Pani Alicja jest po operacji na zaćmę. Teraz okulista podejrzewa u niej jeszcze jaskrę. Zalecił stosowanie okularów. Wypisał na nie receptę, by mogła skorzystać z refundacji NFZ.
Aby jednak refundację otrzymać, wrocławianka musiała potwierdzić w oddziale NFZ, że ma do niej prawo. Potrzebna była odpowiednia pieczątka na recepcie. No i podpis urzędnika. Gdy wszystkie formalności pani Alicja miała już za sobą, udała się do optyka. To od niego usłyszała, że przysługuje jej zniżka - 8 złotych. Za oprawki i szkła powinna zapłacić 138 złotych, ale dzięki "hojności" NFZ wystarczy 130 złotych.
- Jestem rozżalona - mówi Pani Alicja. - Tyle lat pracowałam, tyle płaciłam składek, że choć raz mogłabym dostać od NFZ porządne dofinansowanie do okularów. Gdybym wiedziała ile ta refundacja wynosi, w życiu bym się o nią nie starała. Więcej wydałam na bilety do NFZ i do specjalnego optyka, bo przecież nie każdy realizuje recepty refundowane.
To pomyłka urzędników? Nic z tych rzeczy. Jak tłumaczą w NFZ, na taką właśnie refundację - zgodnie z przepisami - mogą liczyć wszyscy pacjenci. Bo takie stawki ustaliło Ministerstwo Zdrowia. Mając receptę od okulisty chory płaci 100 proc. za oprawki, 100 proc. za robociznę, a jedynie od ceny soczewek odejmowana jest kwota refundacji. Kwota, dodajmy, śmieszna - od 4,20 do 21 złotych za jedną soczewkę.
Sprawą zainteresowaliśmy wrocławskich posłów - Jeśli mówimy o soczewce zwykłej, to takie kwoty refundacji mają jeszcze sens - twierdzi poseł Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia. - Ale jeśli mówimy o bardziej skomplikowanych szkłach, to sytuacja jest już inna. Na pewno jest to zagadnienie, któremu należy się przyjrzeć. I zrobię to - deklaruje.
Poseł Słamomir Piechota: - To brzmi absurdlanie. Oczywiście, że trzeba sprawdzić, czy taka refundacja nie jest pozbawiona sensu, bo przecież zwrot takiej kwoty nie jest żadną ulgą dla człowieka, który musi nosić okulary.