Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zemsta w mieści stu mostów. Odcinek nr 6

Maciej Sobczak
Razem z czytelnikami piszemy wielką powieść kryminalną w odcinkach. Dziś prezentujemy szósty odcinek naszej historii.

Zwoliński nie mógł dospać do poranka. Obudził się ścierpnięty i zły. Ostatnie kilka dni żył w biegu, przeskakując w kofeinowym cugu z jednej myśli na drugą i lawirując w układance zaskakujących faktów i nowych twarzy. Teraz, po raz pierwszy od momentu powrotu do Wrocławia czuł się przytłoczony i zmęczony.

Przemógł się, wstał, przeciągnął. Pokój skąpany był mrokiem wczesnego poranka, szarością prawie tak ulotną jak poranna mgła na Odrze. Rozciągnął zasłony i z okien Hotelu Plaza spoglądał na Wyspę Słodową. Z przyzwyczajenia spojrzał na telefon komórkowy i poczuł wymierny spokój, że nikt się do niego w nocy nie dobijał. Piksele na wyświetlaczu układały się w godzinę szóstą osiemnaście, więc prokurator Witold Zwoliński wciągnął spodnie, gruby sweter oraz wziął płaszcz pod pachę.

Obrzucił nienawistnym spojrzeniem twardy hotelowy materac i gospodarskim okiem ocenił stan swojego skromnego pokoju. Spojrzał na starannie ustawioną teczkę, laptopa na stoliku i powieszony na szafie garnitur. Uspokojony, chwycił klucz i wyszedł. Musiał pomyśleć.

Było zimno. Ruch na skrzyżowaniu Drobnera z Dubois dopiero narastał, hałas nieśmiało wypierał ciszę poranka. Zwoliński wyciągnął jednego Marlboro. Ruszył spod budynku hotelu w kierunku kładki, jak gdyby chciał się ścigać ze startującą z przystanku siódemką. Wchodząc na wyspę przystanął na moment i odpalił szluga.Zaciągnął się dymem, spojrzał dumnym okiem na imponujący gmach uniwersytetu i postanowił poukładać sobie fakty w głowie. Przyleciał do Wrocławia we wtorek, by spotkać się z Bielawą - kolegą w prawniczym fachu, znajomym i dobrym duchem. Zwoliński został wydelegowany przez Prokuraturę Generalną w celu zebrania ogólnego wywiadu stanu sprawiedliwości w rejonie dolnośląskim. Na lotnisku dowiedział się, że Bielawa został zamordowany w sposób, którego okoliczności nakazują przypuszczać, że nie była to zwykła napaść. Zwoliński początkowo wprost nie
mógł uwierzyć w ekscesy ze znamionami, astronomią i Arystotelesem.

To wszystko brzmiałoby jak naprawdę beznadziejny żart, historia ze światowego hitu kinowego o profesorze na tropie ogólnoświatowego spisku, w który wplątane są tajne służby, Kościół, rządy, ogromne banki i tak dalej. Zwolińskiemu nie było jednak do śmiechu. Nie widział nic zabawnego w tym, że Bielawa wraz z matką spoczną dziś na cmentarzu Grabiszyńskim. Nie cierpiał pogrzebów, bo zawsze przesadnie się na nich rozklejał. Żona strasznie go strofowała, wskazując, że komuś na jego stanowisku to po prostu nie przystoi, ma swoje lata i powinien zachowywać się dostojnie. Zwoliński próbował nauczyć się łkać w ciszy, łykać łzy i maskować płacz rzekomą alergią, tylko że im bardziej się starał, tym bardziej mu nie wychodziło. W efekcie, ostatnie pożegnania były dla niego momentami nie
tyle smutnymi, co stresującymi.

Odgonił złe myśli, szedł dalej. Częściowo z zimna, częściowo z narastającego niepokoju przyspieszył kroku i sunął wzdłuż Odry. W czym zawiniła matka Bielawy, Karpowska? I co, do cholery, znaczą te stare papiery z pieczątkami SB znalezione u niej w piwnicy? Zwoliński zgasił papierosa i wrzucił niedopałek do kosza. Postawił kołnierz płaszcza, potarł ręce i ruszył dalej. Planował obejść wyspę dookoła i wrócić akurat na śniadanie.

Arystoteles, pieprzone elipsy i znamiona, pomyślał. Co jeszcze? Żydzi? Niemieccy szlachcice? Komu mogłaby być śmierć Bielawy na rękę? Zwoliński snuł najbardziej niedorzeczne teorie, podsycając swój niepokój. Gdy doszedł do kładki, złapał się na tym, że ogląda się, by sprawdzić, czy ktoś go nie śledzi.

Zaśmiał się sucho z własnej głupoty i wreszcie odetchnął pełną piersią. Mroźne powietrze uderzyło w nozdrza i wypełniło chłodem płuca. Czuł się odnowiony, rześki i gotowy do rozpoczęcia tego parszywego dnia.

Zwoliński kaszlał, charczał, psikał, wstrzymywał oddech, robił po prostu wszystko, by się nie rozpłakać. Stał pośród pogrążonych w zadumie żałobników i walczył z samym sobą. W oddali widział Wareckiego, który ze względu na swe pokaźne gabaryty, stał z dala od nagrobków, a minę miał wielce nietęgą.
Ceremonia przebiegała bardzo spokojnie, wręcz nudno i ślamazarnie, ale prokurator miał słabość do pieśni 'Anielski Orszak’ i przy refrenie rzadko kiedy wytrzymywał w spokoju. Bielawa był znajomym raczej z dawnych lat, ostatnimi czasy rzadko mieli jakikolwiek kontakt, ale mimo wszystko - był mu w
jakiś sposób bliski, więc gdy jego dusza unosiła się ku wyżynom nieba, Zwoliński otwarcie ryczał w chusteczkę. Stał przy grobie jeszcze jakiś czas, większość uczestników ceremonii poczęła się rozchodzić, gdy zza pleców zaszedł go Warecki.

- Panie, prokuratorze, już czas… Nie mamy chwili do stracenia. - Panie Piotrze, proszę Pana o wyrozumiałość. Właśnie pochowałem starego przyjaciela, liczę na pańskie wsparcie.
Piotr Warecki wyglądał naprawdę głupio. Nawet jak na siebie. - Panie prokuratorze Zwoliński… - zaczął niepewnie - ja wiem, że pan nie został poinformowany, ale..
- Ale co, Warecki?
- Tak jakby się czepiać, to nikogo pan właśnie nie pochował, no chyba, że denatka również była panu bliską.
Zwoliński zdębiał i wściekł się jednocześnie.
- Słucham? Proszę mi to wytłumaczyć, aspirancie.
- Ciało Bielawy zniknęło dziś w nocy z chłodni przy rondzie Powstańców Śląskich. W piachu obok świętej pamięci Karpowskiej leży puste pudło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska