Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragedie w Boże Narodzenie. Święta jak z horroru

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Ocalali z katastrofy lotniczej w Andach
Ocalali z katastrofy lotniczej w Andach East News
Czasem los bywał wyjątkowo złośliwy - i przynosił w święta Bożego Narodzenia doświadczenia, których nie życzylibyśmy najgorszemu wrogowi. Być może jeszcze gorzej, gdy działo się to za sprawą ludzi - jak podczas II wojny światowej. Z Bożym Narodzeniem wiążą się dwie głośne i dramatyczne katastrofy lotnicze. Dwukrotnie też w Boże Narodzenie w ludzkie siedziby uderzało potężne tsunami - 16 lat temu w Azji i 300 lat temu w Europie.

Boże Narodzenie to czas, który całkiem słusznie uważamy za wyjątkowo spokojny na tle całego roku. Coś o tym wiemy - redakcyjne dyżury w okresie świątecznym nie obfitują na ogół w nagłe wydarzenia, czasem więc pewnym problemem staje się więc samo zaplanowanie bieżącego wydania serwisu czy gazety, tak by nie zanudzić czytelnika. Bywały jednak w historii i takie wydarzenia, które zamieniały Boże Narodzenie w horror - przynajmniej dla ich uczestników lub osób, które pośrednio doświadczyły ich skutków. Przypominamy wiec największe bożonarodzeniowe tragedie, z których dwie miały w sobie pewien element nieoczekiwanego happy-endu.

W Boże Narodzenie (noc z 24 na 25 grudnia) 1717 roku północ Europy spustoszyło zjawisko podobne do tsunami. Potężny sztorm na Morzu Pólnocnym spowodował uderzenie fal powodziowych w wybrzeża Skandynawii, północnych Niemiec i Holandii. Woda przerywała groble i umocnienia i wdzierała się po kilkanaście - kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu - prosto z morza, lub powodując tzw cofki w uchodzących do morza rzekach. W wyniku kataklizmu zginęło nie mniej niż 17 tysięcy osób. Fala zmiatała z powierzchni ziemi całe wsie i demolowała spore miasta. Część Holandii, Dolnej Saksonii i Wschodniej Fryzji została dosłownie spustoszona. Dosłownie kilka dni po powodzi na mieszkańców tych samych rejonów spadła kolejna plaga w postaci wyjątkowo silnych mrozów. Jakby tego było mało, kolejna potężna powódź o podobnym charakterze miała miejsce w lutym. Powódź Bożonarodzeniowa okazała się doświadczeniem kluczowym dla przyszłego rozwoju Europy Północnej - przyczyniła się do budowy systemów przeciwpowodziowych, z których mieszkańcy Holandii , Północnych Niemiec i Danii korzystają niekiedy aż do dziś.

Jeszcze potężniejsze „bożonarodzeniowe” tsunami miało miejsce prawie 300 lat później. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 2004 roku bardzo silne (do 9 stopniu w skali Richtera) trzęsienie ziemi pod dnem Oceanu Spokojnego wywołało tsunami o gigantycznym zasięgu. Fala o wysokości sięgającej nawet 15 metrów uderzyła w wybrzeża Indonezji i kilku innych państw Azji Południowo-Wschodniej (Tajlandia, Sri Lanka, Indie). Po kilkunastu godzinach fala dotarła nawet do Afryki - powodując zniszczenia m.in. w Somalii. Łączny bilans ofiar śmiertelnych tej tragedii sięgnął 300 tysięcy osób (wliczając zaginionych). Według ONZ mniej więcej co trzecia z ofiar była dzieckiem. Ponad 5 milionów ludzi straciło dach nad głową. Straty materialne można liczyć w dziesiątkach miliardów dolarów. Ogromna liczba niepochowanych ciał ofiar - jak również drastyczne pogorszenie warunków życia i higieny wywołały poważne zagrożenia epidemiczne - dotkniętym tsunami regionom groziły między innymi czerwonka i cholera - a także odra, zainicjowana wtedy akcja masowych szczepień przyczyniła się do obniżenia zagrożenia tą ostatnią chorobą.

Pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia 1881 roku w warszawskim kościele Świętego Krzyża doszło do tragicznego w skutkach wybuchu paniki. Podczas mszy świątecznej w jednym z najchętniej uczęszczanych wówczas przez warszawiaków kościołów ktoś zaalarmował wiernych okrzykami o rzekomym pożarze. W chaosie, który po tym nastąpił, na schodach kościoła zadeptano na śmierć około 20 osób.

Na tym nie koniec. Tuż po tragedii po mieście błyskawicznie rozniosła się plotka, jakoby okrzyki „Gore!” miał wznosić złapany na gorącym uczynku kieszonkowiec - Żyd. Już trzy godziny po mszy w Warszawie rozpoczął się pogrom - w jego trakcie tłum zabił 2 osoby pochodzenia żydowskiego a 24 poważnie poranił. Różnego rodzaju straty materialne (od wybitych okien po zdemolowane i obrabowane sklepy czy mieszkania) poniosło około 10 tysięcy warszawskich Żydów. Święta 1881 roku upłynęły więc w Warszawie pod znakiem nienawiści i żałoby.

W okresie II wojny światowej święta Bożego Narodzenia kilkakrotnie stały się scenerią zbrodni ludobójstwa.

To noc przypadającą po drugim dniu świąt Bożego Narodzenia 1939 roku Niemcy wybrali sobie na przeprowadzenie jednej z pierwszych masowych egzekucji polskich cywilów w myśl zbrodniczej zasady odpowiedzialności zbiorowej. W odwecie za śmierć dwóch kaprali z batalionu pomocniczego (zabitych przez dwóch kryminalistów z podwarszawskiego Wawra) Niemcy rozstrzelali karabinami maszynowymi 107 mieszkańców Wawra i Anina. Przed plutonem egzekucyjnym postawiono łącznie 114 osób, jednak jednemu ze skazańców udało się uciec, a aż sześciu przeżyło mimo odniesionych ran. Egzekucja odbyła się nocą, w świetle reflektorów lotniczych ustawionych na samochodach.

Jednym ze skutków egzekucji było powołanie przez organizującą się polską konspirację organizacji Małego Sabotażu „Wawer”, która w kolejnych miesiącach i latach wykonała prawie 200 akcji wymierzonych w Niemców.

Z kolei w 1942 roku Niemcy urządzili tak zwaną Krwawą Wigilię w Ochotnicy Dolnej. Dwa dni wcześniej we wsi miała miejsce tzw akcja aprowizacyjna (czyli rabowanie zapasów żywności przez niemieckich żołnierzy). W jej trakcie Niemcy zostali zaatakowani przez sowieckich partyzantów (uciekinierów z obozów niemieckich) ukrywających się w Gorcach. Następnego dnia do wsi zajechało sześć ciężarówek wypełnionych SS-manami. Zamordowali 56 mieszkańców wsi. Ochotnica Dolna została spalona. Świadkowie mówili o niewymownym bestialstwie Niemców, miedzy innymi o dzieciach wrzucanych żywcem w ogień.

Bożonarodzeniowe mordy miały też miejsce na południowo-wschodnich kresach okupowanej RP. W 1943 roku w Wigilię OUN urządziło tzw krwawe świętowanie. Zaatakowano wtedy 5 polskich miejscowości - między innymi Łuck, Radomle, Janówkę - zginęło oko 470 osób.

Z kolei mieszkańcom polsko-ukraińskiej wsi Ihrowice w powiecie tarnopolskim na Podolu udało się przetrwać większość wojny we względnym spokoju. Najgorsze przyszło wtedy, gdy mogło się wydawać, że wojna - przynajmniej na tych ziemiach - jest już przeszłością.

W wigilię 1944 roku Ihrowice zostały opanowane przez sotnię UPA z kurenia Burłaki. Dowódcą ukraińskiej jednostki był Iwan Szemczyszym, pseudonim „Czornyj”. Za UPA szli członkowie ukraińskiej samoobrony, czyli chłopi z okolicznych wsi. Ukraińcy wtargnęli do wsi w porze wigilijnej wierzeczy.

Upowcy zaczęli od oblężenia budynku posterunku Istriebitielnych Batalionów, czyli formacji pomocniczej Armii Czerwonej mających pełnić funkcję samoobrony na terenach zagrożonych działaniem UPA. Żołnierzy IB było na posterunku ledwie sześciu - zabarykadowali się w budynku. Nie oni byli jednak celem UPA i uzbrojonych ukraińskich chłopów.

Rozpoczęli oni metodyczne przeczesywanie wsi i polowanie na Polaków - polskie domy rabowano i palono a mieszkańców mordowano. Zginęło łącznie 80 osób - w tym około 10-11 Ukraińców, którzy próbowali wstawić się za polskim sąsiadami lub zostali posądzeni o sprzyjanie im.

Z Bożym Narodzeniem - przynajmniej pośrednio - wiążą się też dwie bardzo głośne katastrofy lotnicze.

24 grudnia 1972 roku ostatecznie zakończyła się ponad dwumiesięczna gehenna 16 osób, którym udało się przeżyć słynną katastrofę samolotu Fairchild FH-227, który rozbił się w Andach. Do katastrofy doszło 13 października - na skutek skrajnie złych warunków pogodowych i błędów nawigacyjnych maszyna z pięcioosobową załogą i 40 pasażerami na pokładzie uderzyła w zbocze jednej z gór w rejonie Cerro Sodneado na pograniczu Chile i Argentyny.

Spośród 45 osób obecnych na pokładzie bezpośrednio na skutek katastrofy zginęło 18 (12 na miejscu, 6 w kolejnych dniach). Dla reszty moment katastrofy oznaczał początek 72 dni walki o życie.

Prowadzona przez ok. 10 dni akcja poszukiwawcza nie przyniosła rezultatu (białego wraku nie było widać na tle śniegu, warunki nadal były złe). Ostatecznie ratownicy uznali, że dalsze poszukiwania nie mają większego sensu. Ocalali z katastrofy byli zdani wyłącznie na siebie.

Miejsce, w którym zatrzymał się wrak znajdowało się na wysokości ponad 3600 metrów, dużo powyżej linii drzew i powyżej linii wiecznego śniegu. Rozbitkowie doświadczali choroby wysokościowej i niskich temperatur, zwłaszcza nocą. Nie mieli zarazem żadnego źródła żywności ani opału - do katastrofy doszło na śnieżno-skalnym pustkowiu wśród potężnych gór, w obszarze nieuczęszczanym ani przez miejscową ludność, ani przez turystów czy wspinaczy. W dodatku -samolot rozbił się na płaskowyżu otoczonym skalnymi ścianami - nie było to ani miejsce dostępne, ani łatwe do opuszczenia. Nie pozostawało nic innego, niż czekać - przynajmniej do pierwszych oznak nadchodzącego lata. (pamiętajmy, że wydarzenia miały miejsce na półkuli południowej).

Ocalali podejmowali kilka prób przedarcia się przez góry, kończyły się one jednak każdorazowo odwrotem. Warunki śnieżne były zbyt trudne, w dodatku w wyższych partiach gór noce były naprawdę zimne. Najgorszy był jednak brak żywności.

„ Próbowaliśmy jeść paski skóry oderwane z walizek, chociaż wiedzieliśmy, że zawierają tyle chemii, że bardziej nam zaszkodzą niż pomogą. Rozpruliśmy poduszki z foteli, mając nadzieję, że są wypchane słomą, ale była tam tylko niejadalna pianka tapicerska... Raz za razem dochodziłem do tego samego wniosku: o ile nie chcemy jeść ubrań, które mamy na sobie, nie ma tu nic oprócz aluminium, plastiku, lodu i kamieni.” - wspominał jeden z rozbitków.

Relatywnie szybko zapadła dramatyczna decyzja - rozbitkowie uznali, że nie będą mieś szans przetrwania, jeśli nie sięgną po jedyne źródło odżywczych, czyli zwłoki swoich współtowarzyszy. Tę koszmarną dietę urozmaiciło im w pewnym momencie jedynie odnalezienie oderwanego ogona samolotu, w którym znajdował się zapas słodyczy i przekąsek.

Po dwóch tygodniach od katastrofy miała miejsce kolejna tragedia. Na wrak - w którym nocowali ocalali zeszła śnieżna lawina. 8 osób zostało zmiażdżonych przez masy śniegu, pozostali przez 3 dni byli uwięzieni we wraku, aż w końcu udało im się przebić przez dach.

Przełom nastąpił dopiero 12 grudnia, gdy w górach poprawiła się pogoda i zrobiło się wyraźnie cieplej. Trójka rozbitków zdecydowała się na podjęcie ostatecznej próby przebicia się przez góry. Pomogło w tym uszycie czegoś w rodzaju śpiwora z pozostałości foteli i ubrań ofiar. Po 10 dniach tułaczki udało im się dotrzeć do ludzkich osiedli i wezwać pomoc. Pierwsza partia ocalałych została zabrana śmigłowcami z andyjskiej pułapki 22 grudnia, reszta następnego dnia. Na Wigilię byli już w szpitalach w Santiago de Chile.

Niezwykła była także historia jedynej ocalałej z koszmarnej katastrofy lotniczej, która zdarzyła się w Wigilię 1971 roku ponad 6000 metrów nad amazońską dżunglą. W wyniku uderzenia pioruna samolot Lockheed Electra lecący z Limy do Iquitos dosłownie rozpadł się w powietrzu na części. Zginęło 91 osób - wszyscy obecni na pokładzie za wyjątkiem jednej nastoletniej dziewczyny. 17 letnia Juliane Koepcke miała nieprawdopodobne szczęście. Przypięta pasami do fotela spadła z wysokości 6 kilometrów na ziemię w taki sposób, że gałęzie drzew zamortyzowały część siły upadku. Juliane odniosła obrażenia - miała między innymi złamany obojczyk, zranioną rękę i uraz oka - mogła się jednak poruszać.

To zaś okazało się warunkiem przetrwania. Do katastrofy doszło w peruwiańskiej części Amazonii nad dziewiczą dżunglą. Koepcke przedzierała się przez nią przez 10 dni, zanim dotarła do osady drwali, którzy udzielili jej pierwszej pomocy. W nawigacji pomagały jej opowieści ojca, który tłumaczył jej, że na pustkowiu warto poruszać się z biegiem strumieni, które w końcu doprowadzą do większej rzeki, a tym samym w miejsca, w których najłatwiej znaleźć ludzkie osiedla.

Po swym szczęśliwym uratowaniu Koepcke uzyskała błyskawicznie status globalnej celebrytki. Dochodziły do niej nawet listy adresowane „Juliane, Peru”. Juliane Koepcke po katastrofie przeniosła się do Niemiec. Tam zrobiła doktorat z biologii na uniwersytecie w Monachium, następnie zajmowała się badaniami naukowymi nad nietoperzami (w tym także w Peru). W 2011 roku ukazała się jej autobiografia pod tytułem „Kiedy spadłam z nieba”. Koepcke dostała za nia nagrodę literacką Corine.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tragedie w Boże Narodzenie. Święta jak z horroru - Portal i.pl

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska