Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cudownie ocaleni. Jak ratowano górników z Rudnej

Urszula Romaniuk
Sylwia Rzepka czekała w nocy przed kopalnią na męża Piotra. Wierzyła, że żywy wyjedzie na powierzchnię
Sylwia Rzepka czekała w nocy przed kopalnią na męża Piotra. Wierzyła, że żywy wyjedzie na powierzchnię fot. Urszula Romaniuk
W jednej chwili znaleźli się w skalnej pułapce 950 metrów pod ziemią, całkowicie odcięci od świata. Nikt nie wiedział, czy żyją. Sami szukali drogi ucieczki, ale dobrze wiedzieli, że ratownicy już po nich idą

- Był duży huk, potem zrobiło się ciemno - tak Przemysław Witecki z Przemkowa, sztygar na oddziale G-3 w kopalni Rudna, wspomina moment wstrząsu, który we wtorek, 19 marca, wstrzymał oddech w całym zagłębiu miedziowym i w kraju. W kopalni pracuje od 25 lat. Przeżył wiele wstrząsów, ale takiego jeszcze nie. Minęła właśnie godz. 22. On i jego koledzy mieli wtedy przerwę. Odeszli kilka metrów od miejsca pracy, żeby napić się wody.

Liczyli się po drodze
Kiedy nastąpił wstrząs, nagle zrobiło się ciemno. - Tylko kurz. Nic nie było widać - opowiada Przemysław Witecki. - Zacząłem sprawdzać, gdzie są koledzy i czy są cali. Powoli wyszliśmy na chodnik w kierunku wyjścia z oddziału. Było ze mną czterech pracowników. Po drodze zbieraliśmy kolejnych.

Najpierw odnalazł się operator "ełki". Potem operatorzy kolejnych maszyn górniczych. Szli chodnikiem transportowym w kierunku, jak im się zdawało, szybu R-1. Wokół wszystko było zasypane. Zawrócili. Po drodze spotkali sztygara zmianowego z kolejną grupą ludzi. Policzyli się - było ich 19. Zaczęli analizować sytuację. Sprawdzili trzy kolejne drogi możliwej ucieczki. Wszystkie były zasypane. Wrócili do miejsca, z którego - według nich - było najbliżej wyjścia.

Szukali drogi ucieczki - Potem na jednym z chodników zaczęliśmy odkopywać rumowisko maszynami górniczymi. To był pomysł operatorów - mówi przemkowianin. - Okazało się, że inne chodniki zostały całkowicie zasypane.

Ale najgorsze było to, że górotwór przez cały czas pracował. Słychać było odgłosy wstrząsów wtórnych. Wszystko trzeszczało.
- Ponoć było aż 8 wstrząsów wtórnych - dodaje Witecki.

Uwięzieni górnicy bali się, że znów mogą spaść skały. A i tak nie mieli dokąd uciec. Stres pogłębiał całkowity brak łączności, bo po wstrząsie przerwane zostały wszystkie łącza pod ziemią. Działały tylko lampy, które mieli na hełmach.

Światełko w tunelu
Nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje. Ale oni wiedzieli, że po drugiej stronie są ratownicy, którzy ich szukają. I to był jedyny pewnik. - Siedzieliśmy razem, rozmawialiśmy i czekaliśmy - wspomina Witecki. - Aż z daleka zobaczyliśmy światełko w tunelu. To była szczelina wielkości może dziury w psiej budzie. Ale najważniejsze, że była. Potem pojawili się ratownicy. Tego momentu nie da się zapomnieć. To był kawał dobrej roboty, bo oni też nie byli bezpieczni. Pokonali własny strach.

Nadzieja nigdy nie umieraGłogowianin Piotr Rzepka z 10-letnim stażem pracy w kopalni w czasie, gdy nastąpił wstrząs, ustawiał tamę podsadzkową. - Nagle łupnęło i zrobiło się ciemno - opowiada. - Zaczęliśmy się szukać, sprawdzać, czy jesteśmy cali. Baliśmy się, bo cały czas łupało, a nie mieliśmy łączności, żeby powiedzieć, gdzie jesteśmy i co się dzieje.

Jak mówi, tuż po wstrząsie zapylenie było tak duże, że na metr nic nie było widać. Dopiero po jakichś dwóch godzinach kurz opadł i mogli swobodniej oddychać. Jeden pilnował drugiego, żeby się nie pogubić. Wszędzie były skały. - Sztygar zaprowadził nas w miejsce, które wydawało się najbardziej bezpieczne, i tam czekaliśmy na ratunek - opowiada głogowianin. - Aż zobaczyliśmy ratownika. Policzył nas, a potem czołgaliśmy się jeden za drugim przez szczelinę, którą wydrążyli ratownicy, żeby do nas dotrzeć. Wiedzieliśmy, że przyjdą. Nie było tylko wiadomo, kiedy...

Czy idziemy po żywych?Takie pytanie przemknęło przez myśl ratownikom, kiedy zobaczyli ogrom zniszczeń spowo-dowanych wstrząsem. To naturalny, pierwszy odruch w takiej sytuacji. Ale oni szli z nadzieją, że znajdą żywych kolegów. Że cokolwiek się stało, zrobią wszystko, by wydostać ich ze skalnej pułapki. Taka jest ich służba. - Nie było łączności z uwięzionymi górnikami. Wiedzieliśmy tylko, że zagrożonych może być 20 osób - wspomina Antoni Duszeńko, sztygar oddziałowy w Górniczym Pogotowiu Ratowniczym w Sobinie z Jednostki Ratownictwa Górniczo-Hutniczego. - Na dole nic nie było widać.

Kierowcy, którzy wieźli ratowników na oddział, na którym doszło do wstrząsu, musieli bardzo uważać, by nie potrącić górnika, gdyby ten próbował wydostać się samodzielnie, bo w rejonie zagrożenia były aż 42 osoby.

Wreszcie zaczęło się przejaśniać. Ratowników podzielono na dwa zastępy. Każdy z nich miał szukać uwięzionych, trzeci zapewniał łączność. - Jeden zastęp dotarł do miejsca, w którym wszystko było zawalone - mówi Duszeńko. - Drugi znalazł przewrócony wóz, a w nim rannego operatora. Zaraz był lekarz i wywieziono rannego pod szyb, a potem na powierzchnię. Szukaliśmy dalej, ale cały czas górotwór pracował i wycofano nas. Zapadła decyzja, że pójdziemy od strony kopalni Polkowice-Sieroszowice.

W tym czasie były już tam ekipy z kopalni Rudna, które próbowały przedostać się do uwięzionych. Najtrudniejsze chwile? - Warunki panujące na dole - wspomina Duszeńko. - Nie gorąc, bo było nawet chłodno, ale wszystkie chodniki były zasypane po strop i przez cały czas wszystko trzeszczało. Baliśmy się, że coś może spaść.

Nadzieja przyszła, gdy znaleziono przesmyk w rumowisku skalnym. Duszeńko z kilkoma ratownikami, w tym wysokościowcem, pojechał sprawdzić sytuację.- Szczelina miała jakieś 30 centymetrów - opowiada.
Jeden z ratowników przepchnął się przez wąski otwór i potwierdził, że przejście na drugą stronę rumowiska skalnego jest możliwe.

Ciarki przeszły po plecachPierwszym, który dotarł do uwięzionych, był Artur Kosiński. W kopalni pracuje od 1993 roku. Od 1995 r. pełni służbę w Pogotowiu Górniczym. - Trzy razy podchodziliśmy do szczeliny, bo strop był zawalony - opowiada Kosiński. - Przez jakieś 10 metrów czołgaliśmy się, potem kilka metrów pokonaliśmy na kucaka, aż w końcu mogliśmy stanąć prosto. Zawołałem ratowników, by poszli za mną.

Ruszyli: Jacek Kasprzak, były kierownik oddziału G-3, obecnie nadsztygar, który opiekuje się tym oddziałem i dobrze go zna, Marcin Górski i Adam Zdulski. Po drugiej stronie zobaczyli ślady uwięzionych szukających drogi ucieczki. Potem ich samych. - Ciarki przeszły nam po plechach - mówi Kosiński. - Gdy górnicy wyszli, był mocny wstrząs. Baliśmy się, że my zostaniemy odcięci. Ale wyszliśmy.

Rodziny przed kopalnią
Kiedy pod ziemią Piotr Rzepka szukał drogi ucieczki, a potem czekał z kolegami na pomoc, na powierzchni czekała na nie-go żona Sylwia. - Przez cały czas miałam nadzieję, że mąż żyje - mówi kobieta.

Przed kopalnią były też rodziny innych górników. Lęk o najbliższych mieszał się z nadzieją, że wszyscy wyjadą na powierzchnię. W biurowcu przygotowano dla nich salę, w której można było napić się kawy czy herbaty. I porozmawiać z psychologiem. Co jakiś czas przychodził ktoś ze sztabu akcji ratowniczej z informacjami. W miarę upływu czasu emocje rosły. Ale nikt nie tracił nadziei.

- To było 7 najdłuższych godzin w moim życiu - wspomina głogowian Piotr Trempała. Kopalnia nie jest dla niego tajemnicą, bo tam zaczynał pracę, a teraz jest szefem Związku Zawodowego Pracowników Dołowych. Przeżył niejedną sytuację, ale nigdy nie bał się tak jak tamtej nocy. Pod ziemią uwięziony był jego syn Adam. - Jestem okazjonalnym palaczem, ale wtedy wypaliłem paczkę papierosów - wspomina. - Wierzyłem, że wszyscy ocaleją. Nie dopuszczałem do siebie innej myśli.
Kiedy górnicy wyszli, nikt nie krył łez. Wreszcie można było ich uściskać. Ocaleli. Akcja zakończyła się 20 marca po godz. 6. W Międzynarodowym Dniu Szczęścia...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska