Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dobry zomowiec? Historia Małgorzaty Suszyńskiej pokazuje, że po obu stronach komunistycznej Polski byli ludzie

Maciej Rajfur, film Paweł Relikowski
Małgorzata Suszyńska już na początku swojej działalności w "Solidarności Walczącej" zderzyła się z brutalnością Służby Bezpieczeństwa. Jej skutki odczuwa do dziś.
Małgorzata Suszyńska już na początku swojej działalności w "Solidarności Walczącej" zderzyła się z brutalnością Służby Bezpieczeństwa. Jej skutki odczuwa do dziś. Paweł Relikowski
Małgorzata Suszyńska ze względu na działalność w "Solidarności Walczącej" nie raz doświadczyła - w przenośni i dosłownie - na własnej skórze brutalności systemu komunistycznego. Jednak jej losy pokazują, że nawet w stanie wojennym świat nie był taki czarno-biały.

Maciej Rajfur: Stan wojenny. Dla wielu to traumatyczne przeżycie. Co Pani pamięta z początku tego tragicznego okresu?

Małgorzata Suszyńska: Po wprowadzeniu stanu wojennego podjechałam pod siedzibę "Solidarności", zobaczyłam czołg i wróciłam do domu. To był dzień imienin mojej mamy. Następnego dnia rano spakowałam się i pojechałam na strajk Politechniki Wrocławskiej, w której wtedy pracowałam. Potem to poszło naturalnie. Byłam na strajku w budynku D1, pacyfikacji strajku w A1 i wyprowadzeniu strajkujących z D2. Na drugi dzień wróciłam do domu. Po drodze wstąpiłam do biura mojego ojca, gdzie opowiadałam ludziom, jak było na strajku. Kiedy po dłuższej rozmowie razem z ojcem wychodziłam z biura, ktoś wręczył mi na kartkach spisaną moją relację ze strajku. Tak się zaczął mój kolportaż. To było pierwsze, co zaczęłam rozdawać i wkładać do skrzynek.

Jak zaczęła się Pani działalność w ramach "Solidarności Walczącej"?

Myślę, że też tak naturalnie. Paweł Falicki zgłosił się do mnie gdzieś na przełomie marca i kwietnia, że chcą robić nowe pismo pt. "Replika". Zapytał mnie, czy nie chciałabym w tym uczestniczyć. Tak się złożyło, że pierwszy numer „Repliki” wyszedł równo z pierwszym numerem "Solidarności Walczącej". "Replika" była już wtedy sygnowana znaczkiem "SW". I tak weszłam w "SW", choć nigdy nie zrezygnowałam z "Solidarności". Kiedyś powiedziałam, że nie zdradziłam "Solidarności", ale gdzieś ta "Solidarność" mnie zdradziła.... Oczywiście mówię tu o górze związku zawodowego, nie o przeciętnych ludziach.

Jak to się stało, że wiedziała Pani, że działa już w strukturze "SW". Składała Pani przysięgę, czy było jakieś oficjalne potwierdzenie?

Nie składałam przysięgi. Po prostu działałam, robiłam różne zadania dla "Solidarności Walczącej", kolportowałam prasę, a był też okres, że drukowałam.

Jakie były te naprawdę niebezpieczne momenty w związku z konspiracją antykomunistyczną?

Kiedy byłam na strajku na Politechnice Wrocławskiej, widziałam ludzi uciekających po pacyfikacji w A1 i to były takie obrazy, które na długo pozostały mi w pamięci. Do dzisiaj mam przed oczami dziewczynę uciekającą w rajstopach po śniegu. Nie ukrywam, że miałam dość mocne wejście do „SW”. Mocne dosłownie. Pierwszym apelem organizacji było wyjście na ulice 13 czerwca 1982 roku, żeby pokazać, że nadal się nie zgadzamy z tym, co się w Polsce dzieje. To był główny rozłam między „Solidarnością” a „Solidarnością Walczącą”. Ta pierwsza chciała już trochę wygaszać nastroje sprzeciwu. Wtedy moja redakcja już funkcjonowała. Miałam iść jako obserwator na tę demonstrację, żeby widzieć co się dzieje. Potem to spisać i zrelacjonować. Trzymałam się zatem na uboczu. Najpierw Msza w kościele na Alei Pracy, potem marsz ulicą Grabiszyńską. Poszłam do przodu. Przy wiadukcie na Grabiszyńskiej nadjechały samochody ZOMO. Akurat pod wiaduktem stały cztery osoby. Zatrzymali się i… pobili nas.

Co się Pani stało?

To pobicie do dziś skutkuje na moim zdrowiu. Wtedy byłam ponad rok na zwolnieniu lekarskim.

Nie bała się Pani później?

Strach pojawił się już wcześniej. Tak naprawdę to bałam nieustannie. Dla mnie to było stałe pokonywanie lęku. Bałam się zatrzymania, bałam się aresztowania. Nie byłam sobie w stanie wyobrazić, jak się zachowam. Oczywiście możemy twierdzić przed lustrem, że ja to na pewno nie zdradzę, nic nie powiem, ale tego nigdy nie wiemy.

Czy to pierwsze zderzenie z brutalnością służb nie zniechęciło Pani do działalności konspiracyjnej?

Nie, zupełnie nie. Moja mama bardzo się bała i prosiła, żebym uważała, żebym może jednak coś ograniczyła. Rodzice wiedzieli o mojej działalności. Oczywiście nie znali wszystkich szczegółów, ale jak się już coś drukowało, to trudno żeby nie wiedzieli, co robię. Pamiętam, że kiedyś niezwykle dosadnie zabraniali mi pójść na jakąś demonstrację. Miałam jeszcze wtedy rękę na desaulcie-ortezie. Podkreślali, że nawet nie będę w stanie uciekać. Wtedy napisałam na kartce, że wolność czynu jest w nas, nie może być nam nadana. I uciekłam z domu.

Czyli to pobicie zadziałało odwrotnie niż przewidywali oprawcy.

Myślę, że pobicie nakręciło mnie do działania antykomunistycznego. Nie mogłam się pogodzić że grupa silnych, uzbrojonych mężczyzn bije młodą, bezbronną dziewczynę. Ale żeby to wszystko nie było takie proste: wtedy, kiedy mnie bili, jeden z zomowców mnie zasłonił sobą. To jest dla mnie dowód, że po każdej stronie byli ludzie. Wobec tego nie mogłam mieć takiej jednoznacznej nienawiści i wrogości wobec zomowców, bo gdzieś wśród nich był ten, który mi pomógł. Chłopak o niebieskich oczach. Też do mnie wraca ten obraz.

Nigdy się Pani nie dowiedziała, kto to był?

Nie.

Co się z Panią stało po pobiciu przez ZOMO?

To była dziwna sytuacja. W grupie tych czterech osób znajdował się mój tato. Kiedy zomowcy wysiedli i natarli na nas, chcieli zabrać mężczyzn. Przekładali sobie mojego tatę z rąk do rąk i w pewnym momencie on się zorientował, że nikt go nie trzyma. Wtedy spokojnie odszedł. A mnie ten dobry zomowiec wziął, odprowadził na bok i powiedział: „Uciekaj dziewczyno”. Nie wiem jakim cudem potem znalazłam się na czwartym piętrze budynku. Oni wtedy przeszukiwali klatki. My uciekaliśmy na dach, potem do innego budynku. Później biegliśmy przez działki i gdzieś na ulicy spotkałam się z tatą. Oprócz nas pod wiaduktem była jeszcze jedna para i pamiętam, jak strasznie bili tamtego chłopaka. Tego się nie zapomina.

Jak później wyglądała konspiracja w „SW”? Trzeba było wszystko utrzymywać w tajemnicy?

Z nikim nie rozmawiałam o tym, co robię. Rodzina wiedziała cokolwiek z obserwacji, a nie z rozmów. Po rewizji zorientowali się, że coś bardziej jest na rzeczy, że to nie jest jakieś zwykłe bieganie po demonstracjach. Ja się kontaktowałam z dwiema, trzema osobami..

Dlaczego miała Pani w domu rewizję?

Aresztowali Pawła Falickiego. On bywał u nas czasami, głównie towarzysko, bo jego żona była moją szkolną przyjaciółką. Z obserwacji jego życia znali nasz adres i przyjechali na rewizję. Widać było, że nie przyjechali po mnie, tylko znali adres.

Znaleźli coś?

Znaleźli niewiele, bo jak aresztowali Pawła, to mieszkanie zostało sprzątnięte, a rewizja była dopiero po trzech tygodniach, więc zostały tyko jakieś drobiazgi. Oczywiście mieliśmy rzeczy, których nie powinno być w domu. Przypomniałam sobie w trakcie rewizji, że mam pod materacem matryce, ale ich nie znaleźli. Wydaje mi się, że skoro mieli tylko adres, to nie była to wcale gruntowna rewizja. Nie przetrzepali wszystkiego. Zaglądali na przykład w książki.

Jak Pani rodzina zareagowała na tę wizytę „smutnych” panów?

Mieszkała z nami moja babcia, która dawała im „dobre rady”. Opowiadała na przykład, jak to było za okupacji. W jaki sposób hitlerowcy robili rewizje: że popiół przesiewali, że nawet pod obrazy zaglądali. To trochę esbeków wytrącało z równowagi. Potem chcieli wszystkich nas z rodzicami i bratem, oprócz babci, zabrać ze sobą. Ja w łazience w kieszeni szlafroka miałam schowanego „Małego Konspiratora”. Nielegalną broszurę. Kiedy rozpoczęła się rewizja, przełożyłam ją, żeby mieć przy sobie. Gdy chcieli nas zabrać ze sobą, zaczęłam się ociągać i szukać okazji, żeby się pozbyć nielegalnej bibuły. Esbekom już się bardzo spieszyło. Gdy doszłam do ich samochodu, to mnie brutalnie do niego wrzucili. Uderzyłam o sufit i wypadłam nieprzytomna z pojazdu. Odnieśli mnie z powrotem do domu.

Znowu przemoc. Nie miała Pani szczęścia. Mocno Pani ucierpiała?

Moja mama, która ze mną wróciła, opowiadała, że dzwonili gdzieś, żeby zapytać, czy można wezwać pogotowie. Dostali zgodę i przyjechała karetka. Ich lekarz stwierdził, że absolutnie nie nadaję się do zabrania. Moja mama wtedy zaczęła krzyczeć, że nie zostawi chorej córki samej. Ostatecznie nie nas nie zabrali. To mnie utwierdziło, że nic na mnie nie mieli, a przyjechali tylko ze względu na adres. Uspokoiłam się i podbudowałam psychicznie. Upewniłam się bowiem, że moje zaufanie do Pawła ma solidne podstawy.

Czy zawsze Pani styczność ze służbami była tak brutalna?

Nie zawsze. Później chcieli, żebym podpisała deklarację, że nie działałam i nie będę działała na szkodę – no właśnie... wtedy powiedzieli, że na szkodę Polski. To był 1987 rok. Notabene bardzo łagodna w stosunku do poprzednich wizyta. Panowie spędzili u mnie dwie godziny próbując mnie namówić, żebym to podpisała. Nawiązała się dyskusja, pytali czy jak oni to napiszą, to ja wtedy podpiszę. Napisali nazwisko z błędem, więc ja nie chciałam podpisać. Napisali ponownie, ale ja wtedy odmówiłam. Wydawało mi się, że już będą tak zdenerwowani, że mnie zabiorą, ale w końcu poszli. Także nie zawsze było brutalnie, ale zawsze było nieprzyjemnie.

Czy Pani codzienna działalność konspiracyjna była wynikiem poleceń z góry, czy własnej inicjatywy?

Ja miałam kontakt z kilkoma osobami. Od jednych dostawałam prasę, innym ją przekazywałam. Część roznosiłam do punktów stałych. Nieraz drukowałam, potem doszły znaczki i książki. Nigdy nie odczułam, żeby ktoś mi kazał coś wykonać, żebym odbierała jakieś rozkazy. Chciałam, więc robiłam.

Jakie to uczucie, kiedy idzie się po mieście z nielegalną bibułą czy znaczkami w torbie?

Ciągły strach. Kiedyś pamiętam, że miałam właśnie coś zanieść do punktu i poszedł ze mną tato z psem, którego wyprowadzał na spacer. Zostawiłam ich, żeby wejść do klatki i zanieść pakunek. Kiedy wróciłam, tato mi powiedział, że wie, że byłam na trzecim piętrze. Zwrócił mi uwagę, że klatka schodowa ma okna, jeśli zapalam tam światło, to wiadomo, gdzie byłam. Do dzisiaj nie zapalam światła na klatce schodowej, kiedy wchodzę po schodach.

Cenna lekcja. Zdarzało się Pani ze stresu, czy strachu wykonać coś niewłaściwie?

Pamiętam, jak szłam kiedyś z torbą z nielegalnymi książkami z drugiego obiegu. Weszłam na chwilę do kościoła Bożego Ciała, żeby się pomodlić. Potem wyszłam, przeszłam kawałek i zorientowałam się, że... nie wzięłam torby! Natychmiast wróciłam, a w drzwiach zetknęłam się z osobą, która wychodziła z moim pakunkiem. I co teraz? Różne myśli w ciągu kilku sekund kłębiły się w głowie. Nie wiem, czy nieznajomy zajrzał do torby, czy nie zajrzał? Jeśli zajrzał, to po której jest stronie? Jeśli był w kościele w dzień powszedni, w południe, to chyba nasz człowiek. Czego by tu szukał?

Każde rozwiązanie niosło za sobą spore ryzyko.

Ostatecznie zaczepiłam go i powiedziałam, że to moja torba. Oddał mi ją od razu mówiąc, że chciał ją odnieść na plebanię. Bałam się wtedy, ale szkoda mi było tych książek.

Jak Pani sobie radziła z tym ciągłym lękiem i poczuciem zagrożenia? To musiało być wyczerpujące dla organizmu. Czy w pewien sposób przyzwyczaiła się Pani do tego, że takie są czasy?

Trudno mi powiedzieć, jak sobie z tym radziłam. Kiedyś wracałam do domu i mama zobaczyła mnie przez okno. Pomachała mi, ciesząc się po prostu, że już wracam. Ja pomyślałam, że daje mi znak, żebym, broń Boże, nie wchodziła do domu. Przeszłam zatem obok i zniknęłam na trzy dni, czym doprowadziłam mamę do ogromnego zdenerwowania. Nie było wtedy telefonów komórkowych. Mama widziała mnie, jak idę do domu, a nagle mnie nie ma tyle czasu! Ja po prostu nie wiedziałam, czy nie zrobili tam kotła.

Strach jest czasem paraliżujący, a czasem daje dużo energii.

Innym razem pod katedrą wrocławską trafili mnie z armatki wodnej. To był taki poziom adrenaliny, że jak wracałam przeskoczyłam wysoki mur. Byłam wtedy co prawda dużo młodsza i sprawniejsza niż teraz, ale nie raz potem chodziłam w to miejsce i oglądałam ten murek, zastanawiając się, jak mi się udało go przeskoczyć. (uśmiech) Bezpośredni strach daje siłę, a taki towarzyszący ciągle to nie wiem. Wiem, że w latach 90. szłam wrocławską starówką i nagle powiedziałam do męża: „Ja się już nie boję”. Odczułam fizycznie, tak namacalnie, że w końcu się już nie boję. Z kolei później, jak przechodziłam we Wrocławiu obok Parady Równości, nagle zza zakrętu zetknęłam się twarzą w twarz z policjantami z Oddziałów Prewencji. Dostałam histerii. Zaczęłam płakać, zadzwoniłam do męża, żeby po mnie przyszedł. Ci panowie patrzyli zdumieni, szli sobie spokojnie. Byli tam zupełnie nie w mojej sprawie. Takie ślady we mnie zostały.

W moich rozmowach z działaczami „SW” wybija się wątek humorystyczny. Działalność konspiracyjna nadawała koloryt życiu w komunie. Jak to wyglądało z Pani perspektywy?

Ależ oczywiście. W „Replice” Paweł wymyślił, że trzeba nas jakoś wyróżnić, więc zakupił zielone kapelusiki i drukowaliśmy na nich logo „Repliki”. Z bratem w piwnicy odbijaliśmy te kapelusiki i nagle wpadło nam do głowy, że jak będzie helikopter leciał, to nie zobaczy. Więc zaczęliśmy też robić znaczki na górze kapelusza, specjalnie dla helikoptera. Mój brat w tym procesie drukowania robił pieczątki. Precyzyjnie dłubał je dłutem w gumie. Najpierw „Replikę”, potem inne znaczki, aż w końcu z jakiejś karykatury stworzył wizerunek Jerzego Urbana. Przybijaliśmy tego Urbana, ale nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. I wpadł nam do głowy genialny pomysł. Brat wydłubał jeszcze Jaruzelskiego. Wtedy zaczęliśmy produkować papier toaletowy. Było to bardzo opłacalne, bo jak przewijaliśmy rolkę papieru, to powstawały z niej od razu dwie rolki, gdyż nie byliśmy już w stanie tak ciasno jej zwinąć. Wszyscy moi znajomi w tamtym okresie dostawali niezwykły papier toaletowy w prezencie. Problem był tylko ze zdobyciem czystego papieru. To był czas, że tego w ogóle nie było. Ten humorystyczny akcent, który dodawał nam siły i trochę rozprężenia.

Czyli na brak humoru nie narzekaliście.

W końcu byliśmy młodymi ludźmi. Byliśmy też normalni, nie myśleliśmy tylko o walce. Normalnie żyłam, normalnie pracowałam. Troszkę tylko zmieniłam sposób funkcjonowania i tyle. Czasami nas pytają, jakbyśmy jeszcze raz mieli wybierać, czy tak samo byśmy robili. Tak samo. A co bym zmieniła? Myślę, że robiłabym zdjęcia. Nie mam praktycznie żadnych zdjęć ze stanu wojennego. Nie pozwalałam się fotografować i teraz mam taką lukę. Żałuję.

Z czego wynikała Pani działalność? Bo trzeba było, bo to wyniosła Pani z domu, bo dość już było komuny?

Myślę, że wszystkiego po trochę. Dom, w którym żyłam, dużo mi dał. Ja miałam szczęśliwe dzieciństwo, dobrą rodzinę. Do momentu wybuchu stanu wojennego nie wiedziałam, co to jest strach, nigdy się nie bałam w taki sposób. Oczywiście, w dzieciństwie bałam się, bo zgubiłam klucze piąty raz w tym tygodniu, rękawiczki, czy czapkę, ale to był doraźny lęk. Jednak gdy usłyszałam o stanie wojennym, to się rozpłakałam. Kiedyś tato przyjechał po mnie do szkoły. Wyszłam zapłakana, bo nauczyciel na mnie nakrzyczał. Tato mi wtedy powiedział: ”Pamiętaj, nikt nie ma prawa na ciebie krzyczeć oprócz mamy i mnie. I przez nikogo nie możesz płakać, tylko przez rodzinę”. Myślę, że ten płacz z powodu stanu wojennego obudził we mnie jakiś bunt, że nie może tak być. Miałam dość komuny? Tak. Od bardzo młodych lat.

Wy dawaliście z siebie wiele, a co Wam dawała „Solidarność Walcząca”?

Na pewno dawała nam wtedy siłę do znoszenia naszej sytuacji, dawała nadzieję, która myślę, że powoli nam się spełnia. W moim przypadku i w wielu innych dawała nam cenne przyjaźnie, które trwają i będą trwać. Lubimy się, nawet jeśli popieramy różne strony obecnej sceny politycznej.

Nie miała Pani dość konspiracji w pewnym momencie?

Nie, ale pamiętam, jak ktoś mnie zapytał, dlaczego tak mało było wśród nas kobiet. Co jest oczywiście pytaniem trudnym. Nie było nas mało. Za każdym mężczyzną stała żona, matka, które zostawały w domu. Ja nie miałam wtedy swojej rodziny. Byłam sama. Gdybym miała już męża i dzieci, to by mi ciążyła konspiracja. Własna, ale szczególnie męża. Bo jest Polska, ale oprócz Polski jest też dom, podstawowa najważniejsza komórka społeczna. A ściślej odpowiadają na pytanie - tęskniłam za normalnym życiem. Tęskniłam za spokojem, za domem, żeby nic nie musieć i zająć się sobą i domem. Myślę, że nie byłam w tym odosobniona. Kiedyś siedząc z mężem i przyjaciółmi powiedziałam do przyjaciela: „Odpuściliście Polskę”. Po stanie wojennym uznaliśmy, że już wszystko jest, że już pójdzie dobrze, że te wybory choć niepełne, ale już nie trzeba walczyć. Myśleliśmy, że wyżej poszli ludzie, którzy wszystkiego przypilnują. Ale nie przypilnowali.

Mówi Pani, że „SW” dawała nadzieję, która teraz gdzieś się spełnia. Czyli Polska po 1989 roku nie była spełnieniem tych postulatów, o które walczyliście?

Nie była, mimo, że bardzo chciałam w to wierzyć. Myślę, że wiele osób sobie wmawiało, że to już jest to, ale lata pokazały, że wcale nie. „SW” była przez wiele lat przemilczana, co pozwoliło nam się umocnić w swoich poglądach i postawach.

Czy nie było tak, że „SW” sama niejako odeszła w cień po Okrągłym Stole, który nie był jej wizją?

Można powiedzieć, że „Solidarność Walcząca” odeszła na bok, ale jako organizacja działająca w stanie wojennym została przemilczana przez wiele lat. Tak, jakby nas w ogóle nie było. Żadni działacze „SW” nie byli honorowani odznaczeniami. Dopiero Lech Kaczyński wydobył tę organizację z cienia, zauważając jej dokonania, ludzi i to, co robili dla Polski.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska