Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oszalał dla jazzu

Małgorzata Matuszewska
Aleksander Mazur
Aleksander Mazur Paweł Relikowski
Spod jego ręki wyszli znani muzycy jazzowi. Wśród nich Krzysztof Urbański, Jakub Olejnik i Sławomir Dudar. Rozmowa z Aleksandrem Mazurem, multiinstrumentalistą, kompozytorem, aranżerem, założycielem, kierownikiem muzycznym i dyrygentem Big Bandu Akademii Muzycznej we Wrocławiu

Wkrótce obchodzi Pan podwójny jubileusz?
Tak. 18 grudnia 1958 roku otrzymałem legitymację Związku Zawodowego Pracowników Kultury i Sztuki, a więc 18 grudnia 2013 jakby nie liczyć, upłynie 55 lat mojego zawodowstwa. W tamtych czasach trzeba było przejść weryfikację przed specjalną komisją i otrzymywało się uprawnienia. Inaczej, niż w normalnym świecie, opartym na prawach rynkowych, gdzie wymiarem zawodowstwa był kontrakt artysty, u nas trzeba było przejść przez ceregiele egzaminu przed komisją. Jednoosobową działalność na polu dydaktyki jazzowej rozpocząłem w 1993 roku w Akademii Muzycznej, pod auspicjami byłego rektora Marka Dyżewskiego. Od tego czasu zaistniał akademicki Big-Band, a więc 20 lat temu.

Jak zaczęła się Pana muzyczna przygoda?
To nie jest zwykła historia. Wywodzę się ze wsi, więc jedyne, czego mogłem słuchać po wojnie, to były wiejskie orkiestry. Siedziałem pod oknami wiejskich świetlic i słuchałem muzyki. Byłem takim "Jankiem Muzykantem". Samodzielnie nauczyłem się grać na małym akordeonie, potem grywałem na wiejskich potańcówkach. Chyba przez dwa lata prosiłem ojca, żeby kupił mi akordeon. Tato sprzedał cielęta i nabył dwunastobasowy instrument, na którym nauczyłem się grać lewą ręką, odwrotnie niż inni, bo jestem leworęczny. Na potańcówkach wszyscy mówili "Olek to mistrz świata". Mój starszy brat chciał, żebym został przesłuchany w Legnicy. Zagrałem lewą ręką, ówczesny dyrektor, pan Jagiełło, nie mógł się nadziwić, jak to możliwe. Miałem świetny słuch, więc zostałem przyjęty do szkoły muzycznej, ale przeżyłem ciężkie chwile, bo nauczyciel chciał mnie nauczyć grać "normalnie". Nie wiedziałem, co mnie czeka. Po pierwszej lekcji zostałem zbesztany, że się nie nauczyłem nut, całą drogę do domu płakałem i myślałem, że popełnię samobójstwo. Później stałem się wzorowym uczniem.

Kiedy przyszedł czas na jazz?
Któregoś dnia szedłem ul. Piastowską w Legnicy, usłyszałem z okna jazzową orkiestrę. I po prostu oszalałem! Te dźwięki zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, zacząłem się interesować, na czym to polega. Dopiero później w Legnicy pojawił się w wojsku Witold Miszczak. Znał się na jazzie, w 1960 roku brał nawet udział w audycji "Spotkanie Willisa Conovera w Polsce", grał z Januszem Zabieglińskim i jego kwintetem. Załatwiałem mu niedzielne przepustki u jego dowódcy i wtedy razem graliśmy jazz, dosłownie od świtu do zmroku. A w 1960 roku w Polsce pojawił się prawdziwy, renomowany artysta ze Stanów Zjednoczonych, Żyd ukraińskiego pochodzenia - Stan Getz. Pojechałem na jego koncert i byłem zachwycony. Widać mam niebagatelny smak, skoro taki saksofonista zrobił na mnie wrażenie. Perfekcyjnie przygotowany, na saksofonie raz "szeptał", innym razem "wrzeszczał". Wtedy nagrał płytę pt. "Stan Getz w Polsce", kupiłem ją i zdarłem, więc kupiłem następną, trzecią mam do dziś - jest nowiutka. Wiele jeździłem na koncerty i zacząłem tworzyć własne zespoły dixielandowe. Któregoś dnia przyjechałem do Wrocławia, gdzie tworzyło się środowisko jazzowe, bo działał "Pałacyk" i dwa zespoły.

Gra Pan też na klarnecie.
Dwa lata za wcześnie we wsi Radziechów uczęszczać do szkoły i skończyłem podstawówkę w wieku dwunastu lat. Dostałem się w Legnicy do ogólniaka, który ukończyłem wraz z podstawową szkołą muzyczną, ale nie miałem co dalej robić, bo nie było klasy akordeonu ani w średniej szkole muzycznej, ani na studiach Pomyślałem o klarnecie, który później okazał się miłością mojego życia, przyjęto mnie do szkoły muzycznej przy Podwalu, gdzie po roku nauki olśniłem mojego nauczyciela, dziś nieżyjącego Stanisława Lecha. Skończyłem średnią szkołę muzyczną, dostałem się na studia do wybitnego klarnecisty prof. Józefa Madeji, który w tamtych czasach był jedynym profesorem na uczelni.

Jazz też Pan grał na klarnecie?
Nie, na fortepianie, bo w owych czasach na uczelni jazz nie był w łaskach. Kiedy z moimi zespołami zacząłem zdobywać pierwsze laury, m.in. byłem nagradzany na "Jazzie Nad Odrą", chodziłem wtedy od redakcji do redakcji i prosiłem, żeby nie pisali o tym w gazecie, bo bałem się, że wylecę z uczelni. Pod koniec studiów napisałem oratorium jazzowe na 150 wykonawców (do tekstu Rysia Wojtyłły, tego samego, który napisał "Mój intymny mały świat"). Zostało to wykonane w 1969 roku w Dużym Studiu Polskiego Radia. Ówczesny rektor prof. Jerzy Zabłocki, powiedział potem do mnie: "no, kolego, miałeś przez trzy lata stypendium naukowe jako dobry klarnecista, prof. Madeja zmarł, więc miejsce dla pana na uczelni jest, tylko proszę złożyć deklarację do partii".

A ja odpowiedziałem: "Mój starszy brat potrafi rano się modlić, wieczorem iść na zebranie partyjne, ja, panie rektorze, niestety nie". Nie złożyłem deklaracji, więc nie przyjęto mnie na uczelnię. Błąkałem się jakiś czas po Warszawie, byłem w STS-ie, gdzie grałem w zespole muzycznym. Następnie wyjechałem za granicę i dwa lata grałem w kabaretach w Beneluksie. Później stał się cud, akurat gdy kupiłem sobie wymarzone organy Hammonda i opanowałem sztukę równoczesnego grania na tym instrumencie z saksofonem, dostrzegł mnie przypadkiem impresario z Florydy, niejaki Tom Cooney i zapytał, czy chcę jechać do Ameryki. W tydzień znalazłem się w wymarzonej Ameryce, w bardzo dobrej estradowej orkiestrze i od tego momentu życie potoczyło się już pięknie. Wiele wtedy podróżowaliśmy, a w Chicago spotkałem taki klub, w którym raz w tygodniu grają big-bandy złożone z amerykańskich gwiazd, skrzykujących się przez telefon, a kompletem aranżacji dysponuje właściciel klubu. Po powrocie do Polski, w latach 80. byłem np. m.in. kierownikiem muzycznym grupy VOX, współpracowałem z Bolesławem Gromnickim, Marią Koterbską, Violettą Villas, Kaliną Jędrusik, Andrzejem Rosiewiczem, Krzysztofem Krawczykiem.

Kto grał w Pana big-bandach?
W pierwszym i wymarzonym, sesyjnym big-bandzie, który z inicjatywy Zbyszka Lewandowskiego zadebiutował w 1993 roku w Teatrze Współczesnym na Zaduszkach Jazzowych, grali m.in.: Piotr Baron, Igor Pietraszewski, Piotr Wojtasik, Zbigniew Czwojda, Bronisław Grodzicki, Grzegorz Nagórski, bracia Wojciech i Jacek Niedzielowie i inni.

Dziś jazz w Akademii ma własne miejsce?
Tak, docelowo powstał Zakład Muzyki Jazzowej, który dysponuje dwunastoma utalentowanymi i znanymi pedagogami. Systematycznie koncertuje założony przeze mnie Big-Band oraz wciąż powstające zespoły kameralne, zatem jazz na naszej uczelni ma się świetnie.

Kogo "wypuścił" Pan spod swoich skrzydeł?
M.in. Piotr Dziubek grał solo na akordeonie z towarzyszeniem Big-Bandu, napisałem nawet na jego dyplom utwór pt. "At the last moment". Uczyłem Katarzynę Stankowską, dziś świetną wokalistkę, Sławomira Dudara, Grzegorza Grocholskiego, Tomasza Pruchnickiego, Jakuba Olejnika, Krzysztofa Urbańskiego, Przemysława Jarosza i wielu innych, a obecnie nasi studenci zdobywają laury na znaczących konkursach jazzowych. Prowadzony przeze mnie żeński kwartet wokalny The Sound Office, oprócz udziału w wielu festiwalach i nagrań płytowych, otrzymał Oskara Jazzowego w kategorii "nadzieja polskiego jazzu 2000". Jazz jest co prawda zdominowany przez pop i rock, ale póki co, głodni nie chodzimy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska