Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tylko boczku szkoda, czyli historia wyprawy na siedmiotysięcznik

Kacper Chudzik
Arek Czuchraj - głogowianin, który próbował zdobyć górę Muztagh Ata, wrócił już do Polski. Jak wspomina swoją kolejną podróż, co zaskoczyło go w Chinach i Kirgistanie oraz co bolało go nawet bardziej niż fakt, że jego grupa została okradziona

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Do końca dobiegła więc też wyprawa Arka Czuchraja, który z grupą znajomych próbował zdobyć górę Muztagh Ata (7546 m n.p.m) w Chinach. Jak już pisaliśmy na łamach naszego Tygodnika, szczytu nie udało się zdobyć ze względu na to, że w trakcie pierwszej próby wejścia grupa Arka została okradziona z zapasów jedzenia i ciepłych ubrań zostawionych w obozie. Ale podróżnicy i tak przywieźli z Chin i Kirgistanu masę pozytywnych wspomnień.

- Przede wszystkim bardzo pozytywnie zaskoczyli nas ludzie, zwłaszcza w Kirgistanie. Są niezwykle otwarci i uprzejmi. Dobrze przekonaliśmy się o tym w drodze powrotnej, gdzie ludzie przyjmowali nas w swoich jurtach, ugościli, nakarmili i jeszcze nocleg proponowali - opowiada Arek.

Niemalże przez całą podróż głogowianin i jego towarzysze spotykali się z otwartością miejscowych. Dzięki temu mogli poznać lepiej poznać miejsca, które odwiedzali.

Boczek, jurta i międzykulturowa wtopa

Wizyta w jednej z jurt skończyła się jednak największą tragedią w historii tej wyprawy. Przebiła ona nawet kradzież ekwipunku i zapasów na Muztagh Ata. Tym razem Arek stracił bowiem... kilogram boczku, na który cała ekipa miała ogromną ochotę.

- Niosłem go ze sobą całą drogę, ale tak właściwie nie mieliśmy jak porządnie go przyrządzić. Gdy wracaliśmy z Chin, już w Kirgistanie, trafiliśmy do samotnej jurty w środku stepów. Rodzina mieszkająca tam przyjęła nas z uśmiechem. Brakowało nam już jednak takiego typowego, polskiego jedzenia. Poprosiłem więc, czy mogą to usmażyć. No i popełniłem kulturową gafę. Boczku już nie zobaczyliśmy. Zapomnieliśmy, że w większości żyją tam muzułmanie, którzy nie mogą mieć kontaktu z wieprzowiną. Już samo wniesienie jej do jurty było nietaktem - przyznaje głogowianin. - Gdybyście mogli Państwo zobaczyć miny całej ekipy, gdy okazało się, że boczku nie będzie. Wszyscy mieliśmy już na niego taką ochotę - opowiada ze śmiechem Arek.

Na górze jedli prawie jak astronauci

Zapasy jedzenia, które ekipa Arka straciła na Muztagh Ata, były bardzo starannie przygotowane na wyprawę. Nie było to bowiem tradycyjne jedzenie, które waży bardzo dużo.

- Mieliśmy na przykład bigos, suszone owoce czy wiele innych potraw. Były one jednak niemal całkowicie pozbawione wody, przez co traciły sporo na wadze. Takie pół kilo bigosu ważyło kilkadziesiąt gram. Wystarczyło jednak zalać je wodą, poczekać dziesięć minut i już mieliśmy gotowy obiad - opowiada głogowianin.

Podczas podróży jedli też miejscowe przysmaki. Niektóre z nich potrafiły mocno zaskoczyć.

- Jedliśmy na przykład mięso z głowy jaka. Ale wiele rodzin ma tam przygotowane przez siebie produkty: kefiry, herbaty czy inne produkty. Chleb smarowali tam na przykład takim skondensowanym mlekiem jaka - wspomina.

Choć miejscowe jedzenie mogło przypaść do gustu, to jednak Polakom najbardziej smakowały rzeczy przywiezione z kraju. Nawet zupka w proszku smakowała tam jak ambrozja.

- Jeszcze na zboczu góry, gdy rozbiliśmy namioty i odpoczywaliśmy, miałem przy sobie dwie zupki instant. To był barszcz czerwony. Podzieliłem się nim ze znajomym. Gdy tylko była gotowa, to z jego namiotu można było tylko usłyszeć krzyki zachwytu, jakie to jest pyszne - opowiada ze śmiechem głogowianin.

Głogowianin chce pomóc tragarzowi

Jeszcze podczas pobytu na Muztagh Ata Arek poznał jednego z tamtejszych tragarzy, którzy pomagają ludziom chcącym dostać się na szczyt. Mężczyzna ten utrzymuje rodzinę dzięki temu, co uda mu się zarobić podczas kilku miesięcy sezonu. Wraz z żoną i trójką dzieci mieszkają w jurcie na zboczu góry.

- Tragarze nie zarabiają kokosów, a często ich sprzęt to zbieranina tego, co zostawią im grupy, którym pomagali - mówi Arek. - Widywałem tragarzy, którzy na górę wchodzili w butach sportowych owiniętych folią. Ten pan gościł nas w swojej jurcie i przyznał, że przydałoby mu się trochę sprzętu, na przykład buty. Coś tam mu zostawiliśmy, chociaż butów na zbyciu akurat nie mieliśmy. Pomyślałem jednak, że postaram się zebrać jakiś sprzęt dla niego i wyślę go. Planuję też prezenty dla jego dzieci, dzięki którym w jurcie było ciepło. Zajmowały się one zbieraniem opału. Co ciekawe, do ogrzewania jurty używane są tam wysuszone odchody jaków. Przyznam, że nie śmierdzą a ciepła dawały sporo.

Arek planuje zdobycie od sponsorów rzeczy, które będzie mógł wysłać znajomemu tragarzowi i jego rodzinie.

- Odwiedzę sklepy ze sprzętem sportowym, może się dorzucą. Jeśli ktoś ma też zbędny sprzęt, którym chciałby się podzielić, to czekam na kontakt. Najlepiej przez profil facebookowy - dodaje.

Jak już pisaliśmy, w poprzednich relacjach z wyprawy, Arek chciałby w przyszłym roku zdobyć szczyt Korony Ziemi na Antarktydzie. Wymaga to jednak dużych nakładów finansowych, więc jeśli się nie uda to głogowianin myśli o powrocie na Muztagh Ata.

- Byłem tam tylko sprawdzić się na wysokości. Samo wejście na szczyt nie było priorytetem. Jednak niedosyt pozostał i chciałbym to dokończyć. Poza tym tamte tereny najzwyczajniej w świecie mi się spodobały - zaznacza.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska