Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Baron: Jako zawodnik byłem zbyt lojalny (WYWIAD)

Wojciech Koerber
Piotr Baron i inni ludzie sukcesu. Podczas poniedziałkowej Gali PGE Ekstraligi.
Piotr Baron i inni ludzie sukcesu. Podczas poniedziałkowej Gali PGE Ekstraligi. www.speedwayekstraliga.pl
Z Piotrem Baronem, menedżerem żużlowców Betardu Sparty Wrocław, drużynowych wicemistrzów Polski, rozmawia Wojciech Koerber.

W poniedziałkowy wieczór rządziliście na warszawskiej Gali PGE Ekstraligi. A po gali, na salonach hotelu Hilton, również?

Na pewno można było posiedzieć i poświętować, bo kiedy jak nie teraz. Przyjechało mnóstwo zawodników, mnóstwo znajomych, więc trudno teraz wymieniać wszystkich naszych współbiesiadników z imienia i nazwiska, ale tak – pobawiliśmy się trochę.

Zabraliście do Wrocławia cztery z siedmiu statuetek.

Spodziewałem się, że trafią w ręce Taia, Macieja i Maksa, natomiast to, że i mnie jedna przypadła, jest zaskoczeniem. Widzę bowiem grono kolegów, którzy zasłużyli bardziej. Ale to miłe.

Teraz krótkie wakacje?

Na razie musimy się skupić na drużynie, podopinać skład na kolejny sezon.

Z tego, co wiem, Tomasz Jędrzejak nie ma już czarnych myśli. Tzn. ma, bo wciąż chce być częścią czarnego sportu jako zawodnik. Nie rozważa już zakończenia kariery.

Myślę, że tak właśnie jest, dlatego niepotrzebnie ten temat został z lekka nagłośniony. Miałem okazję z Tomkiem pomówić, na czym mi bardzo zależało, stąd wiem, że nie myśli już o końcu kariery. Przeciwnie, będzie się mocno szykował pod kątem przyszłego roku.

Była też zapewne okazja do pomówienia z Michaelem Jepsenem Jensenem?

Tak, rozmawialiśmy i zobaczymy, co przyniesie życie. Chłopacy muszą też sami siebie podsumować i przedstawić jakiś plan. Chcemy wiedzieć, w jaki sposób zamierzają zimą trenować, bo przed rokiem Michael zbyt mocno się pod względem fizycznym nie przygotował. Jeśli do kolejnego sezonu będzie mógł się przyszykować lepiej, to dlaczego miałby nie zostać? Zobaczymy.

Rozumiem, że oczekujecie od Duńczyka czegoś w rodzaju biznesplanu na własną karierę. A jak tam palec Damiana Dróżdża?

W porządku. Damianowi wraca w nim czucie, za dwa, trzy tygodnie powinny być wyciągnięte druty, a później rehabilitacja.

Stan posiadania, gdy chodzi o młodzieżowców, ma ulec poszerzeniu o jedno nazwisko?

Śledzimy rynek, jak wszyscy i patrzymy, co się dzieje. Ale Adrian Gała i Dróżdżyk też powinni brać udział w tej rywalizacji.

Tak się składa, że w tym udanym roku mija również 20 lat od wywalczenia przez WTS potrójnej korony DMP (1993-95). Pamięta Pan okoliczności, w jakich przychodził do Wrocławia po sezonie 1991?

Wtedy była to jeszcze Sparta-Aspro. Przyjechaliśmy z ojcem, trenerem Ząbikiem i prezesem GKM-u Grudziądz na rozmowy do pana Marcinkowskiego. I od tego się zaczęło. Za wiele się nie nagadaliśmy, bo Marcinkowski zapewnił, że zabezpieczy sprzęt i stworzy odpowiednie warunki, a na tym najbardziej nam zależało. Zanim przyszedłem do Wrocławia, zajeżdżałem przecież tłoki po innych zawodnikach, niekoniecznie nowe. W 1992 roku Aspro się jednak wywróciło, a dla nas była to również nauczka, że sprzęt kupiony u zagranicznych tunerów nie musi wcale chodzić, jak należy. Wtedy pojawił się prezes Rusko i wraz z trenerem Nieścierukiem pociągnęli wózek dalej.

I po jakimś czasie konkurenci już na starcie mieli pełne portki, gdy prezes lądował helikopterem na murawach stadionów, natomiast w parku maszyn straszył mechanik Otto Weiss, pracujący ku chwale wrocławian w zasadzie na wyłączność.

Zgadza się. Działało to na rywali mniej więcej w taki sposób, jak autobus Tony'ego Rickardssona. Po prostu bariera psychologiczna. Kolorowe motocykle, kolorowe kombinezony, to robiło w tamtych czasach wrażenie.

Inne to były czasy. Bez dmuchanych band, bez funkcji komisarza toru, wchodziły dopiero leżące silniki.

Każdego roku coś się zmienia, a gdy spojrzeć wstecz przez pryzmat 20 lat, to różnica staje się mocno zauważalna. Nadal jeździ się jednak w lewo i nadal spod taśmy, choć może już nie tak różnych torach. Aż dziwne, że speedway istniał bez komisarza toru. Teraz idziemy w coś nowego, zobaczymy, czy w coś lepszego. Tamte lata wspominam jako wspaniały czas, mnóstwo było w tym wszystkim sportu, a dziś bardzo mocno wkrada się komercja.

Kto był wtedy najlepszym kumplem w drużynie?

Najlepiej rozumieliśmy się z Darkiem Śledziem, z Wojtkiem Załuskim również. Z Darkiem wciąż się spotykamy przy okazji zawodów, wciąż możemy na luzie porozmawiać i nikt nic złego koledze nie życzy. Z Wojtkiem kontakt jest rzadszy, bo poszedł w troszeczkę inną stronę, pracuje przy stadionie miejskim w Opolu, ale nie zapomnieliśmy o swoim istnieniu.

Tommy Knudsen, wtedy maszynka do robienia punktów. Jak wspomina Pan Duńczyka?

Fajny facet. No i, do tu dużo gadać, profi. Wiedział, czego chce, przyjeżdżał i robił swoje. Nie wszyscy rozmawialiśmy wtedy po angielsku, więc jakaś bariera była, ale o ważnych sprawach można było pogadać. A po meczu wsiadał Tommy do swojego busika i odjeżdżał. Nie mieliśmy wspólnych towarzyskich spotkań.

Z tamtej drużyny do dziś ściga się tylko jedna postać. To Piotr Protasiewicz, który dołączył do drużyny w 1995 roku i stanowił z Panem formację juniorską. Bardziej kumpel, czy bardziej rywal?

Myślę, że rywalizacja w sporcie jest zawsze, bo na tym przecież sport polega, ale jakiejś niezdrowej rywalizacji nie było. Piotrek poszedł dalej i dobrze na tym wyszedł, bo do dziś radzi sobie świetnie. Kolegami byliśmy i jesteśmy.

Wrocławianie mają też spory sentyment do swojaków, którzy uzupełniali skład, tworzyli drugą linię. Stali w niej Szuba, Lech, Jankowski, Piekarski, Zieliński...

Każdy z osobna był fajnym chłopakiem. Heniu, Waldek, Zbyszek, dwa Krzyśki... Kawał dobrego żużla wtedy robili. No i trener Nieścieruk, po części był jak ojciec, każdy szedł do niego z problemami. Trudno żeby nie wspominać miło człowieka, przy którym odnosiło się największe życiowe sukcesy. Może nie uczył nas jeździć, ale wiele innych rzeczy, m.in. sprzęt, potrafił dobrze ocenić.

Pan wspomniał swego czasu, że – gdy chodzi o współpracę z tunerami – był wtedy zbyt lojalny wobec jednego, w związku z czym nie eksperymentował z innymi.

I to prawda, byłem zbyt lojalny. Żeby się uczyć, należy być bezwzględnym na torze i poza nim. Trzeba szukać układów i zdobywać silniki, próbować. Mnie troszeczkę zabrała również kontuzja, złamanie uda, a w pewnym momencie żużel przestał mnie bawić i cieszyć.

Dlaczego?

Po prostu zbyt szybko wszystko przyszło. Z czasem zacząłem to traktować jako pracę, a nie zabawę.

I czego się Pan dorobił na żużlu? Lata 90. faktycznie były złotym okresem, czy jednak też finansową wolną amerykanką, na której wychodziło się różnie?

Zarobki były wówczas niewspółmierne do kosztów. Za tłok trzeba było zapłacić dwa razy tyle, co dziś, za korbowód czy krzywkę kilka razy więcej. A więc kolorowo nie było. Myśmy płacili za sprzęt bardzo dużo i rzadko kiedy kończyło się sezon na dużym plusie. Poza tym marki były drogie, a tą walutą się operowało.

Panu w jakimś stopniu musiały przeszkadzać geny. Trzeba było trzymać katorżniczą dietę?

Jakąś dietę musiałem trzymać, bo wiadomo, że mam tendencje. Jestem misiowaty, a poza tym lubię zjeść, nie puchnę przecież z głodu. Wagę trzymałem wtedy na poziomie 72 kg, raz spróbowałem zejść poniżej 70, ale nie zdało to raczej egzaminu, bo traciłem mocno na refleksie.

Dziś miałby Pan jakieś szanse z tymi chuderlakami?

Raczej małe. Niestety, trzeba schodzić w dół. Odjeżdżają chłopacy ważący po 50, 60 kg.

Dominik Kubera z Unii Leszno, który miał swoje pięć minut podczas finału play-off, też wydaje się takim misiem z tendencjami.

Tak, ale to jest chłopak w fazie dojrzewania, więc nie wiemy jeszcze, gdzie dojdzie i jak skończy. Tak czy siak, jeśli ma tendencje, musi się pilnować. Gdy inni będą podjadać makaron, on musi się trzymać z boku.

Początek lat 90. nie był jeszcze okresem regularnych startów Polaków w innych ligach. Pamiętam 1993 rok i finał mistrzostw świata Par w Vojens. Pan, choć był świetnym technikiem, nie mógł sobie wtedy poradzić z geometrią toru.

Też pamiętam. Tamte zawody po prostu mnie przerosły. Motocykle były dobre, ale właśnie brak objeżdżenia i stres sprawiły, że wyszło kiepsko. Stawałeś pod taśmą z Hansem Nielsenem i to działało, niestety, przeciwko tobie. Dziś zawodnicy mają możliwość regularnych startów z najlepszymi. Ci najlepsi, powiedziałbym, są bardziej dostępni do tego, by z nimi wygrywać. Wtedy natomiast te nazwiska robiły na nas wrażenie. Ja zahaczyłem tylko o ligę duńską i czeską. Do Szwecji nie trafiłem, a jeśli chodzi o Anglię, dostać wtedy bilet lotniczy w rozsądnej cenie nie było tak łatwo. Dziś można taki znaleźć za 100 czy 200 złotych, wtedy było to liczone w tysiącach złotych. Przykład Maćka Janowskiego pokazuje jednak, że postawienie na Anglię i tamtejsze tory pomaga w żużlowej przygodzie.

Wygląda jednak na to, że w przyszłym roku odpuści sobie Janowski Elite League. Według szwedzkich mediów przyjął ofertę Dackarny Malilla, co może oznaczać jedno – rezygnację z regularnych wypadów na wyspy. Grand Prix i jeszcze trzy ligi to o jedną za dużo.
Nie rozmawiałem jeszcze z Maciejem na temat Szwecji, ale o Dackarnie słyszałem. Jeśli taką podjął decyzję, to starty w Anglii rzeczywiście będzie musiał ograniczyć. Jako pierwszy przetarł ten szlak Tai. Pokazał, że należy coś odpuścić, by stać się lepszym. W tym roku z Anglii zrezygnował, a ścigał się w Polsce i Szwecji. Pokazał też, że można bezpiecznie przejechać sezon i że warto odpoczywać. Każda wolna chwila pozwala nabierać motywacji, poza tym Tajski, gdy już przyjeżdżał na treningi, mógł zabrać ze sobą cztery czy pięć silników od tunera i testować od godz. 12 do 18. Miał czas na to, by każdy z tych silników przejechać i każdy odpowiednio ustawić.

Rozmawiał Wojciech Koerber

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska