Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie żyje Krzysztof Raczkowiak, fotograf zbrodni lubińskiej

Katarzyna Kaczorowska
Fotoreporter Krzysztof Raczkowiak 31 sierpnia 1982 roku był w Lubinie i robił zdjęcia w czasie rozpędzania przez oddziały milicji i ZOMO demonstracji solidarnościowej. Zmarł w środę 14 września 2016 roku po ciężkiej chorobie.

Dwa tygodnie temu, 3 września, na łamach piątkowego magazynu „Gazety Wrocławskiej” zamieściliśmy tekst o Krzysztofie Raczkowiaku, który zaledwie kilka dni wcześniej na manifestacji Komitetu Obrony Demokracji w Lubinie, podczas której przypomniano jego zdjęcia, odczytano jego ostatnie słowa.
Przypominamy ten tekst w całości:

Za rok czeka nas 35. rocznica Zbrodni Lubińskiej – 31 sierpnia 1982 roku we Wrocławiu i Lubinie wybuchły zamieszki antyrządowe, do któych wezwała podziemna „Solidarność”. W stolicy Dolnego Śląska na ulice wyszło ponad 60 tysięcy ludzi. Robotnicy protestowali też w Lubinie, stolicy Zagłębia Miedziowego. I to Krzysztof Raczkowiak w Lubinie właśnie uchwycił, jak władza robotnicza rozprawiła się z protestującymi robotnikami. Podczas demonstracji zginęli tam Michał Adamowicz, Andrzej Trajkowski i Mieczysław Poźniak. Na tym najsłynniejszym zdjęciu widać, jak kilku mężczyzn biegnie z rannym przed siebie. Biegli z człowiekiem, który niedługo potem zmarł.

„Raczkowiak na demonstrację w Lubinie z aparatem fotograficznym przyszedł z reporterskiego nawyku. Ale bał się robić zdjęcia. Mogli go pobić i milicjanci, i demonstrujący. Ci pierwsi – za dokumentowanie ich akcji. Ci drudzy – z powodu podejrzeń, że jest kapusiem. Kiedy zomowcy zaczęli atakować kilkutysięczny tłum, uciekał razem z przerażonymi ludźmi. Wtedy ktoś biegnący koło niego krzyknął:

– Panie, fotografuj pan to skurwysyństwo!

To go otrzeźwiło. Nagle przestał myśleć o własnym strachu. Suchy trzask migawki jakby go uspokoił. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie… W pewnym momencie zobaczył ludzi pochylających się nad upadającym mężczyzną. Zobaczył bezwładne ciało, zakrwawioną głowę na bruku. Trzask. Podnieśli go. Ręce, nogi. I biegiem do przodu, nie myśląc o własnym strachu. Czy ktoś krzyczał: „Jezu strzelają!”? A może: „Nie umieraj!”? Kolejny trzask migawki. Raczkowiak biegł razem z nimi. Zrobione w tym biegu zdjęcie umierającego Michała Adamowicza miał zobaczyć świat. Tego samego dnia, 31 sierpnia, we Wrocławiu od rany postrzałowej w brzuch zmarł Kazimierz Michalczyk. Kilkadziesiąt osób w obu miastach zostało rannych” – to fragment książki „80 milionów. Historia prawdziwa”.

Kiedy zbierałam do niej materiały, rozmawiałam z Krzysztofem Raczkowiakiem. Choć tyle razy opowiadał o tym, co się wydarzyło wtedy, 31 sierpnia 1982 roku, i tak nie był w stanie ukryć emocji. Tamten dzień zmienił w jego życiu wszystko, a zdjęcia, które wtedy zrobił i które „poszły” w świat, pokazały prawdziwą twarz stanu wojennego w Polsce. Nic więc dziwnego, że kiedy w zeszłym roku na Facebooku jedna z polskich agencji reklamowych „wrzuciła” zdjęcie Raczkowiaka, na którym kilku mężczyzn biegnie z rannym, jako reklamę... wódki, wybuchł skandal.

Czytaj więcej na kolejnej stronie

Sprawę wytłumaczono młodym wiekiem osoby, wrzucającej post i brakiem wiedzy historycznej o współczesnej Polsce i wydarzeniach stanu wojennego.

Kilka dni temu w Lubinie na manifestacji KOD-u, na której zorganizowano też wystawę zdjęć Krzysztofa Raczkowiaka z manifestacji z sierpnia 1982 roku, odczytano list od poważnie chorego fotoreportera. Udało nam się ten list dostać i przedrukowujemy go w całości:

„Wolność jest w nas!

To znakomite hasło, które przez całe życie powinniśmy mieć na języku i z radością je wykrzykiwać. Codziennie rano powinniśmy stawać przed lustrem, by kilkakrotnie to zdanie powtórzyć. I dodać: ja jestem wolny, Ty jesteś wolna/wolny, wszyscy jesteśmy wolni!

Spójrzcie wstecz, zróbcie sobie projekcję dotychczasowego życia. Przypomnijcie sobie, jaki to dzień mógł stanowić cezurę na drodze do Waszej wolności. Końcówka sierpnia 1981, kiedy nie znany nikomu robotnik ze stoczni stawał się symbolem największego w Europie, oddolnego ruchu wolnościowego? A może pierwsze prawie wolne wybory z 4 czerwca 1989 lub te z października 2015? Pierwsza manifestacja KOD?

Tych punktów na mapie naszego życia może być mnóstwo. Dla jednego bardziej określony, dla innego z trudem wyłuskany z masy zdarzeń. Dla mnie – paradoksalnie – ta cezura dopiero się zbliża. Kiedy 4 miesiące temu dowiedziałem się o swojej nieuleczalnej chorobie postanowiłem utworzyć punkt, do którego chcę dotrwać. Miała to być sobota, 10 września, dzień, w którym mój młodszy syn Mateusz ożeni się (starszy, Szymon zrobił to w listopadzie ubiegłego roku). Bilet lotniczy do USA na 3 września miałem już w kieszeni, prezent ślubny kupiony, smoking wyczyszczony i odprasowany. Czegóż więcej chcieć? Miało się spełnić jedno z moich najbardziej wymarzonych zdarzeń.

Jestem chyba jedną z osób, którym najbardziej zależało na byciu tutaj. Od 34 lat, co roku oczekiwałem na jakieś zaproszenie. Doczekałem się raz, w roku 2007. Teraz powinienem być drugi raz, bez rozrzucania informacji o mnie. Cóż, los na to nie pozwala. Jestem chory, długo już mnie nogi nie ponoszą. Jest to więc jedna z ostatnich okazji, by się pożegnać. Pożegnać się z uśmiechem i najważniejszym dzisiaj hasłem na ustach: "Wolność jest w nas!"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska