Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Połączył ich jazz. Rozmowa z Igorem Pietraszewskim

Małgorzata Matuszewska
Wrocławski jazzman i socjolog wydał książkę o wyjątkowej muzyce. Z Igorem Pietraszewskim rozmawia Małgorzata Matuszewska

Tytuł Pana książki "Jazz w Polsce. Wolność improwizowana" to sugestia, że jazz od zawsze wiązał się w Polsce z poszukiwaniem wolności?
Jego funkcja zmieniała się przez lata. Jest kilka fenomenów z tym związanych. W Polsce pojawił sie po pierwszej wojnie światowej, przełamaniu amerykańskiego izolacjonizmu i przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Wielu żołnierzy z zawodu było muzykami, niektórzy zostali w Europie i grali. A bogaci Polacy, bywalcy europejskich miejsc rozrywki, goniąc za modą i nowinkami, chcieli mieć jazz u siebie. Właściciele restauracji, teatrów, varietes zapraszali muzyków z zachodniej Europy, później polscy muzycy grali coraz lepiej. Ciekawe, że tożsamość polskiego jazzu powstała w okresie stalinowskim.

Wtedy był owocem zakazanym?
I w politycznym kontekście miał specjalne znaczenie. Jazzmani zeszli do katakumb, ta muzyka stała się niesłychanie atrakcyjna i przyciągała masę ludzi. I dopiero po 30 latach obecności w Polsce jazz stał się czymś szczególnym, zyskał wyraz sztuki oporu.

W tamtym czasie jazz wrocławski odróżniał się od polskiego?
Nie, kiedy Polska była zniewolona, nie różniły się od siebie. Swoisty wrocławski fenomen wynika z pomieszania kultur po 1945 roku. Do Wrocławia przyjechało mnóstwo ludzi z różnych stron. Byli tu też muzycy niemieccy i żydowscy. Na początku grali osobno, w swoich zespołach, ale jazz ich połączył. Ludzie po traumie wojny chcieli się bawić, takie "odtańczyć lata wojny", jak pisała ówczesna wrocławska prasa. Na gruzach miasta, często w spalonych kamienicach, powstawała niesamowita ilość rozrywkowych lokali. Było ich tak dużo (więcej, niż w latach 70.), że pod koniec lat 40. rada miejska wydała zakaz otwierania kolejnych lokali z muzyką graną na żywo. Gdzieś czytałem, że ludzie tłumaczyli, jak do siebie trafić: "jestem w tej kamienicy, w której nie ma baru".

Ale w socrealiźmie jazz nie był dobrze widziany.
Zepchnięcie go do podziemia sprawiło, że stał się super atrakcyjny. Był wyrazem oporu wobec narzucanych socrealistycznych wzorów i polityki kulturalnej. [ Po śmierci Stalina] Na pierwszy Międzynarodowy Festiwal Muzyki Jazzowej w roku 1956 zjechało do Sopotu trzydzieści tysięcy ludzi. Ale potem, w latach 60. stawał się stopniowo częścią aprobowanej i subsydiowanej przez władze kultury studenckiej. Odbywało się coraz więcej koncertów i festiwali (w tym nasz "Jazz nad Odrą od roku 1964),pojawiał się coraz częściej w mediach. Rosły kompetencje kulturowe - muzycy grali coraz lepiej, publiczność coraz lepiej się na nim znała.

Jak Pan trafił na jazz?
Miałem 13 lat, kiedy mama mojego przyjaciela Piotra Barona kupiła nam bilety na koncert Asocjacji Hagaw i Andrzeja Rosiewicza. Z dzisiejszej perspektywy nie wydaje się to może szczególnie jazzowe, ale wtedy… Na scenie zobaczyłem improwizacje, solówki, radość, niesłychany entuzjazm. I w 1975 roku pognałem na Jazz nad Odrą. Byłem zachwycony, w tamtych latach koncertów w Hali Ludowej słuchało tysiące ludzi. Dziś patrzę na to jak na socjologiczną układankę: kolorowy tłum w szarzyźnie socjalizmu uczestniczył w festiwalach wolności. Przyjazd zachodniego artysty był wielkim wydarzeniem. Jazzmani - piewcy amerykańskiego stylu życia - chodzi w glorii chwały, uprawiając swoją sztukę. Wszyscy mieli poczucie, że uczestniczą w czymś zakazanym, niezwykłym.

Może zakazanym, ale opłacanym przez oficjalne władze.
Działalność kulturalna wymagała czapy instytucjonalnej, więc płaciły za to socjalistyczne związki młodzieży albo komitet wojewódzki PZPR. Umownie mówiąc - komuna.

Paradoksalnie komuna płaciła za wolność?
Tak. William Isaac Thomas, amerykański socjolog, twierdził, że konsekwencje społecznych wyobrażeń są jak najbardziej realne. Jeśli tysiące ludzi uczestniczyło w czymś, co rozumieli jako festiwal wolności, to można powiedzieć, że jazz podmywał system, jak teatr awangardowy, teatr Grotowskiego, Kantora. Był manifestacją wolności, to fenomen polskiego jazzu.

Można się na nim dorobić?
Wojciech Karolak powiedział mi, że decydując się dziś na granie jazzu w Polsce, człowiek z założenia skazuje się na nędzę. Dlaczego? Przecież co roku mamy ponad sto festiwali, coraz więcej jazzowych uczelni, pękających w szwach. Rośnie poziom profesjonalizmu. Na pierwszym festiwalu w Sopocie profesjonalistów było niewielu, w składach grali studenci Politechniki, Akademii Górniczo-Hutniczej, inżynierowie. Jazz był ich pasją, a podstawowym źródłem utrzymania stał się dopiero później. Krzysztof Komeda to przecież lekarz laryngolog.
Czasy się zmieniły i dziś mnóstwo muzyków uczy w szkołach i akademiach. Z samego grania jazzu utrzymuje się już niewielu, to garstka gwiazd: Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Jan Ptaszyn Wróblewski, choć trzeba pamiętać, że panowie mają dziś emerytury, dochody z ZAIKS-u, tantiemy od swojej działalności. Oni grają tylko jazz. Zdecydowana większość muzyków, z którymi rozmawiałem, uczy w szkołach, albo uprawia inne gatunki muzyki, albo zajmuje się dodatkowo czymś innym.

Sam Pan grał ze sławami: Alex Band, Jose Feliciano, Alem Porcino, Peterem Herbolzheimerem, Keely Smith.
Kilka razy miałem tę przyjemność. Granie dało mi możliwość barwnego życia i zjechania świata. Na scenie spędziłem prawie 30 lat. Pamiętam, jak dekadę temu stałem na scenie w Rurze i patrzyłem: gramy w najlepsze, sala pęka w szwach. Zastanowiłem się, jak to wszystko działa? Stwierdziłem, że poszperam w układance i poszedłem na socjologię. Prof. Wojciech Sitek zaproponował mi doktorat z socjologii muzyki. Skończyłem studia, zrobiłem doktorat z wyróżnieniem i wygrałem konkurs na adiunkta w Zakładzie Socjologii Kultury, Wiedzy i Nauki. Staram się łączyć te dwie działalności, ale trudno jednocześnie być w trasie i uprawiać etatowo naukę.

Upadek komuny i wolność ograniczyły jazz?
Jazz jako sztuka oporu zaczął upadać już [na przełomie lat 70. I 80.jego miejsce zaczęła zajmować] piosenka autorska. Od tego czasu o aktualnych bolączkach śpiewał np. Jacek Kaczmarski, a w innym gatunku np. we Wrocławiu Lech Janerka i Kaman - Krzysztof Kłosowicz z "Miki Mauzoleum". I to piosenka autorska oraz rockowa stała się synonimem wolności. Wpłynęło na to także zamykanie klubów w stanie wojennym, ograniczenie dotacji na kulturę i działalność jazzową. Muzycy jazzowi zaczęli w inny sposób zarobkować, wyjeżdżali, żeby np. grać na statkach wycieczkowych, jak to robiła plejada polskich jazzmanów, grających swing, muzykę młodości dla podróżujących statkami Amerykanów. To dawało też możliwość relatywnie wysokich zarobków. W drugiej połowie lat 80. miałem dwadzieścia parę lat, wyjechałem do pracy i mogłem odłożyć 1,5 tys. dolarów, a średnia zarobków w Polsce to było wtedy ok. 30 dolarów.

Jazz przynosi radość?
Jeśli się coś kocha, uprawianie tego jest pasją i radością tworzenia. Ta muzyka chadza różnymi ścieżkami, niektóre gatunki są rozrywkowe, inne bardzo artystyczne. Wszyscy uprawiający jazz podkreślają, że granie jazzu to wolność. Mówiąc precyzyjniej granie jazzu to jednocześnie wolność poprzez sztukę i wolność w sztuce. Jazzmani uprawiają wolny zawód, nie podlegają ograniczeniom pracy etatowej, a jednocześnie improwizują, grają to, co im przychodzi do głowy. Nie mają na to szansy filharmonicy realizujący materiał zapisany w nutach. Innym rodzajem wolności w jazzie jest swobodna możliwość doboru grających. Ludzie grają razem, bo czują, że coś ich ze sobą łączy: gust, smak artystyczny, wspólne upodobania estetyczne, a nie tylko etaty w tej samej instytucji artystycznej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska