Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pamiętam stosy trupów - mówi wrocławianka, która przeżyła Auschwitz

Katarzyna Kaczorowska
Obozowe zdjęcie 16-letniej Wiesi Byczyńskiej zrobione dzień po przyjeździe do Auschwitz-Birkenau. Widoczny na bluzie winkiel - trójkąt - klasyfikował więźniów. Czerwony dostawali polityczni, czarni - kryminalni
Obozowe zdjęcie 16-letniej Wiesi Byczyńskiej zrobione dzień po przyjeździe do Auschwitz-Birkenau. Widoczny na bluzie winkiel - trójkąt - klasyfikował więźniów. Czerwony dostawali polityczni, czarni - kryminalni archiwum prywatne
27 stycznia 1945 roku Rosjanie wyzwolili obóz Auschwitz-Birkenau. Wiesława Gołąbek z Wrocławia ma dziś 86 lat i numer 13 174 na lewej ręce. W wieku 16 lat trafiła do obozu. W jej transporcie z 30 lipca 1942 roku było 110 kobiet. Znane są nazwiska 84. Co najmniej 33 z nich zginęły w Auschwitz, w którym zamordowano około 1,1 miliona ludzi.

Murnau, 14.VI. 1945 rok. Moja najukochańsza córeczko. Przed chwilą otrzymałem list od Ciebie. Jestem tak szczęśliwy, że nie mogę wprost opisać. Myśli plączą się i nie mogę pisać. Łzy radości cisną się do oczu. Spieszę się, aby dać Ci znać, że żyję, jestem zdrów i myślami zawsze z Tobą. Dla Ciebie tylko żyję. Wszystko zrobię, aby być z Tobą. Na razie wyjazdy z obozu są trudne, ale głowę mam na karku. Zresztą nic nie ma na świecie, aby mnie powstrzymało w obecnej chwili mieć Ciebie. Przecież to 6 lat tęsknoty i wiecznej trwogi o Twoje życie - jesteś całym światem dla mnie".

Kapitan Mirosław Byczyński okupację przeżył w oflagu VIIA w Murnau. Jego najukochańsza córeczka Wiesia z więzienia w Radomiu transportem z 30 lipca 1942 roku trafiła do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Miała 16 lat. Razem z nią jechała jej ciocia Jadwiga Kluge, szwagierka kapitana Byczyńskiego. Zmarła w obozie 4 marca 1943 roku. Miała 46 lat. Żona kapitana Byczyńskiego, mama Wiesi, Maria Byczyńska już nie żyła.

"Szanowna Pani Redaktor!
Poruszył mnie Pani artykuł pt: »Kiedy osądzono zbrodnię«. I te... fotografie - duże i mroczne portrety ludobójców. Seweryna Szmaglewska, którą Pani wspomina, opiekowała się moją szesnastoletnią Mamą w czasie Ich pobytu w Auschwitz-Birkenau. Mieszkały w tym samym baraku. Postać mojej Mamy uwieczniona jest w »Dymach nad Birkenau«(...chuda Wiesia...). Posiadam wydanie tej książki z roku 1946. »Niewinni w Norymberdze« to ciekawa książka, w której Seweryna Szmaglewska opisuje swój udział w procesie. Byłych więźniów Auschwitz-Birkenau pozostało we Wrocławiu niewielu. Moja Mama ma już 85 lat. Na lewym przedramieniu nosi nr obozowy 13 174".

Poniemiecka kamienica niedaleko placu Marcina Kromera. Pani Wiesława Gołąbek wita się serdecznie i zaprasza do stołu. Na paterze świeże pączki, obok winogrona. Proponuje herbatę i przeprasza, że nie zrobi jej sama. Spuchnięte nogi bolą, lepiej jej, gdy siedzi i może je wygodnie ułożyć na stołeczku. Herbatę przynosi córka Maria Pietrzyk, która kilka miesięcy temu napisała list do redakcji.
- Ale herbata mocna. Nie to, żebym żałowała, ale nie wiem, czy pani lubi taką mocną. Bo nie każdy lubi.

Dwudziestego lipca mnie aresztowali. Pamiętam, to była niedziela. Byłyśmy z mamą na komunii mojej kuzynki. Od tygodnia była u nas ciocia Jadzia, w poniedziałek miała wracać do babci do Łowicza. Przyszli w nocy, koło 1, może 2. Musiał ktoś zadenuncjować. Mieszkanie, jak później się okazało, parę dni było pod obserwacją. Mój ojciec był w oflagu. Nie było z czego żyć, to mama wzięła młodych chłopców, podawali się za studentów i mówili, że handlują jakimiś ziołami, a oni byli konspiratorami. Mama zresztą w konspiracji też była.

W nocy, jak przyszli aresztować nas, to chyba z dziesięciu przyszło tych żandarmów, a jeden po polsku cudnie mówił. Jak Polak. Spałam w sypialni. Były takie łóżka podwójne. Z mamą spałam i w nocy o 1 walenie do drzwi. Ciotka spała obok w pokoju. Ja się tak na moment obudziłam i mówię do mamy: "otwórz, bo ktoś wali". Mama mówi: "pewnie gestapo", a ja na to: "gdzie tam gestapo", jak to dziewczyna młoda. Przysnęłam znowu i śpię, ale budzę się, patrzę, a tu koło mnie pełno mężczyzn stoi, w mundurach SS. No i kazali mi się ubrać. Przy nich się ubieram. No i moja mama też. I nas zaprowadzili do kasyna oficerskiego w Piotrkowie Trybunalskim. Przed wojną był tam klub oficerski, teraz było gestapo. Siedziałyśmy w piwnicy i takie gówniarze niemieckie, po trzy latka chyba mieli, kamieniami rzucały w okna. "Polnische Schweine". Tam siedziałyśmy chyba całe popołudnie i przewieźli nas do więzienia.

Ponure, jękliwe ,,Aufstehen!" (wstać) niesie się po całym baraku, zatrzymując się nad śpiącymi, poparte uderzeniami kija o deski każdej pryczy. Jest zupełnie ciemno. Gdzieś z głębi barłogów rozlega się stłumiony jęk. To ktoś zbudził się i po raz pierwszy tej nocy poruszył zbolałe ciało. Przebudzenie to chwila najcięższa - bez względu na to, czy jest się w obozie pierwsze zaledwie dni pełne rozpaczy, w które co rano na nowo przeżywa się bolesny wstrząs, czy też jest się długo, bardzo długo, gdy każdy poranek przypomina, że brakuje sił, żeby rozpocząć znów dzień taki sam jak wszystkie poprzednie. Nękające "Aufstehen!" rozlega się nieprzerwanie, wreszcie zdenerwowany głos nocnej warty rozstaje się z językiem niemieckim, w którym zna tylko to jedno, źle wymawiane słowo, i przerzuca się na polski, w którym wysławia się biegle i swobodnie:

- Wstając, gnoje pierońskie, inteligencjo przeklęta, wstając! Looos! (jazda) Aufstehen!
Kij tym razem nie poprzestaje na deskach, lecz sięga głębiej, bijąc śpiące kobiety po nogach, ramionach i głowach. Wszczyna się ruch. Posłusznie podnoszą się obudzone, szukają błądzącymi w ciemności rękami butów ukrytych pod siennikiem. Potrącając się nawzajem, wdziewają te części odzienia, które zdjęły z siebie na noc.

Byłam na gestapo z mamą. Mama była torturowana. Ja też. Najpierw byłyśmy tydzień w więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim. Ja byłam w celi ogólnej, z Seweryną Szmaglewską. Po badaniach miałam pupę całą zbitą i ona mi robiła okłady. Mama była w innej celi. Jak ją przywieźli z gestapo, to pytała, co ze mną. A oni powiedzieli, że zabrali mnie do domu publicznego. No i mama sobie życie odebrała, nad ranem. Powiesiła się na kracie w oknie. Na swoim staniku. Jak przyjechałam z gestapo, z badania, tak się mówiło na przesłuchanie, i pytałam, co się z moją mamą stało, to dyrektor więzienia powiedział, że mama umarła na zawał serca. Ciało wykupiła rodzina. Za duże pieniądze. Naprzeciw więzienia był kościół Dominikanów. Tam była msza pogrzebowa. I jakaś strażniczka przyszła do mnie i zapytała "Wiesiu, chcesz zobaczyć pogrzeb mamy?" i zaprowadziła mnie do okienka w dachu. Ten pogrzeb to była jedna wielka manifestacja patriotyczna. Ale o tym, że mama się zabiła, dowiedziałam się od Seweryny. Już w obozie.

Dwudziestego lipca mnie aresztowali, a 30 byłam już w obozie. Transport do Oświęcimia był 30, przywieźli nas najpierw do Radomia. Do więzienia. I tam dwa dni byłam. Było tak ciasno, że nie było mowy, żeby położyć się, bo jedna koło drugiej stała. Bez jedzenia. Bez niczego. No i później stamtąd nas wzięli do Auschwitz. Pociągiem bydlęcym. Niemcy walili w drzwi kolbami. Różne kobiety były. Młode. Stare. Żydówki. Polki.

Jak wysiadłyśmy, to z daleka widać było komin krematoryjny, ale przywieźli nas do centralnego obozu, do Auschwitz, tam gdzie koszary były przed wojną. Wie pani, ten budynek czerwony. I tam nas przywieźli i trzymali całą noc, na strychu, cały ten transport z Radomia. Następnego dnia apel był. Ogolili nas od razu, jak przyjechałyśmy. Z tego strychu nas wzięli, niby do sauny, do kąpieli. To było takie ogromne pomieszczenie, jak basen kuchenny. Ta woda to była jak rosół, z jakimiś ohydnymi bandażami, wstrętnymi. I każdej kazali się rozebrać. I każda musiała wejść do tego. Niemcy naokoło z bronią. Stamtąd na golasa, bez ubrania. Lato, ale ulica, Lagerstrasse. Pełno mężczyzn chodzi, bo to obóz, centrum. Mężczyźni się bardzo godnie zachowywali, nikt się nie śmiał. Wszyscy odwracali głowy. I jak tak wszystkie wykąpali, przegonili na drugą stronę ulicy nagie, to zdjęcia robili w bloku naprzeciwko. Dali nam jakieś zgrzebne łachy. Dostałam czerwony winkiel. Polityczna. I przewieźli nas 5 kilometrów do Brzezinki, do obozu.

Pierwszy dzień to były straszne upały. Poszłyśmy do pracy. Ciocia Jadzia była taka drobna, szczupła, wykształcona, skończyła konserwatorium, udzielała lekcji muzyki i utrzymywała moją babcię w Łowiczu. Nie miałam zielonego pojęcia, ani ciotka, o pracy fizycznej. Ją wzięli do kopania ziemi, łopatą miała kopać i rozbijać te grudy i nic poza tym, ale to trzeba było robić w tempie, wszystko "schnell, schnell". No i ciotka zemdlała od razu. Zaraz ją wzięli do rewiru i już z rewiru nie wyszła. Cały czas leżała. Rewir to był taki szpital, tam były okropne warunki, nieraz po trzy kobiety leżały na łóżku, makabra, już nie mówiąc o insektach.

Przez bramę idą szeregi nędzarek. Idą sprężone, równo, rytmicznie, mijają groźną blondynę, Oberaufseherin Mandel, która bez drgnienia powieki skazuje na śmierć. Mijają Raportführera SS (prowadzącego raport) Taube, który ma specjalny system uderzania znienacka kobiet pięścią w twarz ciosem tak niezawodnym, że nawet silne przewracają się momentalnie w tył.
Mijają Aufseherin (SS dozorczyni strażniczka) Drechsler, mającą w swej kościotrupiej twarzy, w degenerackim układzie wystających zębów wypisany wyraz nienawiści. Mijają Aufseherin Hasse, która lubi najpierw bić po twarzy, potem dopiero zaczynać rozmowę. Mijają Lager-Alteste Bubi, długoletnią kryminalistkę, zdegenerowaną tak dalece, że na podstawie obserwacji jej ruchów, głosu, twarzy i sposobu bycia trudno byłoby określić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Każda z maszerujących kobiet pragnie uniknąć ich spojrzeń, niczym nie zwrócić na siebie uwagi, być cząstką sunącej gąsienicy i niczym więcej. Bezpieczniejsze są w tej chwili te, które idą w środku piątek, ponieważ kije podniesione przez SS-manów w celu liczenia kobiet bardzo często spadają z lada powodu na głowy idących z brzegu.
Po obu stronach bramy, jak u wrót mitycznych piekieł, wyją, ujadają, pienią się z wściekłości i prężą na smyczach wielkie psy wytresowane w rzucaniu się na ludzi. Za każdą kolumną, zależnie od jej liczebności, rusza od bramy kilku SS-manów, dźwigając ręczne karabiny maszynowe i prowadząc psy.

Mnie wzięli w pole. Były żniwa. Niemiec nade mną stał i tłumaczył mi dziesięć razy, jak się mam zabrać do tego snopka. Każdy trzeba zwinąć. Zboże trzeba podebrać, związać. Do mnie w ogóle nie docierało, co mam robić. A on był tak cierpliwy. Krzyczał tam nade mną, darł się, ale mógł mnie zabić, a nie zabił. I dopiero za dziesiątym razem pojęłam, jak to się robi. Pracowało się ciężko. Do 10 godziny wieczorem. O 10 dopiero nas przywozili do obozu, a o 4 już się wstawało, bo był apel, na apelu się stało do 6. Przeważnie tak się stało.

Ten pierwszy rok w obozie to byłam na bloku razem z Seweryną. Chodziłyśmy na ausen do pracy, ausen to znaczy w polu, tak jak tu pani mówiłam. Rowy kopałyśmy. Ta praca była po to, żeby nas zabić. Przecież zimą tylko przesuwało się łopatą. Poza tym karczowałyśmy różne krzaki. Tam w promieniu 10 kilometrów była masa willi, skąd wysiedlono ludzi, i myśmy same burzyły te wille. Kilofy nam dali do ręki. Ale jak się już zaczęło, cegłę naruszyło, to później samo szło.

Jak w nocy szłam do toalety, w bloku przy drzwiach siedziała Nachtwache, taka stara kryminalistka albo jakaś prostytutka. Ordynarna, wstrętna baba z kijem siedziała i waliła. No i jak któraś z nas wychodziła, to szła po błocie prowadzona przez reflektor, bo wie pani, były budki i na tych budkach byli Niemcy z bronią, i cały czas nas prowadził reflektor. No więc jak się szło do tej latryny, to po trupach się szło. Tu leży kobieta w taczce nieżywa. Tam inna w błocie. A człowiek normalnie szedł, zobojętniały. Tak było. Stosy trupów. Przed blokiem, gdzie byłam, jak panował durchwal, ja też
miałam, to taka biegunka, to stosy trupów leżały poukładane jak drzewo. Rano wychodziło się z bloku, a tu stosy gołych ciał. Dopiero później je zabierali i palili.

Człowiek sobie nie wyobrazi, żeby coś takiego. Miesiączkę miałam dopiero na wolności. Oni prawdopodobnie dawali nam jakieś środki, musieli coś dawać, skoro w momencie, kiedy kobieta przyszła do obozu, to traciła miesiączkę. Ja nie miałam trzy lata, ale jakoś dzięki Bogu szczęśliwie, po wojnie byłam badana, urodziłam córkę i syna. Organizm młody szybko się zregenerował. Byłam silna psychicznie. Nie myślałam o tym, że mogę zginąć. Ale nieraz się zastanawiam, że człowiek tyle potrafi przeżyć. Pani sobie wyobraża, jak człowiek cuchnął? To się nie da opisać. Miałam taki straszny świerzb, jedna rana, o tu, pod piersiami. Wszy były na pół palca. Jak miałyśmy przerwę w pracy, to się siedziało i obierało z tego paskudztwa.

Leżałam w szpitalu. Uratowała mnie Polka, lekarka. Akurat miałam ten świerzb taki straszny. I nagle słyszę, jak ktoś tam krzyczy: "Achtung, Achtung, Lager-arzt!", że lekarz, Mengele czy ktoś. Wszyscy wychodzą z łóżek, kto może. A kto nie może, to leży. Ale on wybierał do krematorium wtedy. I przyszedł z tą lekarką. Ja już stałam koło tego łoża. Spojrzał na mnie, a ta lekarka mówi: "ona idzie jutro już do pracy, ona jest zdrowa", no to machnął ręką. Poszłam. Szybko. Od razu. Ta lekarka mówiła: "zbieraj się i idź, w jakim stanie jesteś, idź". Potem jakąś maść mi dała do smarowania.

Nagle w ciszy szumiących drzew daje się słyszeć dudnienie samochodów i zaraz potem zbiorowy, rozpaczliwy krzyk przejeżdżających w głębi lasu ludzi, niknący w oddali protest i znak dla tych, którzy pozostają jeszcze przy życiu. Zawsze jadący na śmierć wydają taki krzyk i teraz jest zupełnie zrozumiałe, co to znaczy. Po chwili przejechało następne auto, znów krzyk przeleciał nad lasem i ucichł, a potem jeszcze auto trzecie. Słychać tylko kobiece głosy. Dyskretnie to urządzono. Las - i nikt nie widzi, i nigdy nikt się nie dowie, i nigdy nikt światu nie powtórzy. Te, co pracują przy budowie dróg, kobiety cienie, choćby nawet przez gęstwę drzew coś widziały, nie wyjdą stąd. Spoglądają na nie czasami oczy SS-manów zwężone uśmiechem, a usta mówią przez zęby:
- So wie so Brzezinka, so wie so Krematorium. - Tak czy inaczej, Brzezinka, tak czy inaczej, krematorium.
(Las ten zwie się Brzezinka, od niego dzielnica krematoryjna obozu wzięła swą nazwę).
Później miały powstać tam wysokie krematoria, luksusowo urządzone komory gazowe zbudowane dla masowego zabijania ludzi. Ta właśnie droga leśna miała być drogą do krematoriów. Na razie jednak robi się to tak "od ręki". Jest w lesie między gęstwiną drzew dom, którego ściany uszczelniono, i on to służy tymczasowo za komorę gazową. Na prawo od nowo powstającej drogi wszczyna się niezwykłe widowisko. Płomienie ognia dobywają się z wielkiego dołu, wokół którego krzątają się więźniowie. Poprzez gałęzie drzew, zwłaszcza gdy się podejdzie trochę bliżej, można widzieć doskonale, jak mężczyźni długimi kijami spychają z wózka nagie ciała ludzkie i rzucają je w płomienie. W kłębach dymu migają ruchliwe sylwetki męskie i rzucane z wysoka rozjaśnione płomieniami nagie trupy. Wkrótce dym staje się gęsty, ciemny i nieprzejrzysty; ciężko wpełza pod gałęzie drzew, jest coraz bliżej, aż z wolna ogarnia pracujące przy drodze kobiety, budząc wstręt i grozę. Swąd spalonego ciała ludzkiego, który miał towarzyszyć wszystkim dniom i nocom lagrowym aż do końca, straszny charakterystyczny zapach wtłacza się z bliska do ust, nosa, gardła.

Pamiętam pierwsze tak zwane ogólne odwszenie. To było akurat w mikołaja, 6 grudnia w 1942 roku. Mróz, zimno, strasznie. Wtedy nas wzięli. Wyrzucili wszystkich z bloku w Brzezince. No i mężczyźni, to było strasznie upokarzające, mężczyźni nas golili, tu, wzgórki łonowe. Ale żaden się nie śmiał, bo to było po to, by człowieka upokorzyć. Później szłyśmy do parówki. Rozżarzone kamienie, gorąco i stamtąd pod zimną wodę, pod prysznic. Można było zapalenia płuc dostać. No i to było to odwszenie.

Dali nam łachy, kładłyśmy na siebie niby odwszone, później długo stałyśmy, zanim nas wpuścili do obozu, bo oni powyrzucali nasze sienniki, koce ohydne. Na szmatach się spało. Dosłownie.
Miałam koleżankę, która psychicznie zachorowała, bo miała dziecko i to dziecko po urodzeniu zabrali do gazu. Ona przeżyła, ale ciągle gdzieś pisała. Nieraz mówiłam: "Zosiu, co ty tutaj, kochanie, piszesz?", a ona pisała podanie do Himmlera w sprawie swojego dziecka. Po wojnie!

No niech się pani częstuje, bardzo proszę. Pączki świeżutkie, córka kupiła.
Pamiętam, jak wybuchło powstanie w Warszawie, był 1944 rok, sierpień. Wpadła Mandel do baraku i waliła wszystkich pejczem. Mówiłyśmy, że się wścieka, że powstanie wybuchło. Wie pani, że po wojnie skazano ją na karę śmierci? Piękna kobieta była. Blondynka, z takim kokiem. Sama zgłosiła się do SS. Aufeseherin Mandel i Drechsler, ta to była taka paskudna, takie zęby miała wystające, no i sadystka. A w lipcu 1944 zaczęły przychodzić transporty Żydów z Węgier. To było coś okropnego.
No i wtedy kazali nam się ustawić pod blokiem, to był 25. blok śmierci w Brzezince. I wybierali na transport, ale nie wiedziałyśmy, czy idziemy na śmierć czy na transport.

Mnie wybrali na ten transport do Niemiec, w 1944 roku w sierpniu, po dwóch latach w Brzezince. No i przywieźli nas do Ebingen, w Lotaryngii, ale front się zbliżał i uciekałyśmy do Saarbrücken. A potem do Ravensbrück, we wrześniu 1944 roku. Tam dwa tygodnie byłam w przejściowym obozie, a stamtąd do filii Auschwitz, w Berlinie-Köpenick. Pracowałyśmy w Action Elektrische Geselschaft, wozili nas statkiem. 2 maja 1945 roku Amerykanie mnie oswobodzili w Meklemburgii.
Udając, że roztrząsa łopatą piasek po zboczu rowu, zbliża się od drugiego odcinka pracy chuda Wiesia, dziewczyna siedemnastoletnia. Jej matka zginęła w więzieniu, ojciec jest w obozie oficerskim, skąd przesyła swej córce paczki i serdeczne listy. Idzie śmiesznie w swych olbrzymich drewniakach, w których szmaty chroniące od zimna zajmują więcej miejsca aniżeli stopy. Piszczelowate nogi stąpają niezbyt pewnie. Ogolona głowa sprawia, że wielkie oczy wydają się za duże. Nie przestając manipulować łopatą, mówi z uśmiechem, nie podnosząc oczu, jakby się zwracała do górki piasku:
- Masz nóż? Może byśmy coś zjadły.
Potajemnie kryjąc się przed capo, która chętnie ciosem kija przerywa sjestę, wydobywają kobiety swoje zapasy, by pożywić się między jednym a drugim ruchem łopaty. To również skraca czas. To jest jedna z nielicznych atrakcji dnia. Wpływa na podniesienie owego nieodgadnionego potencjału siły wewnętrznej, która pozwala zachować ciepło organizmu, choć przejmujące powietrze mrozi ziemię i ścina w grudę wilgotny piasek; pozwala zachować pogodę ducha, choć dokoła szerzy się zagłada i śmierć; pomaga wierzyć w przegraną Niemiec, choć całe otoczenie, nie wyłączając toru kolejowego z przewożonymi planowo dostawami, świadczy o ich potędze. Szronem pokryte dni zimowe upływają na Budach szybciej aniżeli w innych kolumnach pracy. Mimo że jest dopiero luty, mimo że śnieg sypie często i mróz ścina ziemię, w języku obozu jest to już wiosna. Bo tu dzień dzisiejszy nie istnieje. Tu żyje się jutrem. Już nie grożą nam listopadowe wichury, już nie grożą nam grudniowe i styczniowe zadymki i mrozy. Przed sobą mamy marzec i kwiecień, przed sobą mamy lato! Za nami zostało to, czego wszystkie kobiety bały się najbardziej (i wiele z nich nie powita już wiosny), za nami pozostała ponura zima w Oświęcimiu. Każdy dzień jest teraz dłuższy, wcześniej wstaje słońce. Każdego dnia, jak w zdeptanej roślinie, w organizmie ludzkim przychodzi teraz silniej do głosu uparta chęć życia, radość istnienia, nadzieja przetrwania.

Wiesia Byczyńska po wyzwoleniu w maju 1945 roku przeszła kwarantannę. Czekając w Lubece na transport do Szwecji, dowiedziała się, że niedaleko jest obóz oficerski. Kiedy dotarła tam, napotkany oficer powiedział jej, że kapitan Byczyński jest w oflagu. Kilka dni później do Wiesi dotarł list od ojca. Spotkali się, kiedy opalała się z koleżanką nad stawem. Zauważyła idącego w ich stronę mężczyznę w amerykańskiej kurtce wojskowej. Kapitan Byczyński zdecydował, że wrócą do kraju.

Do Wrocławia przyjechała z miłości. Wyszła za mąż, urodziła dzieci, potem się rozwiodła. W latach 70. zaczęła pracę w przychodni we Wrocławiu. Pierwsze dni. Jednemu z pacjentów podała omyłkowo błędną informację. Ten zaczął krzyczeć "panią to do Oświęcimia, Niemcy by panią porządku nauczyli!". Wyszła na korytarz, na którym czekał tłum chorych.

"Nie muszą, byłam w obozie" - odpowiedziała mu, podciągając rękaw białego fartucha i pokazując numer wytatuowany na lewym przedramieniu. W poczekalni zapanowała cisza, po chwili ludzie zaczęli płakać. Awanturnik wyszedł. Wrócił po chwili z bukietem róż i bombonierą.

Cytaty pochodzą z książki Seweryny Szmaglewskiej "Dymy nad Birkenau"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska