MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wrocław to miasto moich przyjaciół i znajomych

Małgorzata Matuszewska
Andrzej Mastalerz gra gościnnie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym
Andrzej Mastalerz gra gościnnie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym Paweł Relikowski
Rozmowa z Andrzejem Mastalerzem, warszawskim aktorem grającym gościnnie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

W spektaklu "... np. Majakowski" grany przez Pana Prisypkin budzi się po osiemdziesięciu latach w nowej rzeczywistości. Hibernacja mogłaby być dziś rozwiązaniem problemów?

Nie. To tylko dyskretna ucieczka od odpowiedzialności.

Nie mizdrzy się Pan do publiczności, oszczędza Pan gesty, a nazywają Pana mistrzem. Na czym polega Pana zawodowy sekret?

Nie czuję się mistrzem, daleko mi do tego. Myślę, że w dużej mierze wynika to z obserwacji. Zawsze lubiłem przyglądać się ludziom. Brało się to raczej z ciekawości, potem z empatii, a dopiero na końcu z czegoś, co można by nazwać "zboczeniem zawodowym". Jeśli widz ma się w jakiś sposób identyfikować z graną przeze mnie postacią, muszę być wiarygodny. Wiarygodność zyskuje się, idąc w stronę bycia, nie grania. Najzwyczajniej w świecie trzeba stać się osobą, którą gram. Bo w tym, co robię, chodzi o prawdę. Dochodząc do sedna sprawy, okazuje się, że wiele słów i gestów to zbędny balast.

Studiował Pan we Wrocławiu. Miło wrócić tu na dłużej po latach?

Po skończeniu szkoły w 1990 roku przyjeżdżałem do Wrocławia okazjonalnie. Cieszę się z pracy we Współczesnym z wielu powodów. To powrót sentymentalny. Pamiętam poddasze przy małej uliczce Przelot, gdzie mieszkałem w czasie studiów, oryginalny budynek szkoły przy Jaworowej. We Wrocławiu uczy się i pracuje mój syn, mieszka mnóstwo przyjaciół i znajomych. Dostałem ciekawą rolę do zagrania i potrzebowałem zmiany w życiu zawodowym. Wszystko się dobrze złożyło.

Jak Pan wspomina okres studiów?

To były dziwne czasy, druga połowa lat 80., szary i brudny schyłek systemu, który na szczęście minął. We Wrocławiu wiele się działo. Szkoła teatralna to specyficzna instytucja: studenci nie angażowali się mocno w życie społeczne, choć kiedy trzeba było, nawet strajkowaliśmy. Ale dojrzałość obywatelską każdy musiał znaleźć w sobie sam. Dla mnie niesamowitym przeżyciem był czas Solidarności i stanu wojennego. Wtedy dojrzewałem, ale to było wcześniej.

Mówią też o Panu "aktor charakterystyczny". Czuje się Pan takim aktorem?

Jedna rzecz to wygląd. Istnieje jednak taki schematyzm myślenia, wynikający z lęku albo z gwarancji, że skoro ktoś już dobrze zrobił podobne zadanie, to znaczy, że można go wziąć do podobnej roli, bo się sprawdzi. Czasem to się ciągnie za aktorem.
To dla Pana ciężar?

Tak, jak każdy przejaw schematyzmu. Ale w każdej roli staram się znaleźć i pokazać coś nowego.

Z jakich nowości cieszy się Pan w życiu?

Niedawno wygraliśmy z Czechami w piłkę nożną. Zdjęcie Kuby Błaszczykowskiego, które ukazało się po meczu w jednej z gazet, było triumfem życia. Spotkanie z człowiekiem o wyjątkowym formacie daje napęd do życia. Cieszę się z małych rzeczy, które mnie spotykają. Bardzo dużo dają mi rozmowy z ludźmi, nawet spotkanymi przypadkowo, kiedy powodem spotkania jest tylko drobiazg. Staram się odnajdywać radość w małych rzeczach, które naprawdę są wielkie, tylko my o tym zapominamy.

Co to są te małe rzeczy?

Zaliczam do takich wielkich-małych rzeczy zjedzenie dobrego obiadu w miłych okolicznościach.

Gotuje Pan?

Tak.

Jaką kuchnię Pan lubi?

Żadnego przepisu nie jestem w stanie podać. Ale bardzo dobrze gotuję, choć to radosna twórczość, czyli kompletne amatorstwo.

Zawsze chciał Pan być aktorem?

Ależ skąd! Chciałem grać w piłkę. W szkole mówiłem wiersze na akademiach, miałem zdolności ku temu. Specjalnie nie zaprzątało to mojej głowy: kazali, więc wstawałem i mówiłem wierszyk z okazji Dnia Kobiet, rewolucji październikowej czy Dnia Zwycięstwa. W średniej szkole też było zapotrzebowanie na recytatorów i znów zostałem wytypowany. A pod koniec technikum kolejowego spotkałem aktora, pana Wiktora Fronczyka, który przekonał mnie, żebym zdawał do szkoły teatralnej, choć marzyłem o AWF-ie. I tak późno, bo miesiąc przed końcem terminu składania papierów na uczelnię, zdecydowałem, że idę do szkoły teatralnej.

Skąd Pan się wziął w technikum kolejowym?

Cała moja rodzina to kolejarze. Mój pradziadek, dziadek, ojciec, wujostwo. Dziadek był krzokiem, przyjechał na Śląsk w 1945 roku, a ja już jestem pniokiem. To jest taki podział: krzok to ten, co przyjechał i się zakorzenił, a ten, co się urodził - to pniok.
Rodzina była zadowolona z Pana wyboru?

Patrzyli na mnie dziwnie wtedy i do tej pory dziwnie na mnie patrzą. Daje mi to bardzo mocne osadzenie w rzeczywistości: uświadamia mi, że uprawiam dziwny zawód, do którego muszę mieć duży dystans i pokorę.

Na planie "Krótkiego filmu o zabijaniu" spotkał Pan Krzysztofa Kieślowskiego. To było ważne spotkanie?

Krzysztof Kieślowski wysłał asystentów do wszystkich szkół teatralnych, a oni zrobili sesje zdjęciowe wszystkim studentom. Na podstawie zdjęć wybierał, których ludzi chce zobaczyć przed kamerą. Byłem wtedy na pierwszym roku. Zagrałem mały epizodzik, prawie mnie tam nie widać,
ale dla mnie był ważny, bo pierwszy raz znalazłem się na profesjonalnym planie zdjęciowym. Krzysztof Kieślowski był przedstawicielem pokolenia twórców kina moralnego niepokoju. Ich filmy zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Później spotykałem twórców i przekonałem się, że są tacy, jak ich filmy. Reprezentują życiowe postawy i system wartości, którego przestrzegają.
Zawsze zapamiętuję dziwne rzeczy: z jednodniowego pobytu na planie "Krótkiego filmu..." ręce Kieślowskiego - zniszczone ręce z wypisanym na nich życiorysem, pełne charakteru, i nieprawdopodobny profesjonalizm Sławomira Idziaka.

Jest jakaś rola, którą chciałby Pan zagrać?

Bardzo często spotykam się z tym pytaniem i sam je sobie wciąż zadaję. Ale nie marzę o żadnej postaci. Mężczyznom w tym zawodzie jest trochę łatwiej: zakres ról z wiekiem jest coraz większy.

Nowa rzeczywistość spełniła Pana marzenia?

Fantastycznie, że moje dzieci żyją w innej rzeczywistości. Ale dla wielu ludzi nic kompletnie się nie zmieniło, a nawet żyje im się gorzej. Niedawno w przychodni patrzyłem na starsze rodzeństwo: kobiety nie chciano przyjąć, bo brakowało papierów, ledwo stała na nogach, a brat tłumaczył pielęgniarce, że sam pracuje i tylko teraz mógł przywieźć siostrę, której nie stać na taksówkę. Oczywiście, zostali odesłani z kwitkiem. Patrzyłem na ich bezradność i nie mogłem pomóc, czułem się bezsilny. Takie przykłady można by mnożyć. Co z tego, że ludzie mają paszport w kieszeni, skoro nie mogą wyjechać nie tylko za granicę, bo ich na to nie stać, ale nawet do przysłowiowych Cieplic. Mam często wrażenie, że żyję w dwóch rzeczywistościach. I to boli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska