Myliłby się ten, kto w "Turandot", niedokończonej przez Pucciniego operze, widziałby jedynie dzieło koturnowe, z mało przekonującym librettem i najsłynniejszą arią tenorową w historii.
Rozgrywająca się w Chinach akcja może skłaniać reżyserów do inscenizacji pełnej rozmachu, ale widz pozostanie pod wrażeniem nie tyle przepychu dalekowschodniego dworu, ile historii o miłości i poświęceniu. Za sprawą świetnej obsady wokalnej, chóru i rzetelnie przygotowanej orkiestry, dramat przykuwał uwagę, zdarzył się też w III akcie (zwłaszcza w scenie śmierci Liu) moment estetycznego wzruszenia.
Na murawie wyrosło miasto-mur, strzegący go wojownicy z terakotowej armii i wzgórze, a na jego szczycie korona.
W widowisku jest także miejsce na prawdziwą miłość. Liu (fenomenalna w tej partii Anna Lichorowicz) do Kalafa (Luis Chapa), Kalafa do zimnej Turandot (Georgina Lukacs). Ostatecznie to właśnie ona okazuje się siłą sprawczą, która jest w stanie zrewolucjonizować świat, choć zakończenie spektaklu z wybiegającymi zewsząd mnichami tybetańskimi i sztucznymi ogniami uważam za zbyt disnejowskie i przerysowane. Bywa, że nad "i" nie trzeba jednak stawiać kropki.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?