Marzyłem o tym, żeby opowiedzieć komuś tę historię na papierze. Wywiad z Grzegorzem Kaplą

Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Burda Książki
Zdjęcie pochodzi  z książki „Chiny bez wzajemności”.
Zdjęcie pochodzi z książki „Chiny bez wzajemności”. Grzegorz Kapla
Grzegorz Kapla zdążył pojechać do Chin zanim świat, do tej pory otwarty, zamknął się dla podróżników. Zanim jedna z najbardziej paskudnych zaraz spowodowała nie tylko zamknięcie granic, ale zamknięcie nas w domach. Zanim włączyły się w nas obawy przed kontaktem z ludźmi. „Chiny bez wzajemności” to zapis podróży szlakami bardziej lub mniej utartymi. To historia samotnego zwiedzania Państwa Środka.

Twoja książka to opowieść o podróży i poznawaniu nieznanych miejsc czy o podróży w nieznane?
Grzegorz Kapla: Sądzę, że jedno i drugie. W planie nazwijmy to reportażu podróżniczego to opowieść o poznawaniu nieznanych miejsc, albo miejsc o których bohater słyszał, czy czytał, ale nigdy wcześniej do nich nie dotarł. W planie powieści drogi, której struktura polega na tym, że bohater w czasie podróży, spotkań, przygód czy refleksji, do jakich prowadzi go interakcja ze światem, doświadcza przemiany – to opowieść o podróży w nieznane. Rozpoczyna od rozstania i nie wiadomo, dokąd doprowadzi. Pewnie nałożył się na taką konstrukcję fakt, że książkę drogi pisze się dwa razy. Po raz pierwszy – w czasie samej podróży, bo wtedy, z obserwacji, prowokowania tych wszystkich okoliczności, rozmów, spotkań powstają wszystkie dekoracje. No i drugi raz, kiedy cały ten świat powstaje z liter. Książka pisana w epoce epidemii, w zamknięciu, izolacji i kompletnym osamotnieniu jest inna, niż gdybym pisał ją w kawiarni, którą lubię.

Większość podróży odbyłeś bez przygotowania, informacje o Chinach zapewniał Ci jedynie drukowany przewodnik, na ile miałeś plan na te podróż, a na ile dałeś się ponieść drodze?
Przywykłem do tego staroświeckiego sposobu podróżowania z drukowaną książką w plecaku, zamiast aplikacji couchsurfingowych czy tripadviserów. O dziwo, nigdy mnie takie podejście nie wywiodło w pole, choć książki nie mają przecież aktualizacji. W Chinach okazało się to bardzo pomocne, bo internet działa tam w sposób zupełnie odmienny od tego, jaki znamy z Europy – nie ma mapy z GPS, nie ma popularnych wyszukiwarek, nie działają media społecznościowe. Cały zasób informacyjno-komunikacyjny, dzięki któremu komunikujemy się dziś ze światem można wyrzucić do śmieci. W książce były mapki i adresy schronisk. Jeśli potrafisz zorientować mapkę w terenie z takim wyposażeniem, nie zginiesz. Teraz o planach… W planie była podróż po Chinach. Ale żadnych szczegółowych planów. O tym, dokąd jadę zadecydował ślepy los – jedyny bilet dostępny tego dnia na lotnisku w Guangzhou był do Kunmingu. Tyle że ja nie wierzę w fatum. Staram się uważać na znaki.

Co jest dla Ciebie ważniejsze: droga prowadząca do celu czy cel podróży?
A co jest celem ludzkiej podróży w tym metaforycznym sensie? Kiedyś takie pytanie wydawałoby się pretensjonalne, ale w covidowych czasach chcąc nie chcąc nieustannie myślimy o przemijaniu. Ale co jest celem? Oświecenie, jak przekonują buddyści, niebo czy Szeol, jak myślimy w naszej judeochrześcijańskiej kulturze, a może nic tam nie ma, tylko rozpad i zgnilizna? Jakby na to nie patrzeć - droga ma większe znaczenie, bo niezależnie od tego, w co wierzymy lub wątpimy to od niej zależy jakieś dobro, którego możemy doświadczyć lub które możemy po sobie pozostawić tu i teraz. To jedyne naprawdę ważne zadanie: widzieć wszystko, co warto zobaczyć, przeczytać to, co warto poznać, pamiętać o tych, o których warto pamiętać. Widzieć słońce, słyszeć wiatr, nie czynić innym krzywdy, a komu można jeszcze coś wybaczyć, to wybaczyć, choćby nawet sobie.

Chciałeś skupić się na nowych doznaniach, emocjach i poznawaniu ludzi, czy na wykorzystaniu podróży do lepszego poznania siebie?
Jechałem z myślą o tym, że z tej podróży powstanie książka, choć nie marzyłem, że ukaże się ze znakiem National Geographic i że stanie się początkiem nowej wydawniczej serii. Jestem z tego teraz zwyczajnie dumny i odczytuję to jako wyraz uznania. Wynika z tego, że jechałem, aby skupić się na drodze. Zawsze tak jest, jeśli utrzymujesz się z pisania opowieści, żadna podróż czy to do Chin, czy na Bora Bora, czy do Otwocka nie jest po prostu wyjazdem na wakacje. Ale też nie mam złudzeń, że potrafię dogłębnie poznać choćby Chińczyków. Jestem z plemienia, które samego siebie nie umie poznać tak do końca. Kopiemy rowy i budujemy między sobą nawzajem, bo nie potrafimy samych siebie wysłuchać i zrozumieć, myśl o tym, że potrafimy zrozumieć ludzi innych kultur jest więc zwyczajnie obarczona pychą. Pycha ma w naszej podróżniczej literaturze długą i bogatą tradycję – wystarczy przywołać panów Kapuścińskiego czy Pałkiewicza. Ja nie mam w sobie pychy. Wiem, że nie zrozumiem, nie ocenię, nie skategoryzuję. Mam satysfakcję, jeśli wysłucham, dotknę, pobędę z ludźmi, jeśli i oni mnie dostrzegą. Jeśli sam siebie doświadczę czymś nowym, choćby lękiem przed brakiem możliwości skomunikowania się z kimkolwiek, to nauczę się czegoś ważnego o sobie.

Z tekstu wynika, że podróż była lekiem na złamane serce. Na czym polega „terapeutyczność” twojej wyprawy?
Taki był pomysł na tę książkę, to prawda. Podobał mi się tytuł, pod jakim chciałem ją opublikować „China for brokenhearted” i żałuję, że wydawca się na to nie zgodził, bo sam wciąż myślę tak o tej opowieści. Zaczyna się od rozstania i opowiada o tym, jak sobie poradzić ze startą, czy osamotnieniem, ale czy jest terapeutyczna? Tego nie wiem, nie mam do niej dystansu. Wydaje mi się, że jest może zbyt intymna, ale z drugiej strony jaka powinna być książka o samotności jeśli nie ma być pretensjonalna? Musi być osobista. Na pytanie, czy podróż może być terapią po stracie nie umiem odpowiedzieć, bo to samotna, wymagająca i czasami po prostu trudna podróż. Być może wieloosobowa wyprawa do jakiegoś resortu nad ciepłym morzem byłaby terapeutyczna, ale nie mam zbyt wielu doświadczeń tego rodzaju. Jeśli pytasz czy łatwiej sobie poradzić ze smutkiem, kiedy leżysz w łóżku bez końca, czy wtedy, gdy musisz iść przez nieznany świat w poszukiwaniu jedzenia czy dachu nad głową to tak, łatwiej żyć, kiedy okoliczności zmuszają człowieka do walki.

Jak wyglądają prawdziwe Chiny? Czy udało się je choć trochę rozgryźć? Jak wyglądało Twoje zderzenie z twoim wyobrażeniem o tym kraju?
Powiedziałem już wcześniej – nie mam złudzeń, że potrafię „rozgryźć” Chiny. Za mało wiem, żeby kogokolwiek pouczać, albo siebie samego utwierdzać w przekonaniu, że odkryłem sekret imperium, które panuje nad światem, kiedy tylko zechce. Pozbyłem się kilku stereotypów, jakimi nakarmiła mnie europocentryczna szkoła rozumienia świata – choćby tego, że Chińczycy lubią tandetne plastikowe produkty, jakimi zasypują sklepy w naszej części świata. Oni lubią przedmioty trwałe, użyteczne i piękne. Albo mit o ich braku empatii. Nie ma w tym nic bardzie mylnego. Albo o agresywnej, dumnej postawie wobec świata. Duma tak, ale agresja już niekoniecznie.

Czy nieznajomość chińskiego wpłynęła na tę podróż? A może trudności w porozumieniu się wyostrzyły inne zmysły?
O tak, to właśnie było największym wyzwaniem – zderzyć się ze światem, z którym nie można się skomunikować. Nie chodzi tylko o nieznajomość języka, ale o to, że nie działają tam te wszystkie internetowe narzędzia, jakim powierzyliśmy dzisiaj całą naszą egzystencję, łącznie z budowaniem relacji. Coraz częściej wolimy chwilę ekscytacji u boku partnera poznanego na Tinderze niż ryzyko budowania relacji, która może runąć po kilkunastu poświęconych jej miesiącach. Jeśli musisz skonfrontować się ze światem bez żadnych szans na skorzystanie ze słów, bo nawet ideogramów, czyli znaków chińskich nie rozpoznajesz, a nikt wokół ciebie nie zna ani słowa po angielsku (może zna, ale nie chce z tego skorzystać), uczysz się nawiązywania relacji z ludźmi w ten pierwotny, pozawerbalny sposób. To dzięki niemu zbudowaliśmy wspólnoty, zanim jeszcze nauczyliśmy się tych wszystkich słów, żeby ją dobrze opisać. Ze złamanym sercem jest w sumie dość podobnie – chodzi o to, że świat jaki znasz przestaje istnieć i wszystkiego trzeba się nauczyć na nowo. Jednym to się udaje, innym nie.

O czym się myśli, podróżując samotnie?
Zależy od okoliczności. Kiedy jesteś głodny – o jedzeniu. Kiedy masz ciśnienie – o tym, jak znaleźć toaletę. Kiedy powinie ci się noga na górskiej perci – o tym, żeby nie spaść, bo kto cię znajdzie w tej głuszy. Kiedy ktoś idzie za tobą nocą w parku ciemną aleją myślisz o tym, czy uderzyć pierwszy, czy zaryzykować, bo może to jednak nie są bandyci. Ważne, żeby nie myśleć o smutku. Smutek wciąga człowieka w otchłań bez powrotu, a alkohol w Chinach jest znakomity i niedrogi.

Czy ruszając w tę podróż spełniłeś jakieś swoje marzenia?
Oczywiście. Marzyłem o tym, żeby opowiedzieć komuś tę historię na papierze. Podobnie jak miłość, papier jest kruchy, nieodporny na gniew, na nudę, nawet na upływ czasu bo łatwo porasta kurzem znudzenia, powszednieje na półce i traci blask. Nie jest też tak atrakcyjny jak selfie w wirtualnej chmurze. Jest raczej passe – szarzeje i rzadko się zmienia. Łatwo go spopielić, albo umoczyć w jakimś gównie, a wtedy zwyczajnie zgnije. Instagram jest o wiele lepszy. O wiele bardziej atrakcyjny. Zdjęcie w chmurze zawsze jest piękne i szczęśliwe, a papier, poprzez nieuniknioność rozpadu starzeje się w mało spektakularny sposób. Ale kiedy wydać książkę, to chociaż minie i będzie miała lepsze życie, to kiedyś za dwieście, czy za pięćset lat jeśli będzie jeszcze istniał ktoś kto mówi językiem mojego plemienia, i ją w bibliotece dla archeologów, otworzy i przeczyta ten smutek, to w tej jednej, krótkich chwili kiedy ktoś czyta o miłości, ona przecież istnieje. Znowu i na zawsze. Właściwie po to chyba pisze się książki.

Książka jest pełna twoich zdjęć. Poszukujesz nieoczywistych ujęć z myślą o kimś, by je komuś pokazać, czy raczej łapiesz chwile, by nie uciekły Tobie z pamięci?
Zaczynałem przygodę z prasą od zdjęć, więc mam trochę doświadczenia, wydałem kilka książek zrobionych wspólnie z wybitnymi fotografami – Andrzejem Świetlikiem czy Tomaszem Tomaszewskim, a to najlepsi nauczyciele w naszym kraju. Wiedziałem, że jeśli książka ma być ilustrowana, to trzeba nadać fotografiom jakiś wspólny wymiar na płaszczyźnie czysto technicznej – stąd wszystkie są robione z bliska, ale szerokim obiektywem z konwerterem, który ściąga światło i jeszcze odsuwa obraz, lekko go zniekształcając. Oczywiście powstały po to, żeby je pokazać. Jeśli książka okaże się sukcesem, może znajdę sponsora na wystawę tych czarno-białych fotografii.

Która z twoich licznych podroży była tak wyjątkowa, że poczułeś coś, czego nigdy później nie poczułeś?
Każda jest taka, bo nie chodzi przecież o to, dokąd się wybierasz, ale o to, jak dużo potrafisz zrozumieć z tego, na co patrzysz. I jak wiele usłyszeć z ust tego, kogo słuchasz.

Rozmowę przeprowadziła Dorota Rożek.
Więcej informacji o książce: https://www.slowne.pl/ksiazki/podroze/chiny-bez-wzajemnosci/

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska