Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocław: Trudno w jeden dzień uratować świat, ale można zacząć od zacerowania skarpetki. "Naprawiacze" w Muzeum Etnograficznym

Hanna Wieczorek-Ferens
Hanna Wieczorek-Ferens
Kuratorki wystawy Olga Budzan (z lewej) i Marta Derejczyk przed patchworkami
Kuratorki wystawy Olga Budzan (z lewej) i Marta Derejczyk przed patchworkami Magdalena Lorek/Muzeum Narodowe we Wrocławiu
Trudno w jeden dzień uratować świat, ale można zacząć od zacerowania skarpetki. To hasło bliskie jest kuratorkom najnowszej wystawy czasowej przygotowanej przez Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu. A więc obejrzymy „Naprawiaczy”, będzie ciekawie...

W przestronnej sali letniego Pałacu Biskupiego panuje jeszcze chaos. Na ścianach wiszą dwa obrazy Nikifora z taśmami wzmacniającymi szkło na czas transportu, obok stoją dzieże, łopaty chlebowe, ale już formy piernikarskie są pieczołowicie ułożone w gablotach. W tym rozgardiaszu oazą spokoju są trzy panie: Olga Budzan, Marta Derejczyk i fotografka Magdalena Lorek. Marta patrzy na mnie: – o jest już tak późno? Niech pani obejrzy wystawę, potem powie nam pani o swoich przemyśleniach… Olga uśmiecha się: – O, to ciekawe podejście, dotąd to dziennikarze nas przepytywali.

Sukienka new look i metki na bluzce

Panie wychodzą do ogrodu, przepięknego zresztą, żeby zakończyć sesję fotograficzną. – Nie, to nie my jesteśmy gwiazdami tej
sesji —mówi Olga. – To przedmioty, które pokazujemy na wystawie.

Po sali kręci się ekipa montażowa Muzeum Narodowego. Jeden z panów bardzo skrupulatnie mierzy cieniutkie druciki.

– Muszę je trochę skrócić, bo są za długie – wyjaśnia. – Po co? Na nich zawiesimy obraz, tak, żeby nie było widać haczyka.
Omijam kable i podchodzę do niesamowitej sukienki, jakby żywcem przeniesionej z lat 60. Pamiętam, mama miała taką, z charakterystyczną stójką wokół szyi. Ale w gablocie wisi całkiem współczesny „ciuch”, tyle że uszyty z… krawatów.

– Historię tej sukni znacznej lepiej się opowiada, niż opisuje– mówi Olga Budzan. – Marta uszyła ją na bal w naszym „plastyku”. Tam bal na zakończenie szkoły jest prawdziwym wydarzeniem, najpierw ogłaszany jest temat, potem przez tydzień wszyscy się przygotowują, budują dekoracje. Przez tydzień mają wolne. Proszę sobie wyobrazić, tydzień wolnego tuż przed maturą!
Kiedy Marta kończyła „plastyka” tematem był surrealizm. I sukienka jest w tym stylu, tyle że została uszyta po 2000 roku z krawatów kupionych w secondhandach. Podobno niektóre były jeszcze w oryginalnych opakowaniach. Sukienkę szył nieżyjący już pan Piotr Huffa, krawiec ciężki.

— Już wyobrażam sobie ich rozmowy… – śmieje się Olga.

Obok sukienki wisi bluzka. Taki patchwork zrobiony z metek z ubrań. Marta Derejczyk za chwilę mi wyjaśni, że bluzka jest specjalna, bo jej twórczyni komponując metki, wróciła na chwilę do dzieciństwa i skomplikowanej historii rodzinnej. Do paczek z ubraniami przysyłanymi zza oceanu przez tę gałąź rodziny, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.

Magia huculskich naszyjników

Siadamy w pokoju socjalnym, mija chwila, zanim udaje mi się skupić uwagę na rozmowie. Ściany obwieszone są makatkami i pracowicie odczytuję wyhaftowane „złote myśli”. W końcu zaczynam.

– Udało się paniom pokazać dwa rodzaje przedmiotów, jedne naprawiane z pietyzmem przez całe pokolenia użytkowników, drugie to rzeczy, którym nadano drugie życie, wykorzystując do „produkcji” różnych cudeniek.

– Ciepło – uśmiecha się Marta Derejczyk. – Ale tych aspektów jest więcej. Bo chciałyśmy też pokazać taką rozumianą wprost naprawę, dbałość o rzeczy.

– I pragmatyzm – dorzuca Olga Budzan.

No tak, pragmatyzm, praktyczność do bólu wynikająca z różnych pobudek. Bo ktoś był przywiązany do babcinej sukienki, ktoś inny darzył sentymentem święty obrazek malowany na szkle, przywieziony gdzieś z rodzinnych stron, a dla kogoś jeszcze innego ten pieczołowicie naprawiany i przechowywane przedmiot mógł mieć znaczenie magiczne lub obrzędowe.

– A do tego jeszcze te wszystkie samoróbki, przeróbki wykorzystujące stare przedmioty – dodaje Marta. – Przetwarzanie materii. Nawet jeśli rzecz się już do niczego nie nadaje, to można wykorzystać materiał do ostatniej nitki, po prostu go przerabiając. I na koniec pokazujemy, że naprawiania nie zawsze można pozytywnie ocenić. Bo jak podejść do interwencji w przedmiot, która zmienia jego tożsamość? Chce pani przykładów? Na przykład polonizowanie niemieckich obiektów, retusze na fotografiach, albo ingerencje w rodzinne zdjęcia.

Olga Budzan uśmiecha się: – Te domowe retusze. Fotografie z domalowanym tłem albo ustami pomalowanymi na czerwono… Żeby było ładnie, zgodnie z aktualnie panującymi kanonami piękna.

No dobrze, a dlaczego w gablotkach niedaleko siebie mamy huculskie naszyjniki z monet i kolędnicze stroje? Wbrew pozorom ma to głęboki sens. Bo te przetworzone rzeczy dla swoich właścicieli były wręcz magiczne.

W huculskich naszyjnikach, które często są bardzo piękne, monety, stare, bo jeszcze z czasów cesarstwa austro-węgierskiego, miały różną moc. Olga śmieje się, że zależało to od ich nominałów, zawartości metali szlachetnych, ale też od tego, co na danej monecie było przedstawione.

– Bardzo cenione były monety z Matką Boską – mówi.

Nie tylko Hucułki nosiły majątek przy sobie. Okazuje się, że tezauryzacja majątku to jedna z funkcji stroju ludowego, która pojawiała się w wielu społecznościach. Na takim inwestowaniu kapitału się nie traciło, a przy okazji ładnie się wyglądało.

– Dodatkowo można było się pochwalić przed znajomymi zamożności, a majątek był cały czas dobrze chroniony – mówi Marta Derejczyk. – Dzisiaj zresztą jest podobnie, bo choć nikt już nie zapisuje koszul synom i wnukom w spadku, to przecież inwestowanie w siebie i swój wizerunek traktujemy jako rodzaj kapitału. I lokujemy go w samochodzie, mieszkaniu czy telefonie.
– Tyle że nasze rzeczy są dużo krócej używane – Olga Budzan.

Te przyjazne śmieci

Trudno mi się jednak doszukać podobieństw między pięknymi naszyjnikami, a zrobionymi ze starych rzeczy strojami kolędników.

– Te kukiełki do szopek, maski, stroje kolędnicze, faktycznie były robione z materiałów, które dzisiaj nazwalibyśmy śmieciami, ale nagle zaczynały pełnić funkcje magiczne, uczestniczyć w obrzędach, rytuałach, w świętowaniu – wyjaśnia Marta. – Jako zjawisko jest to bardzo interesujące.

Z tymi śmieciami to jest ciekawa historia. Antropologowie zwracają uwagę, że dopiero kiedy pojawiła się masowa produkcja, słowo „śmieci” nabrało nowego znaczenia. Bo jeszcze niedawno wcale nie było negatywne, kojarzyło się z czymś swojskim, dobrze znanym.

– Weźmy choćby takie powiedzenie „być na swoich śmieciach” – uśmiecha się Marta Derejczyk. – Po prostu takie nasze graty. Później, kiedy śmieci zaczęły nas zalewać, takie nieprzetwarzane, porozrzucane, wręcz zasypujące nas, to słowo zaczęło funkcjonować w innych kontekstach, z innym znaczeniem.

Olga dodaje, że „Naprawiacze” to taka opowieść trochę kryzysowa, opowieść o tym, jak bardzo popsuty jest świat.

– A świat popsuty jest na wielu płaszczyznach – mówi. – I nie chodzi tylko o segregowanie śmieci, ale też na przykład o to, by być miłym dla sąsiada.

Świat naprawiać trzeba, ale warto też dyskutować o trudnych rzeczach.

– Dzisiaj ludzie odkrywają Zero Waste, ale gdyby sięgnąć głębiej, to ten sposób myślenia, który wydaje nam się dzisiaj rewolucyjny, kiedyś był naturalny – mówi Marta. – Może warto się inspirować rozwiązaniami, które kiedyś świetnie zdawały egzamin? Dzisiejsze postawy też są fascynujące. Pokazujemy na wystawie współczesnych influencerów, którzy działają promują dobre postawy. Pokazują, jak nie marnować rzeczy. Czasami są w tym ekstremalnie radykalni, wyciągają ze śmietników mnóstwo rzeczy i pokazują, że one ciągle nadają się do użytku, że można je naprawić, można je nosić, że można je nawet zjadać. Wiem, że nie każdy może to zaakceptować.

Szanujemy przedmiot i ludzi, którzy go wytworzyli

– Naprawianie to styl bycia, rozumienia świata, myślenia o świecie – wyjaśnia Olga Budzan.

– Ale też pokazanie, że jeśli szanujemy przedmiot to szanujemy ludzi, którzy go wytworzyli i wcześniej z niego korzystali – Dodaje Marta Derejczyk.

I dlatego na wystawie znalazły się pieczołowicie posklejane talerze, cudowna figurka gibona, uratowana ze śmieci, pocerowane skarpetki i instalacje Roberta Lenarda Bachmana.

Zacznijmy może od skarpetek. Jaką wartość mają tak bardzo przyziemne przedmioty codziennego użytku? Co łączy dziergane na drutach podkolanówki ze skarpetkami w paski, które możemy kupić w każdym hipermarkecie? Oczywiście cery. I te skarpetki w paski, raczej niedrogie, są zacerowane po mistrzowsku.

– To australijski wkład w wystawę – śmieje się Marta Derejczyk. – Zacerowała je nasza koleżanka Wendy Allan, wrocławianka pochodząca z Australii.

Gibon to cała epopeja, opowiedziana na krótkim filmie przez Urszulę Poźniak. Warto jej posłuchać i zastanowić się, jakie skarby trafiają do śmieci.

Zresztą i na wystawie gibon zrobił trochę zamieszania. Klaudia Maślej-Feluś i Edyta Białacka, odpowiedzialne za scenografię „Naprawiaczy”, długo nie mogły znaleźć dla niego miejsca.

– Aż się prosiło, żeby stanął na środku – mówi Klaudia Maślej-Feluś. – Ale do delikatnej, niezbyt dużej figurki, nie pasuje duży, toporny postument. Chodziłyśmy i zastanawiałyśmy się gdzie… W końcu olśnienie: w niebieskiej wnęce. Pasuje tam idealnie!
Trzeba przyznać, że obie panie wykonały kawał dobrej roboty. Bo choć przedmiotów jest dużo, każdy jakby trochę z innej bajki, to całość robi fascynujące wrażenie. I każdy z pokazywanych przedmiotów wydaje się pasować idealnie do swojego miejsca. Obrazy Nikifora malowane na papierze „z odzysku”. I instalacje Roberta Lenarda Bachmana pod lampami, których abażury wykonane są ze zużytej folii malarskiej.

– Pan Robert Lenard Bachman to prawie nasz sąsiad – opowiada Marta Derejczyk. – Ma pracownię tutaj niedaleko, przy Traugutta, w bramie z dwiema końskimi głowami. W swojej twórczości wykorzystuje materiały znalezione w okolicy, na Przedmieściu Oławskim, choćby elementy mebli. I tworzy z nich czasem rzeczy zupełnie niepraktyczne, a czasem też i praktyczne, takie jak ta lampa. To jest sztuka współczesna, ale też wykorzystanie resztek świata, który tutaj istniał, ocalanie pamięci o tym miejscu i jego dziedzictwie. A do tego patrząc na nie, człowiek ma wrażenie, że znalazł się w świecie z „Bajek robotów” Lema.

Techniki nie są najważniejsze

„Naprawiacze” to nie tylko zapis tego, jak pieczołowicie dbaliśmy kiedyś o przedmioty. To nie tylko próbo pokazania, jak ceniono rzeczy nawet najprostsze. Bo komu dzisiaj przyszłoby do głowy zapisywać w testamencie łopatę do chleba czy dzieżę? I czy ktoś pokusiłby się o ich naprawę, kiedy znaczniej taniej byłoby wyrzucić zniszczone przedmioty i kupić nowe?

– Próbujemy na wystawie obserwować działania różnych ludzi, którzy próbowali i próbują nadal dokonywać różnych interwencji na rzeczach, zmieniając ich życie – mówi Marta Derejczyk. – Tym ludziom przyświecały różne intencje, kiedy przedłużali istnienie tych przedmiotów, naprawiając je albo tworząc coś nowego.

– I chyba te intencje oraz efekty jakie osiągali, są dla nas bardziej interesujące, niż na przykład techniki, które stosowali – dodaje Olga Budzan.

„Naprawiacze”, wystawa czynna do 30 stycznia 2022, Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu przy ul. Traugutta 111-113

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska