne specyfiki mające chronić przed niską temperaturą. Zmuszone do wielokrotnego zanurzenia, mokre, pokłute igiełkami lodu ciała, wydane na pastwę mrozu okazywały się całkowicie bezbronne. Dlatego Marcin, który dotarł na metę jako 87. zawodnik po godzinie, 38 minutach i 30 sekundach, uważa, że prawdziwymi twardzielami są ci, którzy w tych warunkach dobiegli do końca po 4 czy 5 godzinach. A w tym roku największym z największych jest Scott Etherington, bo wytrzymał 8 godzin, 20 minut i 20 sekund tej męki i nie dał za wygraną, póki nie przekroczył linii mety.

Złotoryjanie widzieli, jak ludzie schodzą z trasy lub mdleją z wyczerpania i zimna. Agnieszka Kopińska i Paweł Sienkiewicz, obserwujący bieg jako kibice, wyciągali z bagna zawodniczkę, która nieprzytomna, bez sił, zwaliła się w błotnistą maź. W takich sytuacjach natychmiast pojawiali się obok lekarze i sanitariusze z St. John Ambulance. Co jakiś czas z placu odjeżdżała karetka, odwożąc kolejną osobę do szpitala.

- Pod koniec sam miałem dosyć. Powiedziałem sobie, że jak dalej będzie woda, to nie wejdę - opowiada Mirosław Kopiński. Przełamał się jednak, gdy angielscy kibice wzmogli doping. Słyszał, jak krzyczą, że już blisko do mety. Jeszcze 200 metrów, jeszcze 100 metrów i... uff, co za ulga. Jakie szczęście. Ciepły koc. Gorąca herbata. Czekolada i bułeczki.
Marcin Grochowski na mecie trząsł się jak osika. Czuł, że jest na granicy hipotermii: jeszcze chwila i - jak u innych - zaczęłyby się skurcze mięśni, zaburzenia świadomości, zawroty głowy.

Paradoksalnie, to nie te upiorne monstra górujące nad otoczeniem - nie wyszukane konstrukcje z drewna, lin i stali, wznoszone przez polskich emigrantów będą śnić się po nocach uczestnikom Tough Guya. Prawdziwym koszmarem była lodowata woda.

W czasie letniej edycji biegu na farmie Pana Myszy jedną z przeszkód jest poletko pokrzyw. Marcin Grochowski wzdryga się na myśl o bąblach.

- Wiem jedno: w Polsce za takie znęcanie się nad ludźmi posadziliby organizatorów na 10 lat - mówi, chyba całkiem serio, Mirosław Kopiński.

Jako szef ekstremalnie trudnego Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów, którego druga edycja odbędzie się w Złotoryi 18 i 19 czerwca, docenia perfekcyjne przygotowanie Tough Guya. Widział tę armię ludzi, która czuwała nad bezpieczeństwem uczestników wyścigu. Jak każdy zawodnik, musiał przed startem podpisać dokument zwany wyrokiem śmierci - oświadczenie, że jest świadom ryzyka i bierze odpowiedzialność na siebie, cokolwiek miałoby się wydarzyć. Ale świadomość, że oddaje się w ręce profesjonalistów, nie opuszczała go ani na chwilę.

Marcin Grochowski: - Ryzyko? Alpinista podczas wspinaczki jest zdany sam na siebie. Pilot w samolocie też. A my w każdym momencie mieliśmy obok stu doświadczonych opiekunów wiedzących, jak zareagować, gdyby działo się coś złego.

Ludzie potrzebują wyzwań, niecodziennych emocji. Jak ktoś jest sado-maso biegaczem, a do tego organizatorem podobnej imprezy, to po przeżyciu Wolverhampton musiał mu skoczyć gul. Złotoryjanom skoczył. Dlatego na tegorocznym Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów będzie masakra. Rok temu wahali się, czy drut kolczasty nie jest zbyt niebezpieczny. Po Anglii nie mają takich dylematów: będzie drut kolczasty.

Po co to wszystko? Po to, żeby człowiek poczuł w sobie siłę.

Marcin Grochowski: - Na mecie człowiek jest wielki. Jak po Tough Guyu na co dzień stanę przed jakąś trudnością, to będę wiedział, że dam radę. A poza tym przeżyłem przygodę życia.

- Po co ludzie to robią? - zastanawia się Mirosław Kopiński. - Może po to, żeby powiedzieć, innym: "Jesteś lepszy ode mnie, to wystartuj w Tough Guyu". Albo po to, żeby potwierdzić, że należy się do najtwardszych ludzi na świecie. Pewnie każda z 4500 osób, które przyjechały do Wolverhampton, miała inną motywację. My czuliśmy dumę, że byliśmy wśród nich. Że ukończyliśmy ten bieg. Udowodniliśmy, że nic nie jest nam straszne i zdobyliśmy doświadczenie niezbędne do zrobienia podobnej imprezy w naszym mieście. Bez kitu. Podobnej, to znaczy widowiskowej, trudnej, ekstremalnej. A że wszystko odbywać będzie się w czerwcu i mróz nam niegroźny, to całość wygląda całkiem rozsądnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska