W Tokio spotykamy się z mnóstwem paradoksów. Większość z nich bierze się ze ślepego wręcz wykonywania planów i braku elastyczności. Jednego dnia każdy dziennikarz musiał przyjechać z lotniska do hotelu oddzielną taksówką (nawet ci, którzy lecieli razem czy... mieszkają w jednym pokoju), drugiego nasz autobus do biura prasowego był wypełniony maksymalnie „pod korek”.
Transport olimpijski to zresztą temat rzeka. Kierowca autobusu, który z punktu A do punktu B ma odjeżdżać co 10 minut, nie wyruszy nawet o sekundę wcześniej, choć do środka już nikogo nie wpuszcza, a z kolejki przed drzwiami dobiegają wulgaryzmy w co najmniej kilkunastu różnych językach...
Przez 14 dni od przylotu dziennikarze nie mogą korzystać z transportu publicznego, jedynym wyjściem są więc busy organizatorów, ewentualnie specjalnie oznaczone przez nich taksówki, na które każdy może odebrać 14 voucherów. Czas dotarcia do areny zawodów często można znacznie skrócić... po prostu chodząc. Z punktu A do B idzie się np. 25 minut, ale jedzie prawie 90, bo punktem początkowym bądź końcowym każdej trasy jest medialny "dworzec" nieopodal centrum prasowego.
ZOBACZ TEŻ:
Efekt jest taki, że mnóstwo autokarów na kilkudziesięciu pasażerów kursuje dookoła miasta pustych. Trudno, żeby było inaczej, skoro rozkład przewiduje np. wyjazdy w regularnych odstępach na Stadion Olimpijski nawet wtedy, gdy... nic się tam nie dzieje. Kilka razy zdarzyło mi się też być jedynym pasażerem takiej "limuzyny".