Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak dawniej wyglądały polskie święta

Hanna Wieczorek
Rok 1963: przygotowania do świąt w przedszkolu Leśny Ludek we Wrocławiu
Rok 1963: przygotowania do świąt w przedszkolu Leśny Ludek we Wrocławiu fot. Grzegorz Dembiński, Wojtek Wilczyński
W niektórych domach zamiast choinki stał snopek zboża, a dzieci w słomie szukały świątecznych orzechów. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić Boże Narodzenie sprzed sześćdziesięciu czy pięćdziesięciu lat. Bo kto widział, żeby prezenty przynosił Dziadek Mróz, a nie Święty Mikołaj czy Aniołek

Lata czterdzieste
Wojciech ma dzisiaj dobrze po osiemdziesiątce, ale pamięta, jak jesienią 1945 roku opuszczał wieś niedaleko Trembowli. Załadowano ich do wagonów, a konie i krowy zapędzono na lorę. Podróż trwała dwa tygodnie. Potem jeszcze tydzień koczowania w pociągu na bocznicy w Brochowie. W końcu znaleźli nowe gospodarstwo, pod Wołowem. W ich nowym domu mieszkali jeszcze Niemcy - małżeństwo z córkami. Dogadać się można było z nimi tylko na migi, bo nikt z nich nie mówił po niemiecku, a oni po polsku też ani w ząb. Rodzina Wojciecha ani się obejrzała, a już trzeba było się przygotowywać do świąt.

W izbie musiał stanąć snopek zboża z kłosami, pod świątecznym obrusem musiało być siano, a pod nim czosnek, w 1945 roku przywieziony jeszcze ze Wschodu. Wojciech wspomina, że niemiecka rodzina z przerażeniem patrzyła, kiedy wnosili snopek do domu, myśleli chyba, że chcą dom podpalić. Najważniejszym momentem świąt dla dzieci był czas, kiedy ojciec rozgarniał słomę po podłodze, a synowie musieli siedzieć tyłem do niego. Bo właśnie wtedy rzucał w tę słomę orzechy - włoskie i laskowe. A dzieci później na kolanach rękami tę słomę rozgarniały i szukały smakołyków.

Andrzej cały grudzień spędził z mamą i bratem w pociągu. Bo choć podróż ze Stanisławowa trwała dwa tygodnie, to kolejne 14 dni spędzili w pociągu na bocznicach w Oleśnicy i Żaganiu. Nie wysiadali, bo wszyscy umówili się, że jadą do Wrocławia. Dotarli na Brochów 22, może 23 grudnia 1945 r. I z bocznicy kolejowej cały transport zabrano do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy Paulińskiej. Tam na pudłach z rzeczami spędzili swoje pierwsze święta.
Na drugie święta Bożego Narodzenia mieli już mieszkanie, w okolicach Komuny Paryskiej.

- Choinkę skombinowaliśmy na Niskich Łąkach - uśmiecha się.- Ozdobiliśmy ją żarówkami pomalowanymi na żółto i czerwono i posypaliśmy watą szklaną. Drapało jak cholera. Ale oprócz choinki niewiele było w domu. Bieda była taka, że mama szyła nam w rękach spodnie z jakichś koców.

Lata pięćdziesiąte

Maria w 1953 roku miała pięć lat. Niewiele pamięta ze świąt. Oboje rodzice ciężko pracowali, ona chodziła razem z bratem do przedszkola. Mama przez wiele lat wspominała, że właśnie w tym przedszkolu przeżyła największy szok w życiu. Bo że do dzieci przyjdzie "Dziadek Mróz", a nie Święty Mikołaj, wiedziała. Przecież mieszkali niedaleko ulicy Stalina, a do kościoła chodziło się ukradkiem. Ale nie spodziewała się, że usłyszy, iż dzieci nie będą robiły łańcuchów na choinkę "bo to symbol imperialistycznego zniewolenia".

Mama opowiadała Marii, że niespodzianek wigilijnych było więcej. W połowie lat pięćdziesiątych dostali nowe mieszkanie, obok wprowadziła się rodzina z zapadłej kieleckiej wsi. Na tydzień przed świętami nowa sąsiadka wróciła do domu z siatką wypełnioną solonymi śledziami. Nie minął kwadrans, kiedy w całej kamienicy słychać było krzyk: "łapcie złodzieja". Wszyscy rzucili się sprawdzać, co się stało. I okazało się, że nieobyta w zdobyczach cywilizacji kobieta usiłowała wymoczyć śledzie w... klozecie.

Piotr, rocznik 1950, mieszkał w Oleśnicy. Piękne, pięciopokojowe mieszkanie zajęła jego babcia w 1945 roku. Zostało w nim sporo rzeczy po niemieckich właścicielach, między innymi ozdoby choinkowe. Mama i babcia były szczególnie dumne ze szklanego łabędzia, którego umieszczało się na czubku choinki, i metalowych świeczników na "żabkach", którymi przypinało się je do drzewka.
- Przez te świeczki o mało cały dom nie poszedł z dymem - wspomina. - Mama dała mi pod choinkę wymarzonego psa, szczeniak był bardzo żywiołowy i próbował złapać jakąś ozdobę choinkową. Drzewko runęło na podłogę, gałęzie zaczęły się palić, a szklany łabędź potłukł na tysiąc kawałeczków.

W domu u Piotra przygotowania do Wigilii stały pod znakiem sporów, co ma się znaleźć na stole. Bo choć rodzice pochodzili ze Wschodu, to tato z Lubelszczyzny, a mama z okolic Nowogródka. I kiedy u mamy obowiązkowe były uszka, u taty jadało się czysty barszcz. U ma-my był makowiec, u taty łamańce (mak wymieszany z rodzajem kruchych ciastek). I tak dalej, i tak dalej... W efekcie na stole stało więcej potraw niż u kolegów. Ale trzęsienie ziemi nastąpiło, kiedy w gości na święta zjechała kuzynka z Mazowsza czy może Wielkopolski. Zażyczyła sobie bowiem zupy o nazwie "wodzianka". Nikt nie wiedział, jak się ją gotuje.

Lata sześćdziesiąte
Iwonie, rocznik 1958, święta kojarzą się przede wszystkim z karpiami. Najpierw były wyprawy po żywe (koniecznie!) ryby, które kupowano nie w sklepach, a z przenośnych basenów z wodą ustawianych na ulicach.
- Tato brał wiaderko na karpie i przynosił je w nim do domu - wspomina. - Żywe ryby trafiały do wanny. Tato później te karpie zabijał, mama je filetowała. I my właśnie na ten moment czekaliśmy, bo mam kładła pęcherze pławne na piec kaflowy, wtedy jeszcze na węgiel, i suszyła je, a my potem strzelaliśmy z nich. Łuski ze świątecznych karpi oczywiście wkładało się do portfeli. Sama do dzisiaj tak robię.

Hanka przez lata dostawała prezenty po dzieciach zaprzyjaźnionej z jej babcią rodziny. Do dzisiaj ma schowane książki z ilustracjami Szancera - bajki Brzechwy, Andersena... Ale prawdziwym przebojem była mała kuchenka elektryczna, bo choć zabawka, to można było ją podłączyć do prądu i gotować w maleńkich garnkach.
- Nie wiem, co się stało z kuchenką, chyba poszła do innego dziecka - wspomina. - Dzisiaj myślę, że była to jeszcze poniemiecka zabawka.
I były mikołajkowe imprezy w zakładach pracy rodziców. Dużo słodyczy, niejedno dziecko zieleniało na twarzy po zjedzeniu wszystkich ciastek i wypiciu hektolitrów oranżady. Gwoździem programu był Mikołaj.

Lata siedemdziesiąte
Katarzynie urodzonej w połowie lat 60. Boże Narodzenie dekady Gierka kojarzy się przede wszystkim z listami do św. Mikołaja. Bo koleżanka z ławki miała klocki Lego (tak, można je było czasem kupić w sklepie), więc ona chciała takie same. Albo wymarzona maszyna do szycia, bodajże produkowana w NRD. Plastikowa, na baterię lub maleńką korbę z boku. I naprawdę szyła.
- Byłam szczęśliwa przez tydzień - opowiada. - Po tygodniu okazało się, że nie mam żadnego talentu do szycia. Maszyna poszła w kąt, a potem zaopiekowała się nią moja kuzynka, która potrafiła wyczarować prawdziwe cuda ze skrawków materiału. Miałyśmy najlepiej ubrane lalki na osiedlu.

Dagmara nigdy nie kupuje żywej choinki, u niej w domu zawsze stoi sztuczna. Do dziś nie może zapomnieć widoku zakrwawionego ojca, który przycinając choinkę do stojaka, trafił siekierą w swoją nogę, a nie w drzewko.
- Był rok 1978, miałam wtedy 15 lat - opowiada. - Mama, jak zobaczyła tatę, zbladła i prawie zemdlała, brat był u dziadków. Tak więc padło na mnie, to ja musiałam jechać z tatą na pogotowie. Tramwajem, bo żadnej taksówki nie udało się złapać.
Irenie, rocznik 1963, utkwił w pamięci gliniany garnek, który kilka tygodni przed świętami babcia stawiała na kaloryferze w kuchni. W garnku kisiły się buraki na barszcz, obowiązkowo z dodatkiem żytniego chleba.

- Wtedy wydawało mi się, że nie ma prostszej rzeczy niż ukiszenie barszczu - mówi. - Ale mnie samej nigdy nie udała mi się ta sztuka. Zawsze jest gorzki i jakiś taki brązowy.
Lata osiemdziesiąte
Halinka do Polski przyjechała na studia. Z Litwy. Mieszkała w podwileńskiej wsi, gdzie większość to byli Polacy. I pewnie na Litwę wróciłaby po wprowadzeniu stanu wojennego, gdyby nie Grzesiek, który uparł się, że wezmą ślub. - Zakochał się w moich kołdunach, które robiłam czasem w akademiku na Kickiego, w Warszawie - śmieje się Halinka.
Fakt, że ciężko było coś kupić, żywność na kartki, puste półki w sklepach. Ale Halinka nie żałowała, bo nawet w stanie wojennym tu żyło się inaczej, lepiej. - Tam, gdzie się wychowałam, wszyscy byli wierzący i do kościoła chodzili - wspomina. - Ale trzeba było czasem jechać do innej wsi. I patrzeć po bokach, czy sąsiadów gdzieś nie widać. Tym ostrożniejszy był człowiek, im wyższe stanowisko zajmował, na przykład milicjant czy szef kołchozu to swoje dzieci chrzcił jakieś sto kilometrów dalej.

Ewelina, dzisiaj pani doktor, niechętnie mówi o pierwszych świętach w stanie wojennym. Dzień przed Wigilią do domu zastukali esbecy i zabrali jej ojca. Pamięta płaczącą mamę, cichą rozpacz zamiast świątecznej radości i wystawanie pod więzieniem przy Kleczkowskiej, bo przyjaciele powiedzieli mamie, że pewnie tam tatę posadzili.
- Tato wrócił z internowania wiosną - wspomina Ewelina. - I zaangażował się w działalność społeczną, rozwoził paczki, które przychodziły do parafii. Sąsiadka dostała na któreś kolejne Boże Narodzenie indyka. Z sosem czekoladowym. Cała kamienica się zbiegła do niej, żeby spróbować tego indyka. Prawdę mówiąc, był paskudny.

Potem przyszły lata dziewięćdziesiąte. Większość z nas pamięta, jak wyglądało pierwsze Boże Narodzenie w wolnej Polsce. Razem z wolnością przyszedł kapitalizm. I dzisiaj, kiedy można już kupić wszystko, coraz częściej zaczynamy narzekać, że Boże Narodzenie jest już nie takie, jak być powinno. Więcej w nim komercji niż szczerych uczuć i religijnych przeżyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska