Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieść o tym, jak polski Żyd w Ameryce, Sam Ponczak, ocalił pamięć o ponad 5 milionach ludzi

Katarzyna Kaczorowska
Sam Ponczak, urodzony w Warszawie w 1937 roku. Wojnę przeżył z rodzicami w Republice Komi w Związku Radzieckim. W Polsce początkowo mieszkali w Dzierżoniowie, a od 1948 do 1956 roku we Wrocławiu, skąd wyemigrowali przez Francję i Argentynę do Stanów Zjednoczonych. Obecnie jest emerytem, wolontariuszem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie.
Sam Ponczak, urodzony w Warszawie w 1937 roku. Wojnę przeżył z rodzicami w Republice Komi w Związku Radzieckim. W Polsce początkowo mieszkali w Dzierżoniowie, a od 1948 do 1956 roku we Wrocławiu, skąd wyemigrowali przez Francję i Argentynę do Stanów Zjednoczonych. Obecnie jest emerytem, wolontariuszem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. fot. Paweł Relikowski
„Polska Deklaracja o Przyjaźni i Podziwie dla Stanów Zjednoczonych” – 111 tomów, 30 tysięcy stron i 5 milionów podpisów. W większości uczniów. Tak Polacy podziękowali Ameryce za pomoc okazaną po I wojnie światowej. Sam Ponczak, który z Polski wyemigrował w 1956 roku, ocalił te podpisy przed zapomnieniem. I doprowadził do zdigitalizowania tej niezwykłej księgi, w której są podpisy Brunona Schulza, Jerzego Andrzejewskiego, Xawerego Dunikowskiego, Józefa Piłsudskiego i tysięcy dzieci. Te żydowskie w większości nie przeżyły wojny i podpis w księdze to jedyny ślad ich istnienia...

Sam ma śmiejące się oczy, mówi uważnie, od czasu do czasu wtrącając angielskie słowa, i sprawia wrażenie, jakby nie do końca wierzył w to, co się wydarzyło, a przecież wydarzył się cud. I to podwójny. A może tych cudów tak naprawdę było więcej?

Pierwszy cud nastąpił w roku 1940. Może to był styczeń, a mo-że luty. Sam miał trzy lata. Nie pamięta z tamtego czasu nic. Wszy-stko opowiedziała mu mama. Że we wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. I że ojciec uciekł z Warszawy na wschód, do Sowietów, bo tam Żyd miał szansę przeżyć.

– Getto jeszcze nie było zamknięte, ale Żydzi już nie mogli jeździć pociągami. Mama jednak wzięła mnie, walizkę i poszła na dworzec. Wsiadła do pociągu jadącego najdalej w stronę granicy wschodniej. W wagonie zobaczył ją ksiądz, który kiwnął ręką, by podeszła. „Niech pani to zdejmie z rękawa i stanie za mną z synkiem” – powiedział, wskazując na opaskę z gwiazdą Dawida, jaką mama miała na ręce. A potem jak szli żandarmi czy granatowa policja, powtarzał „ta kobieta za mną jest z mojej parafii”. Dopiero po latach zrozumiałem, że ten ksiądz uratował mi życie. Gdyby nie on, nie rozmawialibyśmy dzisiaj ze sobą. – Sam przez moment sprawia wrażenie, jakby chciał uszczypnąć własną rękę, by sprawdzić, czy istnieje naprawdę. On, żywy dowód odwagi i woli życia.

Kolejny cud nastąpił wtedy, kiedy po zamarzniętym Bugu młoda kobieta z małym synkiem dotarła na drugi brzeg, gdzie nie było już Niemców. Byli Rosjanie. I psy. I NKWD. Ale nikt jej nie aresztował. W jakiś tajemniczy sposób za to udało im się odnaleźć z ojcem Sama. Z dalekiej przeszłości wyłania się pierwsze wspomnienie 81-letniego mężczyzny. Jego ojciec stoi zanurzony w rzece po szyję i spławia wielkie pnie drzew. To republika Komi na Dalekiej Północy, a Ponczakowie są w obozie w Kotłasie, gdzie za cara zsyłano nieposłusznych. W tym Kotłasie ojciec Sama, który był krawcem, został drwalem. - Drugie wspomnienie mam z Syktyfkaru, stolicy Komi. Tam rosyjski stał się moim pierwszym językiem, bo rodzice rozmawiali ze sobą w jidysz. Pamiętam, jak któregoś dnia zabrali mnie do szpitala, do braci bliźniaków, którzy się urodzili już w Sowietach. Byli chorzy, a potem zmarli, ale na co, nie wiem. I pamiętam ojca szyjącego wojskowe szynele, to musiała być już wojna z Niemcami – opowiada Sam, patrząc spokojnymi oczyma przed siebie, jakby szukał na ścianie obrazów z przeszłości.

W tych obrazach jest głośnik wiszący na ścianie, z którego najpierw płynęły komunikaty o wycofywaniu się na upatrzone pozycje – kiedy Niemcy parli w głąb Rosji, a potem o wyzwalaniu kolejnych miast – kiedy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę. W tych obrazach jest też bieda, choć opisywana słowami matki, która dorosłemu synowi opowiadała, że kiedy wrócili w końcu do Polski, to nawet nie wiedział, jak wygląda jajko. Takie zwykłe. Kurze. Bo na Dalekiej Północy jajek nie jedli.

– Z tej Komi znaleźliśmy się w Hersonie na Ukrainie. Ojciec nie przyjął radzieckiego obywatelstwa. Bał się, że zostaniemy wtedy w Sowietach na zawsze. I w tym Hersonie dowiedziałem się, że jestem Żydem, bo wcześniej w ogóle o tym nie miałem pojęcia. – Sam Ponczak milknie. A po chwili opowie, jak poszedł z rodzicami na targ. Po drodze minęli mężczyznę bez nóg, który siedział na desce na kółkach. Może był inwalidą wojennym? Tak czy siak, z nieznanego Samowi powodu zaczął przeklinać ich od parszywych Żydów. – Jak wróciliśmy do domu, zapytałem ojca, co to znaczy, że jestem Żydem – dodaje Sam, który w Hersonie doczekał końca wojny.

– Do dziś mam taką scenę przed oczami: mój ojciec, kilku rosyjskich oficerów, siedzą przy stole i piją wódkę. Śpiewali, wiwatowali, więc zapytałem ojca, co się stało, a on mi wtedy odpowiedział: „Wojna się skończyła!”. – Sam po latach przypomniał sobie też inną scenę, która wtedy zapadła w niego dziwną tajemnicą. Jest z ojcem w jakiejś sali. Dookoła sami młodzi mężczyźni w mundurach i z pistoletami. Kiwają się i płaczą, płaczą i kiwają się. Może jakieś 20 lat później ten obraz nagle wyświetlił mu się w głowie. Tylko ojciec, który go do tamtej sali przyprowadził, był w stanie powiedzieć mu, czego był świadkiem. I powiedział, że poszli wtedy do bożnicy, a ci młodzi mężczyźni w mundurach modlili się i płakali, bo obchodzili najsmutniejsze żydowskie święto – Jom Kippur, zwane Dniem Przebłagania, kiedy Żydzi oczyszczają się przed Bogiem ze swoich win.

– Moi rodzice nie byli pobożni, choć wychowali się w religijnych domach. Mama w Międzyrzeczu Podlaskim, a ojciec w Wohyniu na Lubelszczyźnie. Oboje wyjechali do Warszawy za chlebem i tam się wyuczyli zawodu, krawiectwa. Mieli może cztery klasy szkoły powszechnej, wiedzieli, co to znaczy ciężka praca. Ojciec był lewicowcem, jakieś związki robotnicze zakładał. Kiedy wyemigrowaliśmy z Polski w 1956 roku, bardzo przeżywał, że jego bóg, socjalizm czy komunizm, umarł – przyznaje Sam Ponczak, który przed emigracją na Zachód najpierw przyjechał z rodziną do miasteczka Reichenbach, czyli do Dzierżoniowa, mekki polskich Żydów ocalałych z Holocaustu.

Wtedy jeszcze nie rozumiał, dlaczego wśród nich prawie nie ma dzieci. Są młode kobiety, młodzi mężczyźni, czasem ktoś starszy. I w ogóle nie ma dzieci... Za to były mieszkania, domy, ulice, latarnie. Niemcy czekający na deportację na Zachód (– to tam zobaczyłem, jak wygląda czystka etniczna). I ludzie spotykający się u nich w domu, wciąż opowiadający o tym, jak udało im się przeżyć. W tym Dzierżoniowie ojciec Sama został kierownikiem żydowskiej spółdzielni krawieckiej. Jeździł więc do Łodzi po tkaniny na ubrania. Sam nie rozumiał, dlaczego za każdym razem, gdy ojciec się zbierał na pociąg, matka stała w drzwiach i płakała. Dopiero po latach dowiedział się, że płakała z lęku, że ojciec nie wróci do domu, bo choć nie było już wojny, Żydzi wciąż ginęli w centralnej Polsce – wyrzucani z pociągów, mordowani w domach.

– Prawdę mówiąc, niewiele z tego do mnie docierało. Ważniejsza była piłka na podwórku. Potem długo wydawało mi się, że Holocaust to jest sprawa moich rodziców, nie moja. Owszem, byłem ze szkołą w Auschwitz. Owszem, wiedziałem, że nie żyją moi dziadkowie, że ocalało tylko dwóch wujków, którzy przed wojną wyjechali do Argentyny, i kuzynka, która z matką uciekła na Wschód, tak jak my. Ale kiedy przez Francję, Argentynę dotarliśmy w końcu do Ameryki, zacząłem studia i nie myślałem o przeszłości – opowiada Sam, który za oceanem został inżynierem, zakochał się w amerykańskiej Żydówce, ożenił i zaczął pracę w Radio Corporation America. I postanowił zostać Amerykaninem. Urodziły mu się dzieci (z dumą podkreśla, że ma dzisiaj ośmioro wnuków). Nawet myślał po angielsku. Aż ponad dwadzieścia lat temu zmarła jego żona, przeszedł na emeryturę i został wolontariuszem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Wtedy wszystko się zmieniło.

– Tłumaczyłem świadectwa Polaków, którzy opowiadali, jak widzieli Zagładę z zewnątrz. Pewien mężczyzna, wtedy może 80-letni, mówił, jak siedzieli z kolegami na poboczu drogi, a tą drogą Niemcy prowadzili Żydów do lasu. Na zamordowanie. Ci chłopcy o tym wiedzieli, bo nie pierwszy raz widzieli taki marsz. Ale ci Żydzi w swojej ostatniej drodze wołali do nich: „Pamiętajcie o nas! Módlcie się do Jezusa, może nas uratuje!”. I wtedy przypomniało mi to, co opowiadał u nas w domu w Dzierżoniowie Mandel Pasternak. On przeżył Auschwitz. I mówił, że kiedy stał za drutami, to widział Żydów prowadzonych do komór gazowych, którzy krzyczeli do mijanych ludzi „pamiętajcie nas!”. – Sam Ponczak milknie na chwilę. Kiedy obraz ludzi idących na śmierć znów stanie się tylko historią, opowie o zobowiązaniu, które stało się kolejnym cudem.

Kilka lat temu znajomy z Warszawy poprosił go, by odnalazł w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie podpis pisarza Brunona Schulza, zastrzelonego w Drohobyczu 12 listopada 1942 roku przez gestapowca. Tak Sam Ponczak dowiedział się o istnieniu niezwykłego zbioru – 111 tomów, 30 tysięcy stron i 5 milionów podpisów tworzących „Polską Deklarację o Przyjaźni i Podziwie dla Stanów Zjednoczonych”. Sam nazywa ją dzisiaj Księgą pamięci, a Polacy ofiarowali ją Amerykanom w podziękowaniu za pomoc, jakiej ci udzielili Polsce po odzyskaniu przez nią niepodległości. Ktoś oszacował, że było to, według współczesnych szacunków, jakieś 4 miliardy dolarów.

– Kiedy zacząłem przeglądać te kartki, dotarło do mnie, że to są w większości podpisy uczniów. Oczywiście są Józef Piłsudski czy Maciej Rataj, ale 90 procent to dzieci. I zrozumiałem, że te dzieci 13 lat później dotknęła wojna. Większość żydowskich zamordowano. Te podpisy, które złożyły w 1926 roku, są jedynym dowodem ich istnienia. I krzyczą „pamiętajcie o nas!” - opowiada Sam, który poczuł, że musi te podpisy ocalić, bo przecież papier też umiera. Tak zrodził się projekt Klasa1926, na który trzeba było znaleźć pieniądze. I Sam z pomocą życzliwych ludzi je znalazł. Projekt Klasa1926 doprowadził do zdigitalizowania wszystkich podpisów. Tak spłacił swój dług za uratowanie życia.

Historię Księgi można poznać na wystawie w Muzeum Miejskim we Wrocławiu, przygotowanej przez Rotary Club Wrocław. Wystawa będzie prezentowana przez miesiąc, rotarianie mają w planach, by powędrowała do szkół średnich – wraz z opowieścią o Polsce z 1926 roku, o uczniach, którzy podpisywali się na kartach, które stworzyły „Polską Deklarację o Przyjaźni i Podziwie dla Stanów Zjednoczonych”, z których wielu nie przeżyło piekła II wojny światowej.

Zdigitalizowaną Księgę można zobaczyć na stronie internetowej www.polska1926.pl

Zobacz też: Wspólna deklaracja rządów Polski i Izraela. "Nie ma walki o prawdę za darmo"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska