Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocław: Wielki strach przed ospą. Mija 50 lat od wybuchu epidemii

Hanna Wieczorek
fot. Mieczysław Dołęga
Wydział Zdrowia i Opieki Społecznej Prezydium Rady Miejskiej m. Wrocławia zawiadamia, że w ciągu ostatnich kilkunastu dni zarejestrowano i objęto leczeniem szpitalnym we Wrocławiu pięć przypadków, w których dotychczasowy przebieg choroby nie wyklucza możliwości ospy prawdziwej - Ten komunikat ukazał się pięćdziesiąt lat temu - 17 lipca 1963 roku. Schowany w środku "Gazety Robotniczej" i "Słowa Polskiego", obok kroniki milicyjnej i informacji o przygotowaniach do święta 22 lipca, potwierdzał to, o czym mówił już cały Wrocław: w mieście wybuchła epidemia ospy.

Wydział Zdrowia i Opieki Społecznej Prezydium Rady Miejskiej m. Wrocławia zawiadamia, że w ciągu ostatnich kilkunastu dni zarejestrowano i objęto leczeniem szpitalnym we Wrocławiu pięć przypadków, w których dotychczasowy przebieg choroby nie wyklucza możliwości ospy prawdziwej. Podjęto wszystkie kroki profilaktyczne, mające na celu - w przypadku potwierdzenia się przypuszczenia - zapobieżenie rozprzestrzeniania się infekcji.
Poleca się wszystkim osobom nieszczepionym przeciwko ospie, a także tym, które szczepione były dawniej niż przed trzema laty, aby niezwłocznie poddały się szczepieniom w najbliższej przychodni.
Szczepienia rozpoczną się od 17 VII br., w przychodniach obwodowych, a od 18 także w przychodniach rejonowych i zakładach pracy mających ambulatoria zakładowe. Przypomina się, że szczepieniom powinny poddać się także te osoby, u których mimo szczepienia, szczepionka się nie przyjęła (brak guzka, zaczerwienienia, strupka w miejscu zaszczepienia).
O dalszym ciągu wypadków, w szczególności potwierdzenia, jak i niepotwierdzeniu się podejrzeń, Wydział będzie systematycznie informował.
Kierownik Wydziału Zdrowia i opieki społecznej Andrzej Ochlewski, lek. med."

Ten komunikat ukazał się pięćdziesiąt lat temu - 17 lipca 1963 roku. Schowany w środku "Gazety Robotniczej" i "Słowa Polskiego", obok kroniki milicyjnej i informacji o przygotowaniach do święta 22 lipca, potwierdzał to, o czym mówił już cały Wrocław: w mieście wybuchła epidemia ospy.

Kwiecień 1963 roku
43-letni Bonifacy Jedynak, wówczas pułkownik Służby Bezpieczeństwa, pod koniec kwietnia 1963 roku dowiedział się, że ma jechać do Indii. Pod warunkiem jednak, że podda się szczepieniu przeciwko ospie. Na szczepienie, owszem, zgłosił się, ale kiedy okazało się, że odczyn jest ujemny, machnięto ręką, bo pułkownik był szczepiony przeciwko ospie w dzieciństwie, a więc pewnie wtedy uodpornił się na zawsze na tę chorobę. Po ponaglających telefonach z "ważnych instytucji" Bonifacy Jedynak dostał zaświadczenie o szczepieniu i pod koniec maja poleciał do Indii. Wrócił po tygodniu. Pięć dni później był już chory i 2 czerwca trafił do szpitala MSW przy ulicy Ołbińskiej.

Lekarze mieli trudności z postawieniem diagnozy. Po badaniach uznali, że cierpi na malarię, tę diagnozę potwierdził zresztą gdański Zakład Medycyny Tropikalnej. Pułkownik Jedynak wyzdrowiał i wrócił do domu. Na odchodnym dostał skierowanie do sanatorium.

Nie wiedział, że już 15 czerwca zachorowała salowa, która opiekowała się nim podczas pobytu w szpitalu. Bolały ją stawy, mięśnie, miała gorączkę. Zaczęła się leczyć domowymi sposobami: piła ziółka. Przestraszyła się dopiero, kiedy pojawiła się wysypka - charakterystyczne pęcherzyki. Lekarz zakładowy trochę się zdziwił, ale uznał, że to musi być wiatrówka. Widać salowa nie przechodziła jej w dzieciństwie. Na wszelki wypadek, gdyby miały się przyplątać powikłania, skierował chorą do Szpitala Zakaźnego przy ulicy Piwnej.
W zatłoczonym szpitalu zdecydowano, że w sali, w której leżała chora na wiatrówkę, dostawi się jeszcze jedno łóżeczko - dziecięce. Salowa, już w lepszej kondycji, zajmie się przecież małym chłopcem z ospą wietrzną. Zajęła się: karmiła, nosiła, czytała bajki. W końcu mały pacjent został sam, jego opiekunka 2 lipca wyszła do domu.

Spieszyło się jej, bo w domu czekała na nią chora córka. Stan młodej dziewczyny - pielęgniarki po egzaminie dyplomowym - był coraz gorszy. 3 lipca zdecydowano, że trzeba ją zawieźć do szpitala. Trafiła na Rydygiera. Przez jej salę przewinął się tłum specjalistów. Wszyscy bezradnie rozkładali ręce, stan chorej był coraz gorszy. Nie udało się jej uratować, zmarła 8 lipca. Jako przyczynę zgonu wpisano białaczkę, chociaż nie wszyscy byli przekonani, że postawiono dobrą diagnozę.

Trzy dni przed śmiercią dziewczyny do szpitala zakaźnego przy ul. Piwnej trafił jej brat. Uznano, że choruje na wiatrówkę. Do tego samego szpitala przywieziono kolejnego chorego z wysypką, lekarza ze szpitala MSW przy ul. Ołbińskiej. Nie dość, że miał wysypkę, to jeszcze znał i leczył salową z tegoż szpitala. Diagnoza była więc prosta - ospa wietrzna, a że dorośli mężczyźni ciężko ją przechodzą, nie ma się co dziwić gwałtownym objawom.

Lipiec 1963 roku
I być może długo jeszcze lekarze zakaźnicy trwaliby w tym przekonaniu, gdyby nie zadziwiający nawrót choroby chłopczyka, którym opiekowała się chora salowa.

Mały był już właściwie zdrowy i czekał na wypisanie ze szpitala, kiedy powróciła gorączka i wysypka. A przecież na wiatrówkę choruje się raz w życiu! Lekarze z Piwnej zaczęli się denerwować, uważnie obserwować małego pacjenta i szukać przyczyny choroby. Po nitce do kłębka doszli, że źródłem zakażenia była salowa. Ale na co wszyscy oni chorowali? Odpowiedź miały dać badania. 12 lipca pobrano materiał od chorego chłopca i wysłano do pracowni wirusologicznej. Badaniami zajął się dr Bogumił Arendzikowski. 15 lipca nie miał już wątpliwości: to jest variola vera czyli ospa prawdziwa.

Doktor Bogdan Jerzy Kos w swojej książce "Epitafium dla ospy" zacytował opowieść dr. Arendzikowskiego o tym, jak rozpoczęto walkę z epidemią: "W poniedziałek, 15 lipca, punktualnie o godzinie ósmej zameldowałem się w gabinecie dyrektora Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Tej sceny nie zapomnę do końca życia. Dr Jerzy Rodziewicz siedział przy biurku i czytał gazetę. Powiedziałem bez wstępów: - Mamy ospę we Wrocławiu. Stary spojrzał na mnie spode łba i warknął: - Boguś, czy ci rozum się poplątał? Ja znowu swoje: - Mamy ospę we Wrocławiu. Ale widzę, że mnie nie słucha. Trzasnąłem drzwiami i wróciłem do pokoju. Przed podjęciem pracy w Stacji służyłem razem z dr. Rodziewiczem w wojsku. Wiedziałem, że jest na niego tylko jeden sposób. Siadłem przy biurku i napisałem meldunek: "Ja, taki i taki, melduję, że stwierdziłem na terenie Wrocławia pięć przypadków ospy prawdziwej". I tu wyliczyłem nazwiska chorych i podałem ich adresy. Meldunek podpisałem i postawiłem swoją pieczątkę lekarską.

Kiedy wróciłem do gabinetu, dyrektor stacji czytał w "Gazecie Robotniczej" kronikę miejską. Należała do jego stałych porannych lektur. Często mawiał: - W kronice o nas nie piszą, trzeba się brać do roboty. Podszedłem do biurka, położyłem meldunek na rozłożonej gazecie. Dr Rodziewicz przeczytał go, poderwał się nagle i wrzasnął: - Boguś, co robimy? Pierwsza decyzja była oczywista: należy zamknąć szpitale, w których byli chorzy na ospę. Dr Rodziewicz łączył się kolejno z lekarzami dyżurnymi i mówił: - Tu Rodziewicz. Proszę natychmiast zamknąć szpital i zatrzymać klucze przy sobie. Za godzinę będę u was. Wszystko wyjaśnię. Po godzinie wsiedliśmy do samochodu. We wszystkich szpitalach drzwi były otwarte".

15 lipca 1963 toku to był dzień narad, telefonów i prób przygotowania się do walki z epidemią. Trzeba zawiadomić Warszawę i poinformować, że we Wrocławiu szerzy się ospa. Najpierw w trybie przypuszczającym. Trzeba rozmawiać z lekarzami szpitali objętych kwarantanną. Bo jak można zamknąć szpital z całym personelem i chorymi? Przecież Rydygier ma 15 lipca wyznaczony ostry dyżur chirurgiczny!

W sanepidzie przy Składowej spotykają się lekarze, pracownicy stacji, przedstawiciele władz miasta i województwa, przyjechało kilku profesorów z Akademii Medycznej. Przyklepano decyzję o kwarantannie trzech szpitali, do listy dopisano jeszcze szkołę pielęgniarską przy ulicy Bartla.

Zespołami na ospę
Zapadają kolejne ustalenia. Chorych będzie więcej, trzeba ich gdzieś umieścić i izolować tych, którzy mieli z nimi kontakt. Tak, aby zaraza się nie rozprzestrzeniała. Ilu ich będzie? Nikt nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Kilkaset osób, a może kilka tysięcy?

Miejsce na szpital ospowy wybrano piękne - pałacyk w Szczodrem, 15 kilometrów od Wrocławia. Trzeba tylko wywieźć z niego "chińczyków", bo tak okoliczni nazwali dochodzących do siebie chorych na wirusowe zapalenie wątroby. Izolatorium postanowiono otworzyć na Praczach Odrzańskich, w budynku szkoły rolniczej. Tyle że choroba nie zna granic. Trzeba być przygotowanym na to, że rozprzestrzeni się po całym województwie. Wszystkich w izolatorium się nie pomieści, trzeba więc pomyśleć o dodatkowych miejscach. Wybór padł na Prząśnik, w którym jak pisał dr Kos "przebywały panienki spod znaku Erosa, u których wykryto dodatnie odczyny Wassermana". I zacząć masowe szczepienia przeciwko ospie. Zacząć oczywiście od pracowników służby zdrowia.

Na papierze wygląda prosto, ale w praktyce... Żadna instrukcja zwalczania epidemii nie odpowie na wszystkie pytania. Trwały debaty, jak ma wyglądać Wrocław. Przekształcić miasto w olbrzymie izolatorium otoczone szczelnym kordonem sanitarnym? A może tylko zaostrzyć rygory sanitarne? Zrezygnowano z zamknięcia, wprowadzono jednak twarde zasady. Grażyna Trzaskowska w "Epidemii czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 r.", nazywa je "swoistymi regułami stanu wyjątkowego".
Wprowadzono kwarantannę w szpitalach, w których leczono chorych na ospę, objęto nadzorem sanitarnym osoby stykające się z chorymi (izolowano je), wstrzymano urlopy pracownikom służby zdrowia i sanepidu. Tym ostatnim na dodatek przedłużono godziny pracy. Rozpoczęto szczepienia lekarzy, pielęgniarek, salowych i pracowników Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej oraz zaczęto przygotowywać się do przeprowadzenia masowych szczepień we Wrocławiu i na całym Dolnym Śląsku. Restrykcje objęły też i zakłady pracy. To w nich zarekwirowano samochody, którymi przewożono osoby chore na ospę.

Nadzór nad akcją VV (od variola vera) lub akcją O (od ospa) sprawował wiceminister zdrowia i jednocześnie główny inspektor sanitarny kraju Jan Kostrzewski, który do Wrocławia przyjechał już 15 lipca. Decyzje zapadały zwykle na posiedzeniach Rady Epidemicznej, która spotykała się w sanepidzie. I właśnie owa Rada powierzyła kierownictwo akcji VV we Wrocławiu dr. Andrzejowi Ochlewskiemu, dyrektorowi Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej Prezydium Rady Narodowej miasta Wrocławia.
Jak pisze Grażyna Trzaskowska, zadania podzielono między jedenaście zespołów. I - kie-rowniczo-koordynacyjny - zajmował się między innymi nadzorowaniem pracy innych zespołów, rozstrzyganiem spraw budzących wątpliwości, opracowywaniem komunikatów. Zespół II miał wyszukiwać osoby, które kontaktowały się z chorymi na ospę, III tworzyli lekarze, którzy konsultowali i diagnozowali przypadki podejrzane o ospę, IV zajmował się kwarantanną, V - stroną gospodarczą akcji, VI - izolatoriami, VII - transportem i łącznością, VIII - opieką nad rodzinami osób izolowanych, IX - szczepieniami, X - szpitalem ospowym w Szczodrem, a XI - dezynfekcją.

Ulica wie najlepiej
Narady trwały, publicznie jeszcze nie ogłosiło się epidemii, ale ulica już wiedziała. W kolejkach, zakładach pracy, tramwajach i autobusach już się mówiło o tym, że we Wrocławiu szaleje ospa. Wersji było tyle, ilu opowiadających. "Ktoś wyrzucił probówki z wirusem ospy na śmietnik", "zarazę przywlókł cyrk, a konkretnie tancerka na linie", ale byli i dobrze poinformowani, którzy przekonują, że "ktoś zaraził się czarną ospą w Indiach".

Reakcje były różne. Młodsi uśmiechali się pod nosem: - Ospa w Polsce? Też pomysły! Przerażeni byli starsi, szczególnie ci, którzy z ospą zetknęli się osobiście. Tak jak matka dr. Michała Sobkowa, który dzisiaj pisze na emeryturze książki, a w 1963 roku pracował w przychodni w Siechnicach i był lekarzem inspekcyjnym wrocławskiego pogotowia.

Doktor Sobków śmieje się, że od mamy dowiedział się więcej o ospie niż z wykładów na Akademii Medycznej. Dokładnie opowiedziała mu o przebiegu variola vera, sposobach leczenia, które stosowano przed I wojną światową. Poznała je z autopsji - chorowała na tę chorobę, a jej dwie siostry zmarły na ospę.

Wreszcie 17 sierpnia w "Gazecie Robotniczej" i "Słowie Polskim" pojawia się komunikat. I choć ostrożne sformułowania mówią o tym, że " nie wyklucza możliwości ospy prawdziwej", informacja o epidemii została formalnie potwierdzona.
Doktor Sobków z mamą od razu poddał się szczepieniu. Jak opowiada, "długie, wijące się niczym wąż" kolejki do punktów szczepień stały w całym mieście. Kolejki musiały być faktycznie olbrzymie, ponieważ w ciągu dwóch dni - 17 i 18 lipca - zaszczepiło się 100 tysięcy osób.

Na ulicach widać było ludzi z podwiniętymi rękawami - odsłoniętą, często jeszcze nie zagojoną blizną po szczepieniu. Halina Żywień w swoim tekście "Najwyższa ocena" zamieszczonym w "Gazecie Robotniczej" w sierpniu 1963 r., opisywała parę, która "wrocławskim gestem" podwija rękaw, by pokazać bliznę po szczepionce.

Jednak nie wszyscy dobrowolnie podporządkowali się wezwaniom do szczepienia przeciwko ospie, choć zaświadczenie było magicznym papierkiem. Pozwalało na wyjazd z miasta, podróże pociągami czy samolotami. Bez zaświadczenia nie można było udać się na wczasy czy wysłać dzieci na kolonie.

1 sierpnia główny inspektor sanitarny kraju wprowadza przymusowe szczepienia w stolicy Dolnego Śląska. Nie dość, że administracje miały obowiązek sporządzania spisów osób uchylających się od szczepień, a za ich brak groziła wysoka grzywna, to jeszcze nieszczepieni nie mogli korzystać ze środków komunikacji miejskiej. Ale znaleźli się i tacy, którzy potrafili obejść i te przepisy. Zaopatrzyli się w "lewe" zaświadczenia, które podobno można było kupić u... babć toaletowych.
Problemy sprawiali bezdomni, którzy szczepić się nie chcieli. I na to znaleziono sposób - zostało wyznaczonych 11 komisariatów, w których urządzono prowizoryczne punkty szczepień. Pielęgniarki z pobliskich przychodni przychodziły tam raz dziennie i szczepiły doprowadzanych siłą przez milicjantów różnych łazików. "Słowo Polskie" wytykało aspołeczną postawę uchylających się od szczepień i donosiło, że w Fabrycznej wykryto 40 takich osób. Ostatniego dnia sierpnia dziesięć z nich postawiono przed kolegium do spraw wykroczeń. Sześć ukarano mandatami od 500 do 4500 złotych! Dwóch oskarżonych uniewinniono, a sprawy dwóch innych odroczono.

Gazety nie tylko namawiały do szczepień, ale też podawały informację o zaopatrzeniu w szczepionkę. 2 sierpnia "Gazeta Robotnicza" donosiła, że nie zabraknie szczepionki przeciwko ospie. W krótkiej notce informowała, że "szczepionkę przeciwko ospie dla ponad 4 mln osób dostarczyło już zjednoczenie wytwórni surowic i szczepionek w Warszawie placówkom służby zdrowia na terenie kraju. W najbliższych 2-3 dniach zostanie przekazane dalszych 600 tys. dawek, a w pierwszej dekadzie sierpnia służba zdrowia otrzyma następną taką samą partię. W przygotowaniu zaś znajduje się dalsze 2 mln dawek. Nowoczesna wytwórnia surowic i szczepionek w Warszawie pracuje pełną parą. Oprócz szczepionki krajowej poszczególne placówki medyczne otrzymały także pokaźne ilości tego środka sprowadzone z Węgier i ZSRR".

Charakterystyczne ślady po szczepieniu przeciwko ospie możemy zobaczyć i dzisiaj na rękach większości wrocławian urodzonych przed epidemią. Szczepiono bowiem wówczas wszystkich, nawet niemowlęta, które ukończyły pierwszy miesiąc życia, i kobiety w ciąży. Przeciwwskazań do szczepień było niewiele - cukrzyca, gruźlica, silne alergie, choroby objawiające się wysoką temperaturą, białaczka, stany zapalne wątroby i choroby zakaź-ne o silnym przebiegu.

Skalę powikłań poszczepiennych oszacowano dopiero po epidemii ospy we Wrocławiu. Jednak już w czasie szczepień dostrzegano ten problem. W gazetach pojawiały się artykuły nawołujące do zachowania szczególnej ostrożności. Prof. Janina Czyżewska, kierownik Kliniki Zakaźnej Wieku Dziecięcego, przestrzegała rodziców na łamach "Gazety Wrocławskiej". Mówiła, że lekarze obserwują u dzieci i "osób starszych alergicznych" silne odczyny miejscowe i ogólne - czyli wysypki i pokrzywki. Dodawała, że łatwo one ustępują i nie pozostawiają śladów.

Profesor Czyżewska przestrzegała, że znacznie gorsze są zmiany ospowe "przeniesione w różne miejsca na twarzy, kończynach, tułowiu". Najgorzej zaś, jeśli "przeszczepi się ospę na spojówki i rogówki oczu". To bowiem może prowadzić nawet do ślepoty.

- Zakażenia i rozsiane przeszczepy ospy nie są obojętne - kończyła Janina Czyżewska - bo mają często ciężki przebieg z wysoką gorączką. Ponadto po wygojeniu mogą zostawić trwałe blizny.

Jak więc można ich uniknąć? Stosując się bezwzględnie do zasad higieny. Dzieci bowiem zakażają rany ospowe (odczyn po szczepionce - przyp. redakcji) brudnymi rączkami i brudną bielizną.

Sprawa nie była jednak tak prosta, jak to przedstawiano w ówczesnej prasie. Grażyna Trzaskowska w swojej książce podaje, że we Wrocławiu różne powikłania stwierdzono u 467 osób. Natomiast w Polsce, gdzie również prowadzono zakrojoną na szeroką skalę akcję szczepień, "współczynnik ten wynosił 1,51 na 100 tys. zaszczepionych". W całym kraju na skutek różnych powikłań poszczepiennych zmarło trzykrotnie więcej osób niż na ospę. Niewątpliwie jedną z przyczyn była jakość szczepionek. Odnotowano sytuacje, w których na 100 zaszczepionych osób nie przyjęła się żadna szczepionka. A jaka była skala szczepień? Jak podaje rocznik statystyczny z 1964 roku, w Polsce zaszczepiono w 1963 roku 7881 tysięcy osób, w tym na terenie Wrocławia i województwa wrocławskiego - 2598 tysięcy. W Opolskiem zaszczepiono 978 tysięcy osób, a w Warszawie - 465,7 tysięcy.

Lekarz zamknięty w piwnicy
W różny sposób zapobiegano rozprzestrzenianiu się epidemii. Oprócz szczepień, izolowano osoby, które stykały się osobiście z chorymi . Nazywano je kontaktami I rzędu. Kwarantanna trwała 21 dni. 12 sierpnia we Wrocławiu lista "kontaktów I rzędu" liczyła sobie 1251 pozycji.

Jak wspominał dr Jan Suchowiak, późniejszy wieloletni dyrektor Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, który wówczas kierował stacją Sanepidu Wrocław-Śródmieście, początkowo najwięcej ognisk ospy znajdowało się w trójkącie wyznaczonym szpitalami przy ulicach Ołbińskiej, Rydygiera i kamienicą przy ul. Bujwida, w której mieszkała druga ofiara ospy - salowa ze szpitala MSWiA.

16 lipca dr Suchowiak zaczął poszukiwania osób, które miały kontakt z chorymi. Na pierwszy ogień poszła salowa i jej sąsiedzi. Jego wspomnienia cytował w swojej książce dr Jerzy Bogdan Kos.

Dr Suchowiak tak opisywał początki poszukiwań: "Dzień następny rozpocząłem od wizyty u pani J.P. (salowej ze szpitala przy ul. Ołbińskiej, drugiej ofiary ospy - przyp. redakcji). Czuła się dobrze, ale przecież miała na skórze jeszcze strupki ospowe. Delikatnie, ale stanowczo przedstawiłem jej cel wizyty: musi wrócić do szpitala zakaźnego, bo być może jest jeszcze zagrożeniem dla otoczenia. Pamiętam ten spacer przez miasto: ona w środku, a ja z instruktorem po bokach. Dla przechodniów byliśmy zapewne trojgiem zwariowanych ludzi, którzy przepadają za porannymi spacerami, a oni dla nas ludźmi, których należy ominąć. Kluczyliśmy bocznymi uliczkami, przechodziliśmy z chodnika na chodnik, szliśmy środkiem jezdni.
Dom, w którym mieszkała J.P., miał wielu lokatorów. Większość z nich znała się od lat i żyła ze sobą w przyjaźni; odwiedzali się, świadczyli sobie wzajemnie drobne przysługi. Na nieszczęście, jakie nawiedziło rodzinę sąsiadów, zareagowali tak, jak to zwykli czynić dobrzy znajomi: pomagali matce, kiedy załatwiała sprawy związane z pogrzebem córki, opiekowali się chłopcem, kiedy zostawał sam w do-mu, podlewali kwiatki, opłacali zaległe rachunki za światło i gaz, kiedy J.P. leżała w szpitalu.
Spotkało ich za to "szczególne wyróżnienie" - wpisani zostali do rejestru kontaktów na 17 pierwszych pozycjach.

Wszystkich mieszkańców zapowietrzonego domu przy ul. Bujwida należało bezzwłocznie izolować. Tylko gdzie? Izolatorium w Praczach Odrzańskich jeszcze było w rozsypce.

Po odprowadzeniu pani J.P. do szpitala, ruszyłem z kolędą od drzwi do drzwi. Tłumaczyłem: podejrzenie choroby zakaźnej, konieczność pozostania w domu i zachowania szczególnych środków ostrożności, gdyby na skórze... Unikałem słowa "ospa", bo bałem się, że wywołam nim panikę, ale ludzie wiedzieli, że wydarzyło się coś niezwykłego, skoro myszkują po domu faceci pachnący chloraminą. Na wszelki wypadek zamknąłem bramę wejściową na klucz. I wywiesiłem kartkę "Kwarantanna, wstęp wzbroniony".

16 lipca zespół kontaktów przekazał nam pierwsze nazwiska osób, które w najbliższych godzinach należało izolować.
Wieczorem litania nazwisk była dłuższa od litanii Wszystkich Świętych.

Nie było na co czekać - ruszyliśmy na miasto. Najpierw trzeba było odnaleźć uciekinierów ze szpitala im. L. Rydygiera. Zanim zamknięto drzwi szpitala i ogłoszono kwarantannę, prysnęło wielu chorych i kilka osób z obsługi. Zeszli do piwnicy, wydostali się oknem i spokojnie pomaszerowali w piżamach do domów. Mieszkali w pobliżu szpitala. Teraz należało ich odszukać".
Pierwsze ogniska nie były trudne do zlokalizowania. Potem było znacznie gorzej. Bo jak odnaleźć pasażerów tramwaju, w którym siedziała konduktorka chora na ospę? Nie zgłosiła się do lekarza, nawet wtedy, kiedy na skórze pojawiły się charakterystyczne pęcherzyki. Albo pasażerów taksówki, której kierowca pomimo objawów nie zgłosił się do lekarza przez pięć dni. A jak odszukać osoby, z którymi miała kontakt pewna starsza pani? Kiedy zgłosiła się do punktu szczepień, wszyscy w popłochu rzucili się do ucieczki, bo na jej skórze widać było ospowe wykwity. Ale wcześniej spokojnie jechała tramwajem, załatwiała różne sprawy, kupowała chleb...

Od początku samochody oznakowane VV nie były mile widziane przez wrocławian. Kiedy zatrzymywały się przed jakimś domem, wiadomo było, że za chwilę ktoś zostanie odwieziony do izolatorium. Krótka rozmowa, czas na spakowanie się i pożegnanie z bliskimi. Czasem do akcji musiał wkraczać milicjant, bo mało kto bez protestu godził się na rozstanie z bliskimi. Niechęć do pracowników sanepidu narastała z czasem. Ludzie zamykali się w domach, uciekali z miasta, ukrywali na działkach. Nie pomagały też plotki szerzące się z prędkością światła, że w izolatoriach ludzie umierają jak muchy, że chorzy mieszkają ze zdrowymi, że trzeba sprowadzać wojsko, by pilnowało zbuntowanych. Zdarzało się, że przerażeni ludzie wypychali za drzwi pracowników sanepidu, nie pomagały groźby i wezwany na pomoc milicjant. Gdzieś obrzucono kamieniami auto oznakowane VV, gdzie indziej zamknięto w piwnicy lekarza.

Z dnia na dzień rosła liczba osób, które trzeba było poddać kwarantannie. Pod koniec lipca na Praczach Odrzańskich nie było już miejsca - przebywało tam 220 osób. Izolatorium urządzono więc w szkołach pielęgniarskich przy ul. Bartla oraz na placu Gwiaździstym i w budynku Technikum Budowy Silników przy ul. Kiełczowskiej na Psim Polu. Ostatnie izolatorium urządzono w akademiku "Labirynt".

Zdjęcia z izolatoriów pokazują nam prawdziwie sielski świat. Uśmiechnięci ludzie grają w karty i rozmawiają, dzieci bawią się pod opieką dorosłych. Rzeczywistość nie była taka piękna. Na niewielkim terenie zgromadzono dużą liczbę osób, w jednej sali leżeli obok siebie profesor akademicki z żulikiem, dama z aspiracjami i przekupka z bazaru. Wszyscy byli świadomi jednego - mogą w każdej chwili zachorować na ospę. Przypominały im o tym przeprowadzane dwa razy dziennie badania.
Mimo ostrego regulaminu określającego rozkład dnia, wydawanie posiłków, spacery, a nawet sposób dbania o higienę (bieliznę trzeba było moczyć w trzyprocentowym roztworze chloraminy) dochodziło do bardzo różnych sytuacji. Na Praczach Odrzańskich dwóch panów za pomocą noży usiłowało rozstrzygnąć spór o dziewczynę, kilku innych pobiło się podczas gry w tysiąca, doszło nieomal do samosądu nad złapanym na gorącym uczynku złodziejem. Izolowani topili swoje smutki w alkoholu, było to tak powszechne, że trzeba było wydać zakaz spożywania napojów wyskokowych. A osoby, które sprawiały największe problemy, odsyłano do izolatorium o zaostrzonym rygorze we... wrocławskiej Izbie Wytrzeźwień.
Izolatoria były koedukacyjne. Życie towarzyskie toczące się w tych ośrodkach odosobnienia nastręczało więc dodatkowych problemów. W pewnym momencie władze były nawet skłonne dostarczać tam środki antykoncepcyjne.

Bohaterka naszych czasów
Wcale niełatwo było skompletować personel medyczny do izolatoriów i szpitali ospowych. Część lekarzy i pielęgniarek była na urlopach, kobiety w ciąży i matki małych dzieci także nie kwalifikowały się do pracy przy chorych na ospę. Na prawdziwą bohaterkę wyrosła dr Alicja Surowiec, która kierowała szpitalem ospowym w Szczodrem. Tak przynajmniej ochrzciła ją wrocławska prasa.

21 lipca w Szczodrem zmarła pierwsza pacjentka - salowa ze szpitala przy ul. Ołbińskiej, koleżanka pierwszej zarażonej ospą osoby, matki pierwszej ofiary. Następnego dnia dr Surowiec usiłowała załatwić trumnę na pogrzeb. Wszędzie słyszała: - Przecież dzisiaj jest święto narodowe. W końcu udało się trumnę zdobyć, pogrzeb odbył się wieczorem na cmentarzu Osobowickim. W kondukcie pogrzebowym szła trójka ludzi. W szpitalu wszyscy wiedzieli, że ofiar śmiertelnych będzie więcej. Mimo to, kiedy ze Szczodrem połączyło się wrocławskie radio, doktor Alicja Surowiec przekonywała, że wszystko jest w porządku, chorzy czują się lepiej, sytuacja jest opanowana.

"Mówiła o Szczodrem jak o raju na ziemi dotkniętej zarazą. A jednocześnie płakała. Przed godzin ą zmarł doktor S. Z." - pisał w swojej książce Jerzy Bogdan Kos.

Kierowanie szpitalem ospowym nie było rzeczą łatwą. Przygnębieni pacjenci, ścisła izolacja i oczekiwanie na kolejny transport chorych na ospę. Ludzie robili się nerwowi, awanturowali z byle powodu. I trzeba było jakoś te spory łagodzić, rozładować napiętą atmosferę.

Przez szpital w Szczodrem przewinęło się 120 pacjentów, najstarszy miał ponad 80 lat, najmłodszy - 8 miesięcy. Pięciu hospitalizowanych w pałacyku pod Wrocławiem zmarło.

We Wrocławiu ospa budziła coraz większe przerażenie. Bali się mieszkańcy, ale bali się też pracownicy służby zdrowia. Dr Michał Sobków, który pełnił latem 1963 roku nieustający dyżur lekarza inspekcyjnego we wrocławskim pogotowiu, wspomina dwie rzeczy: obezwładniający upał i obezwładniający ludzki strach.

- To było lato stulecia - opowiada. - Słupek rtęci cały czas pokazywał 30-35 stopni Celsjusza. Z powodu epidemii i letnich urlopów brakowało nam personelu. Jak ktoś przychodził na dyżur, to na długo zostawał na Traugutta. Ale ospy bali się wszyscy. Lekarze pogotowia też.

Doktor Sobków opowiada, jak wpadł do niego zdenerwowany sanitariusz z rozwścieczonym mężczyzną. To był ojciec dziecka, które lekarz z pogotowia zbadał przez... szybę. Kazał rodzicom ustawić malucha w oknie mieszkania na drugim piętrze i oglądał go z drugiej strony ulicy.

- Tłumaczyłem, że tak nie można - wspomina Sobków. - Jednak szczerze mówiąc, bez zbytniego zapału. Nasze ubrania ochronne były nic warte. Płócienny fartuch, maseczka, rękawiczki przed ospą nie chroniły.
Na pogotowiu działy się różne rzeczy. Na Traugutta co i rusz pojawiali się ludzie z podejrzeniem ospy. Każdego z nich trzeba było odizolować do czasu, kiedy przybędzie ekipa specjalnych konsultantów i zdecyduje co dalej. A czekało się godzinami, bo wezwań było dużo.

- Jednego delikwenta ustawiliśmy na balkonie, w takim upale! - opowiada dr Sobków. - Pielęgniarki pytają, a co robić, jak będzie chciał wyjść, przecież go nie zatrzymają. Złapałem więc za telefon i zadzwoniłem do pobliskiego komisariatu, żeby przysłali nam milicjanta. Ustawiłem go przed drzwiami...

Jednego z chorych nie udało się upilnować - z wysoką gorączką, na wpół przytomny szedł w stronę ulicy Traugutta.
- Wołaliśmy go, prosili, żeby wracał, a on dalej szedł przed siebie -opowiada Michał Sobków. -Nie wiedzieliśmy, co robić, nagle z restauracji obok wyszedł postawny mężczyzna, wyraźnie po kilku kieliszkach. Westchnął "raz kozie śmierć", objął chorego i zawrócił z nim na pogotowie. Obaj zataczali się, jeden z gorączki, drugi po wypiciu napojów wyskokowych. Nie zapomnę, jak ten zdrowy mówił do siebie: "Ale silny dzisiaj wiatr wieje...".

19 września oficjalnie uznano Wrocław za miasto wolne od czarnej ospy.

Epidemia w liczbach
Na czarną ospę zachorowało we Wrocławiu około 80 osób. Około, ponieważ różne źródła podają różne dane. Z dokumentów Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wynika, że chorych było 90 osób, z doniesień prasowych, że 88, a z danych Głównego Urzędu Statystycznego, że 80. W województwie na ospę zapadło 11 osób, a w reszcie Polski - 9. Najwięcej zachorowań - 44 odnotowano między 21 a 28 lipca.

We Wrocławiu i województwie wrocławskim na ospę zmarło 6 osób, siódma w Wieruszowie niedaleko Łodzi (zaraziła się we wrocławskim szpitalu im. Rydygiera). Wśród zmarłych cztery osoby były pracownikami służby zdrowia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska