Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po tragedii w Wołowie: Człowiek jedzie do szpitala po ratunek, nie po śmierć

Marcin Walków
Irena i Edward Szelest byli małżeństwem przez 32 lata. Mają siedmioro dzieci.
Irena i Edward Szelest byli małżeństwem przez 32 lata. Mają siedmioro dzieci. Marcin Walków
Edward Szelest (60 l.) zmarł w piątek 25 lipca nad ranem niedaleko wejścia do szpitala w Wołowie. Szukał tam pomocy, bo źle się poczuł. Drzwi do szpitala były zamknięte. Nie został wpuszczony do środka, bo kopał w drzwi i - według lekarki i pielęgniarki - był agresywny. O tragedii mówi nam wdowa po mężczyźnie.

Lekarka i pielęgniarka wezwały policję. Funkcjonariusze znaleźli mężczyznę leżącego niedaleko wejścia. Do przyjazdu karetki pogotowia podjęli akcję resuscytacyjną. Bezskutecznie. O godz. 4.20 lekarz pogotowia stwierdził zgon.

ZOBACZ KONIECZNIE: Echa tragedii w Wołowie. Polityczny spór ze śmiercią w tle?

Dokładną przyczynę śmierci poznamy nawet za dwa-trzy miesiące, gdy przyjdą szczegółowe wyniki badań. Na ten moment w dokumentach z Zakładu Medycyny Sądowej podawana jest ostra niewydolność krążeniowo-oddechowa.

Kontrolę w wołowskim szpitalu prowadzi Narodowy Fundusz Zdrowia. Wdowa po panu Edwardzie, Irena Szelest, w rozmowie z naszym reporterem, zapowiada, że będzie walczyć o sprawiedliwość i zadośćuczynienie.

O TYM PISALIŚMY: NFZ sprawdzi, dlaczego drzwi do szpitala były zamknięte

Gazeta Wrocławska: Prokuratura prowadzi śledztwo z art. 155 kodeksu karnego - nieumyślne spowodowanie śmierci.
Irena Szelest: Mam nadzieję, że winni odpowiedzą za nieudzielenie pomocy. Jak to może być, że człowiek jedzie do szpitala po pomoc, ratunek, a umiera na bruku przed drzwiami...

Od 25 lipca ktoś ze szpitala kontaktował się z Panią?
Nikt, ani słowem. Nawet "przepraszam" nie powiedział. Tylko czytam w artykułach wypowiedzi pani dyrektor, że to nie było na jej terenie. Albo innych, jak pytają, kto to do szpitala o 3 w nocy jeździ. A kiedy ma jechać, ja się pytam? To nie wizyta u specjalisty, że się zaplanuje pół roku naprzód i czeka w kolejce. Zawału nie da się zaplanować i przewidzieć.

Czy Pani mąż tego wieczoru źle się czuł?
Nie. W czwartek z synem jechał do Obornik Śląskich, zawiózł go na badania medycyny pracy. Przeszedł się jeszcze po wsi. Wieczorem z nami siedział i żartował. W nocy po 3 zobaczyłam, jak stoi ubrany w progu i mówi: jadę do szpitala.

Sam?
Tak. I tego nie rozumiem - nigdy nie jeździł sam. Boże, gdybym tylko wiedziała, to bym go z drogi zawróciła, karetkę wezwała, sąsiada poprosiła, by zawiózł... Może by się to inaczej potoczyło.

Przedstawiciele szpitala mówią, że się awanturował, wyzywał, kopał w drzwi.
A jak miał się zachowywać? Pewnie czuł, że zaraz umrze, a tu drzwi zamknięte, znikąd ratunku. Emocje, ciśnienie podskoczyło, wpadł w panikę, może przestał nad sobą panować?

Podobno lekarka i pielęgniarka bały się.
To żadne tłumaczenie. Powinna być ochrona w szpitalu. Wiadomo, różni ludzie przecież przychodzą i różne są sytuacje. Szpital ma nieść pomoc ludziom, całą dobę. A nie, że jest zamknięty na cztery spusty, a lekarka i pielęgniarka w tym czasie co robią, śpią? W głowie mi się to nie mieści.

Policja znalazła ciało na terenie przed szpitalem, nie tuż pod drzwiami.
Może, jak już widział, że mu nie otworzą, to szedł na pogotowie - to niedaleko. Albo do auta, żeby pojechać do innego szpitala, do Brzegu Dolnego... I już nie zdążył. Nie wiem, nigdy się nie dowiemy. Strasznie przeżyliśmy, gdy zobaczyliśmy ciało Edka po śmierci. Twarz posiniaczona, na twarz upadł.

Jaki był na co dzień Pani mąż?
To był potężny chłop. Rosły, miał brzuch. Jak chorował, to się nie uskarżał. Uśmiechnięty był, wesoły. I nie potrafił cicho mówić... miał taki głos, że go wszędzie było słychać. Jak ktoś go nie znał, to mógł myśleć, że krzyczy. A on po prostu tak mówił. To był dobry człowiek. Kochał nas. Alkoholu nie pił, tylko jak była rodzinna okazja, wiadomo, jak każdy. Ale zamiast wódki wolał szklankę piwa. A i tak potem trzy dni do auta nie wsiadał. 32 lata razem spędziliśmy. Mamy razem siedmioro dzieci i czworo wnucząt.

Pan Edward już wcześniej miał problemy ze zdrowiem.
Ze dwa lata temu, obudził się w nocy i mówił, że się dusi. Wtedy krzyczał: dzwońcie po karetkę! Przyjechało pogotowie, od razu zabrali go do szpitala i zostawili na noc. Na następny dzień trzeba było go odebrać. Sąsiad musiał jechać. Może dlatego teraz Edziu pojechał sam, żeby nie robić nam kłopotu? Kto mógł się spodziewać, że o godz. 3.15 wyjdzie z domu, a już godzinę później nie będzie żył. Nie rozumiem tego...

Będzie się Pani starać o odszkodowanie?
Tak, muszę, dla dzieci. Choć pieniądze ojca im nie wrócą. Ale będę mogła je zabezpieczyć. Co to by się stało, gdyby jeszcze i mnie zabrakło. Najmłodsza córka ma 15 lat i do 3 klasy gimnazjum teraz idzie. Druga córka jest niepełnosprawna, opiekuję się nią. Nawet pan prokurator, który bardzo mi pomaga, mówi, że sprawa może się ciągnąć. Ale ja czuję się na siłach.

Najstarsza córka ma 32 lata. Dzieci są z Panią?
Czworo jest przy mnie. Wspierają, ale chyba też pilnują. Oni się boją, żebym sobie czegoś nie zrobiła...

Miała Pani takie myśli?
Nie, nie mogłabym. Żyję teraz tylko dla dzieci. Żeby tylko siły i zdrowie mieć. Mąż był rolnikiem. Hodował też gołębie - kochał je. I ja teraz z nimi zostałam, z maszynami, samochodem. Wie Pan, dzieci, sąsiedzi, rodzina, dobrzy ludzie pomagają, opieka społeczna też się interesuje. Ale brakuje męża w domu. Proszę zobaczyć, to on sam powolutku, pomieszczenie po pomieszczeniu odnawiał dom. Tynkował, malował. Łazienki już nie dokończył, a tak się na nią cieszył...

Mijają już prawie dwa tygodnie od śmierci Pani męża. Odbył się pogrzeb. Pogodziła się Pani ze śmiercią?
Nie. Wie Pan, ja ciągle słyszę głos Edwarda na podwórku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska