Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nic nie cieszy tak jak życie, sen o dolinie i tango z Budką Suflera

Jacek Antczak
Piotr Krzyżanowski
Z Krzysztofem Cugowski, wokalistą i liderem Budki Suflera, rozmawia Jacek Antczak.


Na ostatni, 2014 rok Budka Suflera zaplanowała prawie 70 koncertów. To będzie mocne zejście ze sceny?

Będą jeszcze dwa wielkie koncerty, do których zaprosimy różnych gości, także z zagranicy. Chcemy po prostu, żeby pożegnanie z publicznością było okazałe i zostało zapamiętane w taki sposób, że był taki wykonawca, nazywał się Budka Suflera i zszedł ze sceny w blasku reflektorów i świetnej formie. Nie chcieliśmy kończyć działalności, koncertując po małych miejscowościach, dryfując gdzieś po powiatach, jak to zdarza się niektórymi starym zespołom - to przykre.

Przy okazji będziecie świętować 40-lecie Budki, choć - jak wspominaliśmy - jej prehistoria zaczęła się pięć lat wcześniej.

Bo nasze artystyczne dzieje liczymy od "Snu o dolinie", czyli pierwszej piosenki, która stała się przebojem w 1974 roku.

A ma Pan kontakt z kolegami z tej pierwszej Budki Suflera?

Niestety, trzech kolegów z tego mojego pierwszego składu nie żyje, został tylko basista Janusz Pędzisz i ja. W taśmotece lubelskiego radia zachowało się jedno nasze nagranie "Blues George'a Maxwella", które trafiło na płytę pt. "Underground", pokazującą początki Budki.

Już w 1970 roku połączył Pan siły z Romualdem Lipką i jego Stowarzyszeniem Cnót Wszelakich, które przemianowało się na Budkę.

Od początku było wiadomo, że będziemy się tak nazywali, bo Budka Suflera grała odmienne od wszystkich rzeczy, była już bardzo popularna w Lublinie. A z Romkiem znamy się od 7. roku życia. Chodziliśmy razem do klasy w muzycznej podstawówce, potem spotkaliśmy się w liceum muzycznym, a gdy z niego odeszliśmy, wylądowaliśmy w tym samym liceum. Do tego składu Budki jesienią 1974 roku dołączył Tomek Zeliszewski. Na pierwszej płycie już gra z nami, więc w trójkę będziemy obchodzić w tym roku czterdziestolecie Budki Suflera.

Od czego 40 lat temu się zaczęła pierwsza ogólnopolska eksplozja popularności Budki Suflera?

Od "Snu o dolinie". Cover "Ain't No Sunshine" Billa Withersa nagraliśmy przez przypadek, a Jurek Janiszewski, dziennikarz lubelskiego radia, zawiózł ten utwór do Warszawy. Z Jedynki go wyrzucili, z Trójki też, ale zaczął nas grać Janusz Kosiński w Rozgłośni Harcerskiej. Ta stacja nadawała wtedy na falach krótkich, więc można było nas słuchać gdzieś między Wolną Europą a Głosem Ameryki. I to Rozgłośnia Harcerska nas rozprowadziła, a potem nieśmiało zaczęła nas puszczać Trójka. Gdy się okazało, że nie gryziemy i nie kopiemy, zaczęło się robić coraz lepiej. Tak się to zaczęło, choć nikt nie przypuszczał, że od razu osiągnie taka skalę. Lata 1974 i 1975 należały do nas. Byliśmy niezwykle popularni wśród młodzieży. Na koncertach były tłumy, można powiedzieć, że staliśmy się idolami.

Nie tylko w Polsce zresztą .

Tak, byliśmy niezwykle popularni w NRD, chyba najbardziej znanym polskim zespołem, zaraz po Czerwonych Gitarach.

Śpiewaliście im "Cień wielkiej góry" po niemiecku.

Niemcy mieli idee fixe, żeby zintegrować artystów z demoludów. Wydawali na to pieniądze, wynajmowali tłumaczy i chcieli, żeby podczas koncertów śpiewać po niemiecku. To było śmieszne, bo śpiewałem po niemiecku, nie znając tego języka. Zapisywałem sobie wszystko fonetycznie i wkuwałem. Ale to dotyczyło także Niemców, którzy przysyłali nam swoich wykonawców. Mieli wtedy popularnego piosenkarza Franka Schöbela. Przyjechał do nas i też połowę programu śpiewał po polsku. Ale miał to nieszczęście, że wysłali go na Opolszczyznę. I jak tam zaczął śpiewać po polsku, to go zaczęli wygwizdywać, bo przecież nie po to go zakontraktowali, żeby im tu po polsku śpiewał. My tych piosenek po niemiecku nagraliśmy kilkanaście, miała nawet wyjść płyta Budki w NRD. Na szczęście przyszedł rok 1980, potem 1989 i zlikwidował te wszystkie jajca - już nigdy w NRD nie zagraliśmy, bo go nie było.
Na pierwszej płycie zagrali z wami Czesław Niemen i Alibabki.

Alibabki były przypisane do Polskich Nagrań, a ponieważ w dwóch utworach potrzebny był chórek, to nam zaśpiewały. Czesław Niemen grał na moogu i pożyczył nam trochę sprzętu. Do dziś pamiętam, jak dźwigaliśmy jego hammonda po takich krętych schodach. Teraz takie sytuacje się nie zdarzają, bo żaden młody wykonawca starszego artysty o pomoc nie poprosi, sam wie najlepiej, co ma robić.

W czasie, gdy byliście popularni, odszedł Pan z zespołu. Poszło o to, że chciał Pan zmienić szyld na Krzysztof Cugowski & Budka Suflera?

To brednie, wiele takich legend krąży na temat historii Budki. Kiedyś przypadkiem wszedłem na wikipedię i złapałem się za głowę, co tam jest powypisywane. Chodziło o to, co robić po sukcesie pierwszych dwóch płyt - czy dalej iść drogą, którą rozpoczęliśmy na pierwszych płytach, czy komponować lżejsze piosenki dla szerszej publiczności. Byłem za tym, by trzecia nasza płyta była kolejnym krokiem w kierunku coraz mocniejszej muzyki rockowej, nawet jeśli komercyjnie to nie będzie dobry ruch. Nie udało nam się porozumieć. I z końcem 1977 roku poszedłem własną drogą.

W kierunku Wrocławia. To tu zaczął rockowy wątek w Pana artystycznym życiu.

Który trwał ponad pięć lat. Najpierw trafiłem do Spisku. W tym jazzrockowym, a właściwie funkowym zespole grałem z Jackiem Krzaklewskim, potem gitarzystą Perfectu, i Mietkiem Jureckim, który potem kilka razy grał ze mną w Budce Suflera.

Kilka razy?

Chyba cztery. Najpierw grał, potem odszedł, znowu grał, znowu odchodził. W sumie przez 25 lat. We wrocławskim Spisku grali też Leszek Chalimoniuk i Kuba Góralski, którzy dziś mieszkają w Stanach Zjednoczonych i gdy Budka przyjeżdża, przychodzą na koncerty. Włodek Wiński, lider zespołu, uczy dziś francuskiego we wrocławskim liceum. To był bardzo fajny okres w moim życiu, bo graliśmy muzykę, jaką najbardziej lubiłem, czyli soulową i jazzrockową. Dlatego po dwóch latach rozwiązaliśmy się ze łzami w oczach.

Dlaczego?

Ze względów ekonomicznych. Po prostu nie mieliśmy z czego żyć, bo ludzie nie chcieli wtedy słuchać takich rzeczy. Potem był kolejny wrocławski zespół w stylu fusion o nazwie Art Flesh i w końcu bluesrockowy Cross, gdzie grałem z Krzysiem Mandziarą, Irkiem Nowackim i Romanem Tarnawskim. Z Irkiem jesteśmy w bliskich stosunkach, Romek mieszka w Los Angeles, a Krzysio Mandziara przeszedł ze mną do Budki, gdy w 1983 roku znów do niej trafiłem.

O grupie Cross Pan nie zapomniał. Ba, w 2002 roku znów zagrał Pan z nią we Wrocławiu. Pewien fan napisał, że to jeden z najlepszych koncertów, na jakim był w życiu.

Bo to był znakomity zespół, który wspominam z wielkim sentymentem. Niestety, ekonomia jest bezlitosna i nic nie mogliśmy poradzić, gdy grupa przestała koncertować. Wtedy, a pewnie i dzisiaj można bez względu na wszystko realizować swoje marzenia i zamiary artystyczne, ale pod warunkiem, że ma się jakiś odwiert ropy naftowej. Niestety, w czasach wrocławskich nikt z nas nie miał jakiegolowiek zaplecza.

To był zresztą czas stanu wojennego...

...który mnie zastał we Wrocławiu. 12 grudnia graliśmy z Crossem koncert w Niemczy, w pięknym drewnianym teatrze. Do Wrocławia wróciliśmy nocą. Polskie Stowarzyszenie Jazzowe wynajmowało mi wtedy pokój w hotelu asystenta politechniki. Miałem widok na hotel Panorama, którego już nie ma, podobnie jak klubu Rura, w którym spędziłem wspaniałe chwile. I po powrocie z tej Niemczy rano dobija się do mnie Irek Nowacki. Stoi w kożuchu i mówi: "Krzysiek, wojna jest". "Jaka wojna, zwariowałeś?". "Włącz telewizor, ślepy co godzinę przemawia". Włączam, śnieży, poczekaliśmy i pojawił się Jaruzelski. I tak początek stanu wojennego spędziłem we Wrocławiu. Żeby było śmieszniej, bez dokumentów, bo parę dni wcześniej w garderobie w Rzeszowie ukradli mi płaszcz z portfelem. Miałem tylko papier od milicji, że dokumenty skradzione. Jakoś dotarłem do Lublina, a później Irek przywiózł mi zapomogę. Przyznał nam ją PSJ, bo nie można było grać koncertów i nie mieliśmy z czego żyć.
Lubi Pan Wrocław?

Bardzo, mam tu przyjaciół, często koncertujemy z Budką. Nawet nie potrafię zliczyć, ile razy graliśmy w Hali Ludowej. W tym roku znów tam zagramy - jeden z ostatnich koncertów.

W czasie, gdy Pan był we Wrocławiu, w Budce grał wrocławianin Jan Borysewicz, śpiewała tam Urszula, Felicjan Andrzejczak, przez lata zmieniali się muzycy i styl. To zespół, który jest jak historia polskiej muzyki rozrywkowej i rockowej.

To prawda, wielu ludzi się przez nasz zespół przewinęło, wielu otarło. Przechodziliśmy przez różne koleje losu i stylistyki muzyczne. Ale myślę, że te wszystkie roszady wyszły nam na dobre. Boję się, że gdybyśmy pozostali wyłącznie rockowym zespołem, to byśmy dziś 40-lecia nie obchodzili.

Porównuje się Was często stażem do Rolling Stonesów, ale zdecydowanie nie preferowaliście tak rockandrollowego trybu życia. Pan często powtarza, że jedyną używką, jakiej sobie nie żałowaliście, było "skandynawskie białe wino".

To prawda. Chociaż, broń Boże, nie jest tak, że byliśmy i jesteśmy aniołami. Owszem, w życiu wypiliśmy morze alkoholu, ale na szczęście ominęły nas różne rockowe atrakcje, przede wszystkim narkotyki.

Dało się bez nich przez tyle lat funkcjonować w rockandrollowym środowisku?

Wszystko jest kwestią wyboru. Mnie to nie pociągało. Jeszcze do czasu, kiedy paliłem papierosy, zdarzało mi się przepalać też trawę. Ale kiedy 30 lat temu rzuciłem palenie, to z automatu także marihuanę. Niektórzy opowiadają, że po narkotykach się fantastycznie tworzy i koncertuje. Nie wiem, może, ale kiedy wiele lat temu przez nieuwagę zdarzyło się, że śpiewałem koncert na bani, to zapamiętam go do dzisiaj jak horror i powiedziałem sobie: nigdy więcej.

Budka Suflera jako pierwsza sprzedała w Polsce milion płyt, jako pierwsi założyliście wytwórnię płytową, wydaliście pierwszą w Polsce płytę CD, pierwsze DVD... Co Pan uważa za największy sukces zespołu?

Mieliśmy kilka pionierskich przedsięwzięć, ale największym sukcesem jest to, że gramy do dzisiaj. I że nie z powodów zdrowotnych, ekonomicznych czy jakichś innych kończymy działalność, tylko dlatego, że sami o tym decydujemy. To, że w zdrowiu dojechaliśmy do takiego wieku, że możemy przejść na emeryturę, to na pewno wielki sukces. Poza tym przez te 40 lat było tak wiele istotnych momentów milowych w naszej działalności, że aż trudno je spamiętać.

To ja wymienię jeszcze koncert, na który przyszło milion ludzi i występ w Carrnegie Hall. Ostatnia dekada XX wieku należała zresztą do Budki Suflera. Zaskoczył Was niezwykły renesans popularności, wywołany płytą "Nic nie boli tak jak życie" ?

Bardzo. To przykład, że w życiu muzyka niczego nie da się przewidzieć i wyreżyserować. Kiedy nagraliśmy ten album, wydawało nam się, że jej lokomotywą będzie piosenka "Jeden raz". Nawet na okładce wytłuściliśmy "Zawiera piosenkę »Jeden raz«". Płyta się ukazała, my wyjechaliśmy na dwa miesiące do Australii. Komórki były rzadkością, mieliśmy więc mały kontakt z krajem. Wróciliśmy i z marszu pojechaliśmy na trasę "Inwazja mocy" RMF-u. Gdy tylko zagraliśmy "Takie tango", dowiedzieliśmy się , że to jest megahit, który zna cała Polska. I że ta piosenka przyczyniła się do tak ogromnego sukcesu płyty.

I zmieniła Was w wielkie gwiazdy?

Fakt, że ten album i następny, "Bal wszystkich świętych", przeniosły nas w inne rejony finansowe. Dotąd byliśmy zespołem, który jakoś dawał sobie radę, ale bez szaleństwa, a dzięki tym płytom mogliśmy sobie wybudować domy. Kiedyś, gdy jakiś dziennikarz strasznie się tym ekscytował, powiedziałem mu: "Jeżeli człowieka, który od lat jest podobno bardzo popularnym artystą w 40-milionowym kraju, w wieku prawie 50 lat stać na wybudowanie domu, to ja nie uznałbym tego za tak oszałamiający sukces". Tak mogą to postrzegać tylko ludzie, którzy patrzą na tą naszą niby-branżę z perspektywy tabloidów, w których są wypisywane niewiarygodne banialuki. Kiedyś ktoś mi przyniósł "Super Express" z moim zdjęciem i tytułem "Zarabia 60 tysięcy za koncert". No i co z tym zrobić? Owszem, nasz koncert kosztuje 60 tysięcy, ale w tym są honoraria dla wszystkich, aparatura i scena, o czym już zapomnieli napisać. Zgadzała się tylko kwota. Przez takie bzdury ludzie postrzegają nas jako nie wiadomo jakich krezusów, a gdyby porównać życie muzyków Budki Suflera z tym, jak Polacy mieszkają i czym jeżdżą, to jesteśmy zupełnie przeciętnymi obywatelami naszego kraju.

To odwróćmy pytanie: największe porażki Budki Suflera?

Było kilka płyt, na które liczyliśmy i nasze oczekiwania się nie spełniły, na przykład "Cisza" czy "Jest". Ale gdyby człowiek miał receptę na to, czego ludzie chcą słuchać, to cały czas byśmy nagrywali rzeczy, które rozchodziłyby się w wielotysięcznych nakładach, bo bardzo by się fanom podobało. Niestety, nie mamy takiego kamienia filozoficznego. Poza tym im jesteśmy starsi, tym dotarcie do publiczności jest dla nas jest trudniejsze, bo stacje radiowe grają nas rzadziej. Jak mi powiedział jakiś mądry pan z radia, to dlatego, ich zdaniem , że mieliśmy tyle przebojów, że już wystarczy...

Trudno w to uwierzyć, że nie będzie nowych. Nie będzie nowej płyty na zakończenie kariery?

Owszem, coś planujemy, ale to na razie tajemnica. Powiem tylko, że to będzie rzecz tak niekonwencjonalna, że nie ma szans, by przeszła niezauważona.

A co Pan będzie robił za rok o tej porze?

Może będę gdzieś śpiewał? Natężenie działalności w Budce było zawsze ogromne, ale koncerty to jest czysta przyjemność. Gorzej z podróżowaniem po polskich drogach, które jest dla mnie coraz bardziej stresujące i męczące. Kiedy więc trochę odsapnę, będę miał więcej czasu na własne projekty, których mam sporo. I na pewno nie powiem, że nie będę śpiewał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska