Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dyrektorki szkoły sposób na życie

Piotr Kanikowski
Dom państwa P. jest jak grobowiec na cmentarzu. Niepodnoszone tygodniami rolety w oknach. Otarty z lakieru parkiet, w salonie pusta meblościanka. Kurz. W to nie mogły wsiąknąć miliony, które wyłudziła Beata P. Więc w co: w zagraniczne operacje syna, wczasy w Chorwacji czy wykupienie się od legnickich gangsterów?

Nauczycielki ze szkoły, w której była dyrektorem, mówią, że jest mistrzynią manipulacji. Same się dziwią, jak łatwo omotała je sobie wokół palca, zamieniając dorosłych, rozsądnych - wydawałoby się - ludzi, w bezwolne marionetki. Na swe ofiary wybierała osoby na skraju załamania psychicznego: matkę, która właśnie stoczyła walkę o życie dziecka, żonę maltretowaną przez męża, młodą kobietę przeżywającą ból odrzucenia. Grała najlepszą przyjaciółkę, głaskała delikatnie po ramieniu, mówiła: "Zawsze będę z panią...", "nigdy pani nie zostawię...", "cokolwiek by się stało...". Komu nie pochlebiałaby taka bliskość ze strony szefowej?

A potem, gdy złoty haczyk tkwił już w gardle, Beata P. szarpała za wędkę. Błagała o kilka tysięcy złotych na kroplówkę dla Patryka, na opatrunki, na szpital w Austrii. "Mój syn umiera" - płakała. Tak, potrafiła rozpłakać się na poczekaniu. Albo zemdleć jak w teatrze. Opowiadała, że już nie ma sił, że podetnie sobie żyły.
Widziały, jak dramatycznie potrzebuje pieniędzy, i jak cierpi. Ona, najlepsza przyjaciółka.
- Sama mam chore dziecko, wiem, co to znaczy - mówi Monika, jedna z nauczycielek. - Jak nie pożyczyć matce, która chce ratować syna?

Gdy nie miały odłożonej na czarną godzinę gotówki, pani dyrektor sama wynajdywała banki gotowe udzielić kredytu i sama załatwiała formalności. Sama wystawiała zaświadczenia o dochodach (zawyżone) i sama potwierdzała ich prawdziwość, kiedy bankowcy dzwonili, aby zweryfikować dane z wniosku o pożyczkę. Gdy wszystko było gotowe, wystarczyło wsiąść w samochód, podjechać do odpowiedniej placówki i złożyć podpis. One nie musiały nawet nic mówić - pani dyrektor posyłała zwykle kogoś zaufanego, kto wiedział, z kim i jak rozmawiać. Wszystko prosto, szybko, bez kłopotu. Jak twierdzą, często nawet nie widziały tych pieniędzy. Wystarczała satysfakcja, że nie zawiodły - ratują ciężko chore dziecko.
Monika jeździła tak do banku kilka razy.

- Sądziłam, że jestem jedyną, która jej pomaga. Wszystkie tak myślałyśmy - opowiada.
- Pani dyrektor dbała, żebyśmy się nie lubiły i nie rozmawiały ze sobą - dodaje inna pracownica szkoły. - Czuła, że jeśli zaczniemy się sobie zwierzać, sprawa się posypie.
Beata P. dyskretnie podjudzała i obgadywała wszystkie. Szeptała do ucha zmyślone lub prawdziwe bzdury, jakie na swój temat mówiły. Rozsyłała esemesy, aby wzmóc nieufność. Ale dopiero po czasie przyszło im do głowy, że to ciąg dalszy tej samej gry o kasę. Aż do 2010 roku, kiedy na przerwie schodziły się do pokoju nauczycielskiego, jedna na drugą patrzyła wilkiem. Żadna nie próbowała się pochwalić, że właśnie dała pani dyrektor swoje pieniądze.

Z prośbami o pożyczkę Beata P. zwracała się też do rodziców. Szkoła jest niewielka, społeczna, relacje z rodzinami uczniów bardziej serdeczne niż w państwowych molochach. Część rodziców - tak jak nauczyciele - nie miała serca, by odmówić.
W półtora roku po rozpoczęciu śledztwa legnicka Prokuratura Okręgowa zidentyfikowała jako pokrzywdzone ponad 60 osób. Pożyczały Beacie P. od kilkunastu do 200 tysięcy złotych. Według wstępnych wyliczeń prokuratury, w okresie od 2004 do 2009 roku do dyrektorki mogły trafić w sumie co najmniej dwa miliony złotych.

Według Artura P., męża Beaty, było inaczej niż opowiadają nauczycielki. Syn - faktycznie ciężko chory, ze skomplikowanym złamaniem i tytanowymi śrubami w nodze - cały czas był leczony w kraju, w publicznych placówkach w Lubinie i we Wrocławiu, za pieniądze z NFZ. Pokrzywdzone wcale nie biegały po pożyczki do banków, by ratować jego dziecko, ale dlatego, że same miały w tym interes. Od kredytów dostawały nielichy procent.

- Pani Monika sobie łazienkę za to zrobiła - twierdzi Artur P.
O długach żony nie miał pojęcia aż do stycznia 2010 roku, gdy kobieta targnęła się na życie.
- Połknęła wszystkie tabletki, jakie były w domu. Cudem ją uratowaliśmy - mówi.
Powiedziała mu, że była szantażowana i zastraszana. Przeszukał jej rzeczy. Znalazł jakieś zapiski, zeszyty, notatki na karteczkach. Jej sekretną buchalterię. Esemesy ukrywane latami, by go nie martwić.

Samobójstwo to była ostateczność. Do tamtego dnia miała nadzieję, że jest jakieś wyjście z matni, w którą niechcący się wplątała.

Dla Beaty P. koszmar miał się zacząć w 2005 roku. Poza pracą w szkole miała wówczas kilka sklepów. Kwiaty, modne ciuchy, rękodzieło - interes świetnie prosperował. W największym ze sklepów - Galerii Beniamin w złotoryjskim Rynku - zatrudniła jako kierowniczkę przyjaciółkę. Po pierwsze miała do Anny (imię zmienione na prośbę prokuratury) zaufanie, a po drugie, chciała jej, sierocie, pomóc. Zostały przyjaciółkami za sprawą dzieci, które razem chodziły do przedszkola.
Według Artura, na koniec roku podczas inwentaryzacji okazało się, że w Galerii Beniamin jest manko na 80 tysięcy złotych.

- Żona chciała zgłosić kradzież na policji - opowiada. - Przyjaciółka przekonała ją, żeby poczekała. Mówiła, że pożyczy pieniądze od rodziny. Miała poprosić jakiegoś wujka czy stryjka, nie wiem.
I faktycznie, Anna przyniosła 80 tysięcy. Kupiły nowy towar, wstawiły do sklepu.
- I wtedy się okazało, że pieniądze wcale nie pochodzą od rodziny Anny. Anna powiedziała, że pożyczyła je od niebezpiecznych ludzi z Legnicy. I że ci ludzie każą żonie płacić co miesiąc po 10 procent odsetek od ich 80 tysięcy. "Spokojnie, Beatka, dwa, trzy miesiące i spłacimy wszystko" - przekonywała.

A dalej - jak twierdzi Artur P. - było jak w filmie "Dług". Odsetki od kredytu zaciągniętego u "niebezpiecznych ludzi z Legnicy" rosły w astronomicznym tempie. Im więcej Beata P. płaciła, tym więcej było do oddania. Anna cały czas dzwoniła i słała esemesy: "Oni potrzebują 40 tysięcy. Albo dajemy, albo poważne problemy". Beata się bała. Kombinowała pieniądze, żeby ratować przyjaciółkę i siebie. A potem także syna i męża, bo "niebezpieczni ludzie z Legnicy" grozili, że zrobią im coś złego.
Anna przekonywała, że jeszcze trochę i będzie po sprawie, spłacą bandytów i szlus. Mówiła: "Tyle i tyle zostało...", "damy radę...", "Jeszcze tylko to...". Pośredniczyła w kontaktach z gangsterami. Beata P. prawie do samego końca ufała przyjaciółce. Zaczęła się zastanawiać, czy jest po drugiej stronie, gdy Anna przy niej powiedziała do jakichś mężczyzn, że trzeba połamać komuś nogi, bo długów nie płaci. To było jak zakamuflowana groźba.

Mężowi bała się powiedzieć, w jaki koszmar się wpakowała. Szukając ratunku, pożyczała dla bandytów pieniądze od nauczycieli. Wpływami ze sklepów i kolejnymi pożyczkami spłacała potem miesięczne raty w bankach, aż pod koniec 2009 roku system się załamał. Do nauczycieli i rodziców, funkcjonujących w bankowej ewidencji jako kredytobiorcy, zaczęli zgłaszać się windykatorzy. Nagle okazało się, że toną w długach. Od dwóch lat niektórzy mają komorników na karku.

Odkąd Artur wie, prowadzi prywatne śledztwo. Nagrywa rozmowy telefoniczne, analizuje esemesy, na własną rękę szuka bandziorów, którzy szantażowali jego żonę. Jego laptop to archiwum takich tropów. Ma ich setki. Ze strzępów rozmów wyłuskał pseudonimy "niebezpiecznych ludzi z Legnicy", którzy rzekomo pożyczyli jego żonie feralne 80 tysięcy złotych. Piorun, Apacz, Szyler.
Anna jest jedną z poszkodowanych kobiet. Jak twierdzi, Beata P. wyłudziła od niej w sumie 600 tysięcy złotych. Próbowałem pytać ją o wersję Artura P. - o mafię, fikcyjny dług i groźby. Zapewnia, że to kłamstwa.

Na złożony w marcu 2010 roku wniosek Beaty P. Prokuratura Rejonowa w Złotoryi badała wersję o szantażu. Jak tłumaczy Liliana Łukasiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Legnicy, według zawiadomienia Anna miała w okresie od 2004 do 2009 roku dopuścić się lichwy, doprowadzić Beatę P. do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w wysokości 3,073 miliona złotych, poprzez roszczenia niewspółmierne do wysokości długu. Sprawdzano też, czy nie dopuszczała się gróźb bezprawnych wobec dłużniczki. Śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa i 30 czerwca 2010 roku postępowanie umorzono. Sąd podzielił tę ocenę i podtrzymał decyzję prokuratury w mocy.
W legnickiej Prokuraturze Okręgowej toczy się inne postępowanie dotyczące m.in. pożyczonych od ludzi pieniędzy. Ze względu na zły stan zdrowia Beata P. nie może brać w nim udziału. Z tego samego powodu prokurator nie mógł dotąd okazać jej zarzutów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska