18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nominowany do Oscara Andrzej Krakowski: Alfred Hitchcock to mój mistrz

Robert Migdał
Andrzej Krakowski. W Hollywood zrobił ponad 50 filmów. Za jeden z nich był nominowany do Oscara
Andrzej Krakowski. W Hollywood zrobił ponad 50 filmów. Za jeden z nich był nominowany do Oscara Paweł Relikowski
- Czym dla mnie jest sukces? To robienie tego, do czego ma się pasję. Ale robienie tak, by móc ukończyć, a nie zatrzymywać się w pół drogi. Całe życie miałem niedosyt czasowy. Dlatego towarzyszył mi strach, że nie zdążę skończyć wszystkiego, co zaplanowałem - opowiada Andrzej Krakowski, nominowany do Oscara producent filmowy, reżyser i scenarzysta, u którego grali m.in. Donald Sutherland, Charlton Heston, Willem Dafoe czy Ben Gazzara. Rozmawia Robert Migdał.

Andrzej Krakowski: - Ooo, ale Pan podobny do Alfreda Hitchcocka.
Ja? Czemu?
On też był łysy, gruby i miał mięsiste wargi. Zwłaszcza dolną. Ale się nie uśmiechał jak pan. Cały czas patrzył spod byka. Rzadko się odzywał, a jak już, to komentował ostro i krótko.

Gdzie Pan go poznał?
W Instytucie Filmowym w Los Angeles. Pod koniec lat 60.

Jak Pan tam trafił?
Po skończeniu łódzkiej szkoły filmowej wyjechałem na stypendium ministerstwa kultury. Miałem być w Hollywood pół roku, by podpatrzeć jak Amerykanie robią filmy, wrócić i przekazać wiedzę kolegom. Wyjechałem w 1968 roku i w efekcie wydarzeń marcowych po 3 tygodniach polskie władze odebrały mi obywatelstwo, paszport. Miałem być w Ameryce na chwilę. Nie planowałem emigracji, nie wziąłem ze sobą niczego: ani filmów, które zrobiłem, żadnych dokumentów, które by mi pomogły się pochwalić. Utknąłem. Jedyne, co miałem, to międzynarodowe prawo jazdy. Postanowiłem więc zająć się tym, co umiem: filmem. Złożyłem papiery do Instytutu. Moimi kolegami byli m.in. David Lynch i Terrence Malick, ten od "Cieńkiej, czerwonej linii". Naszymi opiekunami-mistrzami byli Milos Forman i John Cassavetes. Jednak najważniejszy był Hitchcock.

Jaki był?
Zabawny. Trochę mi przypominał Wojciecha Hasa. Bo tak jak Has na planie był bardzo precyzyjny. Jego scenopisy były trzytomowymi książkami telefonicznymi. Powtarzał: "Nie spodziewaj się, że jeżeli nie ma tego tutaj u mnie, na papierze, to później znajdziesz to na ekranie. Jeżeli widzisz, że ci światło odbija w pierścionku, to tutaj musisz to napisać - nie licz, że ktoś z ekipy będzie ci czytał w myślach". Tak samo pracował Hitchcock. Has na planie wyglądał na wiecznie niezadowolonego. Kiedy aktorzy się go pytali: "No i jak poszło", odpowiadał: "No, niech będzie". Nie chwalił. Tak samo Hitchcock. Mówił, że aktorów trzeba traktować jak bydło, bo jak ich pochwalisz, to się rozbestwią. I jako pedagog był taki sam. Potrafił przynieść scenę do rozpracowania i pytał: "A gdzie jest kamera? Idź, pokaż. Jak wysoko? A czemu tak ją postawiłeś? Lubisz ludzi, którym chcesz pokazać film? Lubisz swoich bohaterów? To czemu stawiasz kamerę nad nimi, czemu ich traktujesz z góry?". Na koniec rzucał: "Wynoś się z planu! Przemyśl to i wróć". Potrafił nas przeczołgać, żebyśmy później mogli osiągnąć sukces.
A czym dla Pana jest sukces?
To robienie tego, do czego ma się pasję. Ale robienie tak, by móc ukończyć, a nie zatrzymywać się w pół drogi. Całe życie miałem niedosyt czasowy. Zaczynałem w Polsce jako poeta. Moja pierwsza książka wyszła, kiedy miałem niecałe 15 lat. I porządkując wiersze, zauważyłem, że przewija się przez nie jeden motyw: strach, że nie zdążę skończyć wszystkiego, co zaplanowałem.

Może za dużo bierze Pan sobie na głowę?
A może doba jest za krótka? Może powinna mieć 27 godzin? Chętnie bym przyjął te parę godzin. Zawsze byłem niespokojnym duchem. Gdy ktoś pyta: "kim jesteś?", nie potrafię odpowiedzieć słowem. Bo jestem i scenarzystą, i reżyserem, i producentem filmowym, i rysownikiem, i pedagogiem - wykładam w szkole filmowej. Rzeczywiście, dużo sobie na głowę wziąłem. Ale taki już jestem. Nie chcę robić tylko jednej rzeczy w życiu - czułbym się ograniczony.

Co Pana gna do przodu?
Jestem ciekawy świata. Życie to taka śmiesznie napisana książka - nie mamy wpływu na jej początek, nie wiemy, jaki będzie jej koniec i tak naprawdę piszemy ją trochę niezależnie od siebie. I dlatego robię kilka rzeczy naraz - wtedy czuję się najlepiej.

Osiągnął Pan sukces?
Zależy. Mam nagrody, zrobiłem ponad 50 filmów, pracuję w za-wodzie, w którym pracuję w te-dy, kiedy chcę. Nie muszę przyjmować każdej propozycji. Ale przez 21 lat żyłem, uczyłem się w Polsce, a ze zrobionych nad Wisłą filmów nic nie zostało. Czy to jest sukces?

Żyje Pan w dwóch różnych kulturach. Filmowcowi łatwiej jest pracować w USA?
Kiedy skończyłem Amerykański Instytut Filmowy, od razu dostałem kontrakt do studia Universal. Miałem zrobić trzy odcinki serii telewizyjnej. Pierwszy został dobrze przyjęty, ale nie pamiętam, jak go robiłem. To było coś zupełnie innego od tego, co znałem z Europy, gdzie liczą się ze zdaniem reżysera. W USA nie miałem wpływu na obsadę, scenariusz, kazano mi tylko poustawiać sceny, a jak przy drugim odcinku zacząłem trochę się mądrzyć, bo chciałem, by aktor nieco zmienił podejście do postaci, to on spojrzał na mnie i powiedział: "Synu, ja tę rolę grałem, jak tyś biegał w krótkich spodniach", i mój asystent przesunął mnie do następnej dekoracji. Z trzeciego odcinka zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że jestem policjantem na rogu dwóch skrzyżowań, gdzie tylko macham rękami a i tak zrobię korek uliczny.

To może lepiej jest w Polsce?
Hm... W Stanach jestem panem własnego losu. Państwo nie dofinansowuje produkcji, nie daje ulg podatkowych za inwestycje w kulturę, która rządzi się prawami rynku.

Wkładasz pieniądze, zarabiasz albo tracisz?
Jeżeli ma się zmysł ekonomiczno-artystyczny, to można zarobić na filmie. Ale presja jest inna: nie tylko artystyczna, też komercyjna - by się przynajmniej zwróciły zainwestowane pieniądze. W Polsce system dofinansowywania filmów jest przedziwny: spada jakość produkcji, bo producenci myślą o tym, jak zdobyć pieniądze na film, i piszą scenariusze pod tych, którzy je dają, a jakość obrazu ich mniej interesuje.
A co Pana interesuje w filmie?
Temat. Dobry temat.

Taki, co przyniesie sukces?
Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy film, który robi, przyniesie sukces. W Hollywood wiemy, że jest tylko jeden taki ktoś - nazywamy go "Bóg".

To jaki jest ten interesujący temat dla filmowca Andrzeja Krakowskiego?
Na pierwszych zajęciach w Instytucie jeden z profesorów dał nam kartkę papieru i powiedział: "Napiszcie wasze credo artystyczne, to jakie filmy będziecie robili za pięć, 10 lat".

I co Pan napisał?
"Fascynuje mnie los człowieka, który został postawiony wobec wyborów, z których żaden nie jest zadowalający". I ten temat przewija się przez ponad 50 filmów, które zrobiłem.

Popełnił Pan w filmowym życiu jakieś błędy?
Wiele, na przykład odrzucając projekty, bo nie zauważyłem w nich szansy na sukces.

Ten najpoważniejszy błąd, którego Pan żałuje...
Odsprzedałem prawa do filmu "Pamięć absolutna", który później zrobił Arnold Schwarzenegger i którym odniósł olbrzymi sukces. Także finansowy. Innych głębokich żali nie mam. No może jeden - nie dbałem zbytnio, by trzymać przy sobie pieniądze: raz zarobiłem dużo, raz straciłem. Nie odkładałem. O tym też jest mój ostatni film - "Looking for Palladin". Opowiada, o tym że w pewnym momencie dochodzimy do wieku, w którym kilka tysięcy dolarów mniej lub więcej nic już nie zmienia. Bo kiedy mamy bazę życia, to cała reszta jest zbytkiem, "pudrem na cieście".

Mówi Pan - pieniądze są, nie ma ich, ale nagród Panu nikt nie odbierze. Co było tą najważniejszą? Nominacja do Oscara? Dwie nagrody Emmy...
Te nagrody, nominacje to nic. Przyjechałem kiedyś do Gwatemali. Mój asystent zabrał mnie do sklepu z filmami na DVD, bo chciałem zobaczyć, czy jest jakiś mój film. Na miejscu kierownik sklepu poszukał płyty, wyszedł do nas z dziwną miną, i rzekł: "Nie wiem, jak panu to powiedzieć, ale ostatnią płytę z pana filmem ktoś ukradł". To był największy komplement, bo ktoś tak bardzo chciał zobaczyć mój film, że go ukradł, bo pewnie nie miał pieniędzy, by go kupić. Przyznam, że poczułem się bardzo doceniony. I druga historyjka: kiedy "Looking for Palladin" otwierał festiwal w Kolumbii, po głównej gali, która się oczywiście przeciągnęła, był pokaz na Rynku. Miał się zacząć o 22, zaczął się po 23, a dodatkowo po 45 minutach wysiadł prąd w całej dzielnicy. Nikt nie wstał z krzeseł. Po godzinie zreperowano awarię, film ruszył w momencie, w którym się zatrzymał. Jakieś 20 minut przed końcem przyjechała obsługa miejska i zaczęła zabierać ludziom krzesła, bo według harmonogramu, film już dawno powinien się skończyć i trzeba było uprzątnąć plac. I ludzie podnosili tyłki, ale oczy nadal mieli utkwione w ekran. To jest dla mnie największa nagroda. Bo to znaczy, że ktoś docenił, zrozumiał to, co chciałem mu powiedzieć.
Świat filmu to i blaski, i cienie. Blaski to możliwość współpracy z aktorami światowego formatu, z którymi większość polskich reżyserów nie ma szansy pracować.
W latach 90. miałem bardzo zdolnego studenta, który na semestr przed skończeniem studiów przyszedł i powiedział, że rezygnuje. Zbaraniałem. Spytałem: "Dlaczego?". "Bo nie mogę znaleźć aktora, którego bym obsadził w swoim filmie". Za-pytałem: "A kogo byś chciał?". A on na to: "Paula Newmana". Zacząłem się śmiać, bo akurat tydzień wcześniej byłem z Paulem na wyścigach samochodowych - mój kolega jest szefem obsługi jego aut. Powiedziałem: "To chodź, zadzwonimy do Newmana". Chłopak się przeraził: "A jak mnie zapyta, co zrobiłem dotychczas, to co mu powiem. Przecież nie mogę się przyznać, że nie mam żadnego filmu na koncie?". I wtedy mu doradziłem: "To powiedz, że nie zrobiłeś jeszcze żadnej »kinowej klapy«. Brzmi to lepiej i jest prawdą. I to jest jedyny raz w życiu, kiedy możesz coś takiego powiedzieć".

Zadzwonił?
Nie, ale zrobił film, skończył studia. Przełamał się. Zrozumiał, że trzeba myśleć w sposób niekonwencjonalny. I dlatego uważam, że nie ma takiego powodu, dla którego polscy reżyserzy nie mogą pracować z gwiazdami wielkiego, światowego formatu. Hiszpanie ściągają do siebie gwiazdy Hollywoodu, Włosi też, czemu nie Polacy?

Polacy pewnie myślą, że ich nie stać na milionowe gaże.
To nie jest kwestia pieniędzy. Najgorszą barierą jest strach. A tak naprawdę strach przed czym? Zawsze można zapytać. To nie kosztuje, nie uwłacza. A warto próbować, bo aktorzy też szukają dobrych ról. I gdy im się spodoba pomysł na film, scenariusz, to i wielkie gwiazdy kina potrafią zagrać za nieduże pieniądze. Dla samej roli, dla samego filmu.

A Panu jakie gwiazdy powiedziały "tak"?
Jack Pallance, Louis Gossett, Ernest Borgnine, Willem Dafoe, Robert Loggia, Ben Gazzara... ta lista jest długa - musiałbym chyba lecieć alfabetycznie.

Dobrze się z nimi pracowało? Nie gwiazdorzyli?
Niektórzy byli, delikatnie mówiąc, uciążliwi. I wbrew pozorom to nie ci, którzy są lub byli na topie. Najgorsi są ci, którzy zatrzymali się w pół drogi. I do całego świata mają pretensje. Tych unikam. Nie lubię sobie szarpać nerwów, choć z niektórymi musiałem zrobić film...
Kto zalazł Panu za skórę?
Donald Sutherland, Bo Svenson, Charlton Heston... - ten ostatni już nie żyje, więc nie muszę się martwić, że spotkam go na swojej drodze. Pracowałem z nim przy "Dżingis chanie". Ich skoncentrowanie na sobie było nie do wytrzymania. Jestem przyzwyczajony do innego sposobu pracy na planie.

Jakiego?
Pracuję przy filmach z tymi samymi ludźmi od 1974 roku. Jesteśmy przyjaciółmi. Nasze relacje opierają się na szacunku, zaufaniu, na braku strachu przed trudnymi decyzjami - uzupełniamy się, bo wiem, że sam wszystkiego nie wiem, i potrzebuję wsparcia. Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej, mnie, człowieka, który nie ma żadnego słuchu muzycznego, żadnego muzycznego talentu. Dlatego dobieram sobie do współpracy kogoś, kto jest dobry w tej dziedzinie.

To podobnie jak u Andrzeja Wajdy.
Przy "Popiołach", kiedy byłem jego asystentem, dzień się zaczynał od śniadania z mistrzem: siedziało nas kilku Andrzejów - Wajda, Kostenko, Brzozowski, Żuławski, ja i każdy miał prawo coś powiedzieć, zasugerować pewne rozwiązania. Wajda myślał i odpowiadał: "To jest ciekawe" i czasami korzystał z sugestii, czasami nie. Była atmosfera współpracy, wymiany. W Stanach tego nie ma.

Ten Pana Hollywood to nie tylko film, ale i wielkie przyjaźnie z Krzysztofem Komedą, Romanem Polańskim...
Polański był królem, zastępcą Krzysztof Komeda, a reszta to była świta, która cały czas się między sobą przepychała. Byli zazdrośni, nogi sobie podkładali, potem szli na wódkę i już się kochali.

Słyszałem, że był Pan dla nich kołem ratunkowym.
Wiele razy ich z posterunków policji musiałem wyciągać. Bo ja nie imprezowałem. Nie miałem na to czasu - miałem na utrzymaniu młodszą siostrę i ojca. Na dodatek - mam alergię na alkohol, nie mogę wypić ani grama. Dwa razy się napiłem - miałem wtedy 14 lat - i wylądowałem w szpitalu. Zawsze mogli na mnie liczyć, bo ja zawsze byłem trzeźwy.

Napisał Pan książkę o początkach Hollywood - "Pollywood" - jak to Polacy z Polą Negri na czele go tworzyli. Może napisze Pan teraz książkę o późniejszych czasach? A wie pan, to dobry pomysł.

I będzie w niej rozdział o Hitchcocku?
Z pewnością...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska