MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dom albo kariera

Magdalena Kozioł, Jerzy Wójcik
Polaków przyciąga do Brukseli klimat miasta, ale przede wszystkim dobrze płatna praca
Polaków przyciąga do Brukseli klimat miasta, ale przede wszystkim dobrze płatna praca Jerzy Wójcik
O Brukseli, samotności Dolnoślązaków tam pracujących i wymarzonym, polskim schabowym podawanym krok od gmachu Komisji Europejskiej.

Grand Place, czyli brukselski rynek z gotyckim ratuszem z XV wieku i zabytkowymi kamienicami oraz Domem Króla robi piorunujące wrażenie. Polacy mówią, że to koronkowa robota. Na tych budynkach widać każdy najmniejszy detal architektury. Czegoś takiego w Polsce nie ma. Nie ma też takich tłumów ludzi i nie słychać tylu języków, chyba ze wszystkich stron świata.

Jednak wystarczy piętnaście minut spacerkiem, żeby odkryć zupełnie inne miasto. Chociaż wciąż w powietrzu słychać mieszankę kilkunastu języków, zabudowa zmienia się nie do poznania. Wysokie i strzeliste gmachy Komisji i Parlamentu Europejskiego wyrastają zaraz obok zabytkowych kamieniczek.

Mieszanka szkła i aluminium przytłacza nawet urzędników przemykających między budynkami w eleganckich garniturach.
- To miasto jest niczyje. Nie ma w nim żadnej idei ani tożsamości, ducha - ocenia Bartłomiej Ostrowski, dyrektor Regionalnego Biura Województwa Dolnośląskiego. W Brukseli pracuje od 1,5 roku. Z zachwytu tym miastem zostało mu niewiele. Wielokulturowość powoli zaczyna go męczyć.

- Człowiek ma ograniczoną zdolność do jej akceptacji - uważa Ostrowski, coraz częściej szukając kontaktu z innymi Polakami, którzy tu w Brukseli pracują w unijnych instytucjach. I tak jak on tęsknią za krajem. Za pierogami, gołąbkami i bigosem. Ale przyjeżdżając do kraju, zaraz chcą wracać do Belgii. Ktoś, kto pracował w międzynarodowym towarzystwie, w Polsce zaczyna się nudzić.

Tu nie ma luzu, egzotyki i dookoła są w zasadzie tylko Polacy.
- Jesteśmy zawieszeni między tym wszystkim - wzdycha jedna z urzędniczek Parlamentu Europejskiego, która o swojej pracy i otoczeniu oficjalnie mówić nie może. - To jest takie życie na pół gwizdka. Da się to wytrzymać, jak nie ma się rodziny. A jeżeli jest, to wiadomo, że najczęściej życie się sypie. Potem jest tylko rozwód i na nogi trzeba stawać od nowa. Zawsze jest wybór: ostateczny powrót do domu albo kariera.
Marek, który do pracy w unijnych instytucjach przyjechał z Warszawy, wynajmuje mieszkanie w Brukseli już od trzech lat. Na pierwszy rzut oka zadowolony z życia i pewny siebie człowiek. Mówi, że za pensję urzędnika można tu żyć znacznie lepiej niż większość Belgów i nie trzeba się martwić o pieniądze. Ale przyznaje, że dziś nie wie, jak długo jeszcze tu zostanie, wiele będzie zależało od tego, jak rozwinie się jego kariera. Na razie nie może się na niej skupić w 100 proc., bo rozpada mu się rodzina. Żona i dziecko zostały w Polsce, a kontakty ograniczają się do kilku wizyt w ciągu roku.

- Jeśli ktoś chce pracować jako urzędnik unijny, musi się z tym liczyć. Wyjazd do Brukseli zawsze jest testem dla najbliższej rodziny, która zostaje w kraju. U mnie sytuacja jest dodatkowo skomplikowana, bo żona chce żyć w Polsce i nie sposób jej namówić do pracy i mieszkania w Brukseli. I to nie jest problem, który dotyka wyłącznie Polaków - zapewnia urzędnik. Przyznaje, że przy Unii działa nawet biuro poradnictwa rodzinnego i trafia tam niejedna osoba na krawędzi rozwodu.

W nieoficjalnych rozmowach urzędnicy nie ukrywają problemów. Ale kluczem do sukcesu jest rozdzielenie życia prywatnego od zawodowego. Przecież Parlament Europejski czy Komisja Europejska cudownie wyglądają w każdym CV. Zwłaszcza wtedy, kiedy zdając egazmin, kontrakt w Komisji ma się dożywotni. I fantastyczne pieniądze. Patrząc tylko na nie, do kraju nie ma po co wracać.

Dlatego w unijnej rzeczywistości trzeba sobie jakoś radzić. Według Piotra Ligaja, który pracuje jako tłumacz przy Komisji Europejskiej, Polacy radzą sobie z tym całkiem nieźle.
- Z jednej strony potrafią się dobrze wkomponować w międzynarodowe towarzystwo, z drugiej kontaktują się między sobą. Ci pracujący w instytucjach unijnych mają liczącą kilkaset osób listę mailingową. Dziennie pojawia się tam kilkadziesiąt e-maili z informacjami: gdzie co kupić, gdzie znaleźć dobrego lekarza czy do jakiej szkoły najlepiej wysłać dziecko - tłumaczy Ligaj.
Urzędnicy spotykają się po pracy, ale nie są to balangi trwające do późnego wieczora. Skoro zwykle kończy się pracę nie wcześniej niż o 17-18, jest czas na jedno piwko w jednym z licznych pubów i restauracji.
- Nie oszukujmy się, to nie jest tak, że tu się przyjeżdża na wczasy. Pracuje się dużo, i często trzeba być pod telefonem - podkreśla Piotr Ligaj. - W ciągu dnia spotkania, konferencje. Gdy wreszcie jest czas wyjść na miasto, wybieram się zwykle z wąską grupą sprawdzonych przyjaciół, których poznałem tutaj. Nie są to wyłącznie Polacy - dodaje.

Dłużej posiedzieć można co najwyżej w piątek, gdy nie goni praca. W środku tygodnia nie ma mowy, bo trzeba się wyspać, by z samego rana wtopić się w wielką falę eleganckich i pachnących biurokratów płynących do parlamentu czy komisji. W porze lunchu eleganccy krawaciarze rozchodzą się do pobliskich knajpek, restauracji i na frytki z budki na placu Jourdan. Obowiązkowo z majonezem.

Zresztą lunch to punkt kulminacyjny dnia. Polscy europarlamentarzyści żartują, że dla części kolegów to sposób na spędzanie czasu. Obiad łączą z kolacją, czasem ze śniadaniem. Na sesjach bywają rzadko albo wcale. Czasem taka nudę przerywają manifestacje. Na przykład grupy pań bez staników, którym nie podoba się corrida i zabijanie byków. Czasem w znajomym języku i wśród jęku syren i płonących opon zaczynają skandować stoczniowcy.
Można wtedy wstać od stolika, pójść popatrzeć na nich. Można pogadać po naszemu. A później spotkać się "u pani Basi". W Brukseli wszyscy Polacy wiedzą, że chodzi o restaurację "Kwiat Europy", położonej o krok od komisji i parlamentu. Można tu zjeść flaki, gołąbki, bigos, żurek i wszystkie inne frykasy, które zaserwuje Barbara Con-Kowalik, z pochodzenia bielawianka.

Przyjechała do Brukseli 20 lat temu. Wspomina, że Polacy nie byli tutaj wtedy mile widziani. Pamięta, że miała ogromne kłopoty, żeby zapisać dziecko do szkoły. Ale nie poddała się, zaczynała od sprzątania, dziś ma własny lokal. Od czterech lat, razem z synami prowadzi najbardziej rozpoznawalną polską restauracje w stolicy Belgii.

- Nie żałuję swojej decyzji, na pewno mam tu lepiej niż w Polsce - twierdzi pani Barbara. - Stałymi klientami są polscy eurodeputowani i pracownicy unijnych instytucji. Przychodzą nie tylko dobrze zjeść, ale też pogadać o sukcesach i problemach czy po prostu poczuć się jak w domu - dodaje i podkreśla, że bardzo dba o to, żeby w restauracji utrzymać prawdziwie rodzinną i polską atmosferę.

Co jednak wcale nie wyklucza wizyt obcokrajowców oraz samych Belgów.
- Dziś Belgowie są dla nas bardzo mili. Przychodzą dobrze zjeść, chwalą naszą kuchnię i próbują się uczyć podstawowych słówek po polsku, chociaż my mówimy przecież w ich języku. Jeszcze kilka lat temu nie było to takie oczywiste, bo Belgowie nie przepadali za nami. Wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej - wyjaśnia Con-Kowalik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska