Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery skocznie, miliony zdarzeń. Turniejowe historyjki i legendy

Wojciech Koerber
Takie widoki mają skoczkowie (na zdjęciu Piotr Żyła) w Innsbrucku. Przepiękne góry Tyrolu, miasto, cmentarz...
Takie widoki mają skoczkowie (na zdjęciu Piotr Żyła) w Innsbrucku. Przepiękne góry Tyrolu, miasto, cmentarz... Adam Widomski
Na czym polega magia niemiecko-autriackiego Turnieju Czterech Skoczni? Na tym m.in., że ktoś umiejętnie wpasował imprezę w kalendarz. Przełom roku zawsze jest bowiem chwilą sportowej pustki, a największą konkurencję w tej części Europy stanowi koncert Filharmoników Wiedeńskich. To już jednak inna branża.

Leeecę, leeecę, mijam 110. metr, 120., aż tu nagle przyszedł halny i zepchnął mnie na 90. - to jedna z legend, którą zwykł opowiadać przy kominku legendarny Stanisław Marusarz. Wokół Turnieju Czterech Skoczni podobnych legend również narosło całe mnóstwo. Czy wiecie, że rekordzistą każdego z czterech obiektów był krócej bądź dłużej Polak? Dokładniej rzecz biorąc – dwóch Polaków.

Do dziś na końcowym podium imprezy, na najwyższym stopniu, stał tylko jeden biało-czerwony orzeł. Orzeł z Wisły – Adam Małysz (2000/01). Tymczasem niewielu pamięta, jak blisko było już w sezonie 1963/64, za sportowej kadencji Beskidzkiego Jastrzębia. Znaczy – Józefa Przybyły. Tak ochrzciły go media. A jako że każdy region już wtedy musiał mieć swojego ptaka, to w Karpaczu, dla odmiany, gniazdo uwił Orzeł Karkonoszy. To Ryszard Witke, również kawałek polskiej historii na turnieju.

12. edycja TCS układała się dla Przybyły kapitalnie. Na dzień dobry w Oberstdorfie zajął szóste miejsce. W Garmisch-Partenkirchen stanął na najniższym stopniu podium, a później w Innsbrucku ten sukces powtórzył, wzmacniając wrażenia artystyczne rekordem obiektu (95,5 m). Po trzech konkursach zajmował Przybyła drugą lokatę w klasyfikacji generalnej, tracąc do Fina Veikko Kankkonena ledwie 1,5 pkt. I co? I w Bischofshofen rozpoczął nasz reprezentant konkurs od kolejnego rekordu skoczni. Wylądował dokładnie na 100. metrze, a nagrody były dwie – pozycja lidera turnieju po siedmiu z ośmiu prób oraz odznaka stumetrowca, bo Polak jako pierwszy doskoczył wówczas do magicznej trzycyfrówki. Problem w tym, że ostatni skok w turnieju, 90-metrowy, przypieczętował upadkiem.

- Nie wiem, co się stało, ale padłem jak skoszony. Przypuszczalnie najechałem na kamień lub jakąś przeszkodę, gdyż śnieg na skocznię w Bischofshofen był przywożony ciężarówkami z gór. Sędziowie odjęli za upadek 30 pkt – wspominał zmarły w 2009 roku skoczek. Upadek zepchnął Polaka na 41. lokatę w konkursie i siódmą w klasyfikacji końcowej. Dodać również należy, że skoki Przybyły nie były wówczas wysoko oceniane. Wszystko przez głęboki telemark, podczas którego kolano dotykały narty oraz przez szeroko prowadzone i falujące narty.

Innego naszego ptaka lat 60., wspomnianego Ryszarda Witke, los również nie oszczędzał. Próbował podcinać mu skrzydła przed każdą większą imprezą. Na igrzyska w Innsbrucku (1964) pojechał on niemal wprost ze szpitala, a wszystko przez udział w TCS.

- W sylwestrowym konkursie w Ga-Pa byłem ósmy po pierwszej serii. W końcu miałem się znaleźć w dziesiątce. No i trafił się pech. Dostałem tak mocny, czołowy wiatr, że narty podeszły mi pod szyję. Ich szpice czułem na gardle. Wiedziałem, że nie mogę tak dłużej lecieć, bo wyląduję na głowie. By narty odeszły, wykonałem lekki ruch barkami do przodu. W tym momencie wiatr jednak puścił i deski poszły w dół. No i wylądowałem na tej głowie, lecz padem gimnastycznym zamortyzowałem nieco uderzenie. W sumie mogę powiedzieć, że się udało, bo przecież rozmawiamy teraz – rezolutnie zauważa skoczek. 

Udało się więc igrzysk w Innsbrucku nie opuścić. - Prawie miesiąc leżałem w szpitalu z karkiem w gipsie. Olimpiada była już pod koniec stycznia, a ja miałem możliwość oddać przed jej rozpoczęciem ledwie trzy skoki w Zakopanem. Dały mi one piąte miejsce i kwalifikację. Szanse na dobry występ były jednak niewielkie - nie ukrywa Witke. Cztery lata później, przed igrzyskami w Grenoble, też musiał uciekać ze szpitala. 

- Zaczęło się od zawodów w Szczyrbskim Plesie, przed olimpiadą. Przyjechała cała czołówka z Czech, ZSRR, NRD i my. Byłem trzeci, a przede mną tylko Raška i Biełousow, którzy miesiąc później zdobyli w Grenoble złote medale. Lądując po drugim skoku, uszkodziłem nieco mięsień nogi. Chcąc poprawić jego stan, skorzystałem z lampy kwarcowej jednego z hotelowych kelnerów. I zamiast wyleczyć tę nogę, uszkodziłem wzrok. Spojrzałem w lampę i stało się. Porażenie rogówki. Miesiąc spędziłem w szpitalu, by odzyskać wzrok. Miesiąc bez treningu - precyzuje pechowiec. Wreszcie na MŚ w Oslo (1966) zajął siódme miejsce, skacząc z gipsem po łokieć. A wszystko przez... TCS.
 
- Śródręcze złamałem w Bischofshofen, na treningu przed turniejem. Za daleko poleciałem na "pięćdziesiątce", podparłem skok, a ręka dostała się pod nartę. To było poważne złamanie, trzeba było jechać do Piekar Śl. na operację. Dr Smolik, lekarz kadry, związał tę kość srebrnym drutem, który mam do dziś. I najważniejsze, podpisał papier, że mogę z tym gipsem występować. Nawet specjalnie mi nie ciążył. Skakało się prawie że normalnie - wyjaśnia Witke.

Dość prehistorii. To właśnie podczas TCS wybuchło bodaj najbardziej spektakularne zjawisko w historii polskiego sportu. Małyszomania. Zaczęło się 29 grudnia 2000 roku w Oberstdorfie, gdy Adam Małysz zajął czwarte miejsce, ciesząc się chwil kilka z rekordu Schattenbergschanze (132,5 m). Błyskawicznie przeskoczył go jednak Martin Schmitt, dziś komentator stacji Eurosport, od podszewki pokazującej turniej. - Tamtą bitwę z Adamem przypomniał mi ostatni konkurs w Innsbrucku, gdzie najpierw rekord Bergisel poprawił Stefan Kraft (137,0 m), a w finałowej serii Michael Hayboeck (138,0) – mówił nam 37-letni Niemiec.

1 stycznia 2001 roku Małysz bił także rekord starej Olympiaschanze w Garmisch-Partenkirchen (129,5 m), ale tym razem cieszył się nim blisko siedem lat. Wciąż jednak było mu mało, a forma pozwalała dokonywać rzeczy wielkich. Stąd dwa dni później rekordowy skok Polaka na staruszce Bergisel (120,5 m). Staruszce, która kilka tygodni później, w marcu, została wysadzona w powietrze (niestety, wraz z rekordem Małysza). Na jej miejscu wzniesiono nową Bergisel, na której skakano już rok później, a - co ciekawe - wieżę startową zaprojektowała Irakijka Zaha Hadid. Jedno się tylko po przebudowie nie zmieniło. Z najazdu zawodnicy wciąż widzą w oddali cmentarz. Jakby mało było im wrażeń przed rzuceniem się na progu w przepaść. Zresztą renowacji obiektu było w historii więcej. Jedną z nich wymusił mecz piłkarski. Otóż w 1941 roku wybieg zamieniony został w boisko. Kibice zajęli wówczas nie tylko trybuny, ale też wieżę, która nie wytrzymała naporu i runęła. Zginęły cztery osoby.

Ga-Pa. Tu igrzyska olimpijskie odbyły się już w 1936 roku, a obie wioski: Garmisch i Partenkirchen połączono kilka miesięcy wcześniej na rozkaz Adolfa Hitlera. Za miasteczkiem nie może przepadać... Izabela Małysz, bo z powodu tej cholernej imprezy rokrocznie musiała spędzać sylwestra bez małżonka. Zawodnik pił bowiem szampana (lampkę, góra dwie!) z kolegami w Ga-Pa, czekając na noworoczny konkurs. A 1 stycznia, miast samemu się leczyć, był lekarstwem wszystkich Polaków. Remedium na kaca społeczeństwa. A może ta rozłąka była jednak receptą na udane pożycie małżeńskie? Bo przecież później, na sylwestra, zaczął uciekać Adam od Izy na Rajd Dakar...

Kawał historii wygląda z Ga-Pa, ale to jednak Innsbruck, stolica kraju związkowego Tyrol, wydaje się najbardziej ciekawym spośród czterech miast gospodarzy. Kolejką linową można wjechać na Seegrube (1905 m n.p.m.) z samego serca miasta, by napić się tam piwa i potańczyć w najprawdziwszym igloo. No a po drodze zwiedzić najwyżej usytuowane na świecie zoo (700 m n.p.m.). Innsbruck już w 1933 roku organizował MŚ w narciarstwie klasycznym, a zimowe igrzyska olimpijskie dwukrotnie – w 1964 i 1976 roku. Stamtąd też pochodzą Andreas Kofler i niedosłyszący od urodzenia na lewe ucho Gregor Schlierenzauer. Obaj zresztą wygrywali Turniej Czterech Skoczni. Aha, w Innsbrucku grano też mecze w ramach piłkarskiego EURO 2008, a historię tamtejszego klubu FC Tirol, oraz swoją, pisał w latach 1999-2002 Radosław Gilewicz. Godnie, bo w 111 meczach zdobył 60 goli.

Ten region jest również rajem dla alpejczyków. Karnet na cały sezon kosztuje tam 717 euro, a trzeba wiedzieć, że sezon w Tyrolu to okres od października do maja (na lodowcach, m.in. Stubai). To także trasy o łącznej długości 4 tysięcy kilometrów. I zniżki dla studentów, którzy rządzą Innsbruckiem (narciarski karnet dla nich – 270 euro za sezon). Stąd też się chyba bierze ta magia TCS.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska