MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Józef Pinior: Wrocław mój niebanalny

Katarzyna Kaczorowska
Michał Pawlik
Józef Pinior, legenda Solidarności, opowiada o tym, co go łączy z Marleną Dietrich, do czego przydaje się Cortazar, o arystokracji w banku i o Manhattanie.

Dlaczego wybrał Pan na miejsce studiów Wrocław? Bardziej naturalny dla chłopaka ze Śląska wydawał się Kraków i Uniwersytet Jagielloński.
Ale pokochałem Wrocław. Ojciec zabierał mnie tutaj do teatrów i to miasto, jego atmosfera, zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

Do teatrów? Z Rybnika?
Tak, między innymi przyjeżdżaliśmy na przedstawienia do Teatru Żydowskiego, z którym związani byli Jakub Rotbaum, Iga Kamińska czy Szymon Szurmiej.

I to teatr spowodował, że postanowił Pan studiować prawo we Wrocławiu?
Wychodzi na to, że tak.

Dlaczego w takim razie prawo, a nie aktorstwo?
To był kompromis pomiędzy moimi marzeniami a marzeniami mojego ojca. Mnie bliższe były kierunki humanistyczne, ojcu studia bardziej praktyczne. Uważał, że mężczyzna powinien zdobyć wykształcenie, które pozwoli mu zbudować swoją karierę zawodową, zagwarantuje odpowiednią pozycję życiową. I prawo było czymś pośrodku - z jednej strony pozwalało mi szukać swojego miejsca w życiu, a z drugiej, tak wtedy, jak i dzisiaj, rzeczywiście daje szansę na ten pierwszy krok do potencjalnej kariery.

Złożył Pan papiery na Uniwersytet Wrocławski. I zdawałem egzaminy. Bardzo ostre. Na prawo, już wtedy bardzo oblegane, trudno było się dostać. Przyjechał Pan na egzaminy sam?
Z ojcem.

Pokochałem Wrocław. Jego atmosfera, zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

Bał się Pan bardziej jego, że jak Pan nie zda, to go zawiedzie, czy samych egzaminów?
Nie bałem się ojca. Nigdy. Nasze relacje nie były zbudowane na strachu. A gdybym nie zdał, to zawiódłbym przede wszystkim siebie. Ten egzamin był bardzo ważny dla mnie, był pierwszą życiową próbą. Przecież nie było wtedy - tak jak dzisiaj - tylu uczelni, gdzie mógłbym pójść, gdybym nie dostał się na uniwersytet. Miejsc na studiach było bardzo mało i egzaminy były naprawdę wielką inicjacją dla setek młodych ludzi, prawdziwym wejściem w dorosłość, pierwszą granicą, której przekroczenie decydowało o przyszłości.
Panu udało się tę granicę przejść pomyślnie.
Zdałem na piątkę.

I przeprowadził się Pan do Wrocławia. Niektórzy znani wrocławianie opowiadają, że przyjechali z małą walizeczką z książkami. A Pan? Od razu powędrował do akademika?
Powędrowałem do hotelu Monopol. Ojciec wynajął mi tam pokój, a ja miałem za zadanie znaleźć sobie mieszkanie.

No to wrzucił Pana na głęboką wodę. 19-latek w hotelu, w którym mieszkała Marlena Dietrich.
I w którym była doskonała kawa espresso, świetna kuchnia.

W kawiarni Monopolu szybko "dorobiłem się" swojego stolika, przy którym spotykaliśmy się ze znajomymi z uczelni.

O czym rozmawialiście przy tej kawie?
O tym, o czym rozmawia wielu młodych ludzi: o sensie życia, ludzkiego działania, o przeczytanych książkach, obejrzanych filmach. Chłonąłem atmosferę miasta, w którym wtedy naprawdę spotykało się ludzi wewnętrznie wolnych. Wrocław był dla mnie miastem kresowym. Nie tylko dlatego, że był na zachodnich kresach PRL, ale też dlatego, że ton w nim nadawali ludzie, którzy przyjechali tu z Kresów Wschodnich, stworzyli jego nową legendę. To było miasto jak z obrazów Chagalla. Uderzyło mnie to już wtedy, kiedy przyjeżdżałem do Wrocławia z ojcem. To zderzenie klasycznej architektury Europy Zachodniej z duchem Wschodu. I do dzisiaj właśnie to decyduje o mojej więzi z Wrocławiem.

Zderzenie klasycznej architektury Europy Zachodniej z duchem Wschodu do dzisiaj decyduje o mojej więzi z Wrocławiem.

Który zmienił się od tamtych czasów. Brakuje Panu czegoś z tych lat 70.?
Brakuje mi wielu rzeczy, choćby atmosfery czytelni Ossolineum czy Biblioteki Uniwersyteckiej, w których wtedy spędzałem mnóstwo czasu. Brakuje mi atmosfery duchowo-intelektualnej, którą moim zdaniem - niestety - Wrocław traci. Ona gdzieś ucieka, rozmywa się w twardej rynkowej, kapitalistycznej wizji miasta. Nie chciałbym, żeby wrocławianie stracili to, co ich wyróżniało w PRL - ten szczególny rodzaj dezynwoltury, odwagi, wolności.
Jakie były dziewczyny wtedy w PRL? Też odważne i wolne?
Powiem tak: mimo niedemokratycznego systemu, mimo niesuwerennego państwa, to było wolne społeczeństwo. Czasami oglądam ze studentami polskie filmy z tamtego czasu. Widziała pani "Iluminację" Zanussiego?

Oczywiście.
No to rozumie pani, czym była klasa tamtych rozmów.

Ale ja pytałam o randki.
Przecież to się nierozerwalnie ze sobą wiąże.

Podrywał Pan dziewczyny na intelekt?
Te inteligentne, ciekawe, nie interesowały się facetami, którzy nie mieli nic do powiedzenia. Wtedy, żeby poderwać dziewczynę, trzeba było czytać książki. Rozmowa, dyskusja była nieodłącznym elementem spotkań, randek, seksu. Jak się chciało zrobić wrażenie na atrakcyjnej dziewczynie, to...
Trzeba było przeczytać Cortazara i najlepiej przyjść na spotkanie z "Grą w klasy" pod pachą. To były takie czasy i to były takie dziewczyny.

I gdzie chodziło się z tymi dziewczynami na randki?
Do Stylowej na placu Kościuszki. Bardzo elegancka kawiarnia, z pianinem, na którym zawsze ktoś grał. Muzyka na żywo - rzecz dzisiaj bardzo rzadka. Chodziło się też do Herbowej w Rynku. Tam jadło się śniadania, mieli doskonałe cielęce parówki.

Też chodziłam do Herbowej na studiach, na herbatę po rosyjsku, z konfiturą - na droższą nie było nas stać. Wracając do randek, zabierał Pan te dziewczyny również na spacery? Ma Pan takie ulubione spacerowe miejsce?
Nigdy nigdzie spacer nie sprawił mi tyle przyjemności, co na pergoli w parku Szczytnickim. Miejsce magiczne. Bardzo wrocławskie. Niezdegradowane. Zawsze można tam spotkać kogoś, kto prowadzi poważne rozmowy, kto nie jest banalny. To miejsce uchroniło się przed zalewem wszechogarniającej tandety.

Był Pan dobrym studentem?
Średnia indeksu: bardzo dobry.

Nigdy nigdzie spacer nie sprawił mi tyle przyjemności, co na pergoli w parku Szczytnickim. Miejsce magiczne.

Ale podjął Pan pracę w banku. Pierwszą.
Po skończeniu prawa studiowałem etykę i religioznawstwo. Chciałem się zająć pracą naukową, ale po prawie był wtedy obowiązek pracy, chyba że miało się zwolnienie z niego od ministra. Ja nie miałem. I udało mi się jakoś połączyć studia z pracą w tworzącym się wtedy we Wrocławiu wydziale operacji zagranicznych w Narodowym Banku Polskim. Do dzisiaj zresztą wracam z przyjemnością do tamtego środowiska.
Z przyjemnością?
Tak. Bo ten bank w PRL był miejscem, o którym sami bankowcy często mówili, że jest oazą dla byłych oficerów Armii Krajowej, ziemiaństwa, arystokracji. Skupiał ludzi, którzy odbiegali od przeciętności. Do dzisiaj pamiętam rozmowy z hrabią Latalskim, starszym panem przed emeryturą, który pożyczał mi książki przywiezione z Paryża. Mało kto wyjeżdżał wtedy za granicę, nie było księgarni Amazon, a hrabia Latalski czytał nowości i mówił, że jest na emigracji wewnętrznej.
Te bankowe kontakty nieoczekiwanie okazały się niezwykle przydatne w grudniu 1981 roku.
Tak to bywa, że trafiamy do jakiegoś miejsca i nagle okazuje się, że determinuje ono nasze przyszłe życie. Ktoś jest elektrykiem w stoczni, ktoś kierowcą autobusu miejskiego, ktoś pracuje w banku, a potem przychodzi rewolucja i wszystko się zmienia.

Wybucha stan wojenny 1981 roku, Pan podejmuje pieniądze Solidarności z konta i życie przewraca się Panu do góry nogami. Brakuje Panu czegoś z tamtych dni?
Otwartości ludzi. Zawsze kiedy jadę taksówką ulicą Grabiszyńską i przejeżdżam koło zajezdni autobusowej z tablicą upamiętniającą "S", serce bije mi szybciej. Kiedy mijam pozostałości po wielkich wrocławskich fabrykach, to zastanawiam się, czy to wszystko musiało się skończyć właśnie tak.

Ma Pan swoje hasło w "Encyklopedii Wrocławia", ale kogo wymieniłby Pan jako najsłynniejszego wrocławianina?
Wymieniłbym kilka osób. Po pierwsze kardynał Bolesław Kominek. Ślązak, Polak, Europejczyk. Postać wielkiego formatu. Nie wiem, czy dzisiaj ktokolwiek zdobyłby się na taki krok, jakim było napisanie słynnego Listu biskupów polskich do biskupów niemieckich. Kominek tę odwagę, cechującą tylko ludzi charyzmatycznych, miał. To postać, o której trzeba mówić nie tylko we Wrocławiu. Trzeba o niej przypominać całej Europie. Sam zresztą zrobiłem to w Parlamencie Europejskim, składając mu hołd w rocznicę sygnowania listu.

Oprócz kardynała Kominka jest jeszcze?
Kardynał Henryk Gulbinowicz, bliski mi z powodów osobistych - u niego ukryliśmy 80 milionów złotych, które podjąłem z konta Solidarności tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. On też ukrywał nas na Ostrowie Tumskim, kiedy zeszliśmy do podziemia. Zawsze tak wyobrażałem sobie kresowego ziemianina, z tym charakterystycznym charme'em, dowcipem, błyskotliwego, otwartego, a przy tym, kiedy trzeba, niezwykle zdecydowanego w działaniach.

I koniecznie muszę przypomnieć w tym miejscu również profesora Karola Joncę, doskonałego prawnika, mojego nauczyciela akademickiego, który uczył mnie nie tylko prawa, ale i historii Wrocławia. Profesor był niezwykle zajmującym rozmówcą, a o Festung Breslau, opozycji antynazistowskiej i Kręgu z Krzyżowej opowiadał wtedy, kiedy nie były to - jak byśmy dziś powiedzieli - tematy na topie.

Ktoś jest elektrykiem w stoczni, ktoś kierowcą autobusu miejskiego, ktoś pracuje w banku, a potem przychodzi rewolucja i wszystko się zmienia.

Podkreśla Pan swoją więź z Wrocławiem, a jeśli nie Wrocław, to...
Manhattan. Do Nowego Jorku przyjechałem w najtrudniejszym momencie mojego życia po 1989 roku, na stypendium w New School, uczelni będącej kuźnią lewicowych elit intelektualnych. Wykładała tam między innymi Hannah Arendt. Na Manhattanie mieszkałem w East Village, w portorykańskiej, niezbyt zamożnej części. I z miejsca zachwyciłem się miejscem, w którym biblioteki i kawiarnie czynne są całą dobę. Zawsze kiedy tam wracam, nabieram sił do brania się z życiem za bary.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska