Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żeby tylko nie dostać cegłą. Rozmowa z Antonim Wajdą

Robert Migdał
Tomasz Hołod
Lubi: jeździć do lasu, obserwować ptaki, nurkować. No i malować - nie tylko obrazy, ale i drewniane domy w Norwegii. Nie lubi: zoo, tłumów i głośnych miejsc. Z Antonim Wajdą, malarzem, rozmawia Robert Migdał

Nazwisko "Wajda" pomaga czy przeszkadza w życiu?
Nie wiem, bo zawsze się tak nazywałem, ale ostatnio - przyznaję - zacząłem bardziej "podczepiać się" pod słynnego Andrzeja Wajdę i podpisuję się "A. Wajda".

Bo obrazy podpisywane "A. Wajda" lepiej się sprzedają?
Wcześniej podpisywałem je "Antoni Wajda" i się sprzedawały. I teraz też, czasem, się sprzedają. Nie wiem, czy bardziej. Myślę, że robię to, żeby jeszcze bardziej wprowadzać ludzi w błąd (uśmiech).

Nie jest Pan "z tych" Wajdów. Filmowych. Czym się zajmują Pana rodzice?
Mój ojciec jest urzędnikiem - inspektorem skarbowym. Mama już nie żyje - była sędzią.

Ma Pan jakieś artystyczne tradycje w rodzinie?
Babcia była nauczycielką plastyki w szkole. I rosyjskiego. Bardzo ładnie malowała. Zostały szkicowniki z jej dzieciństwa. Są bardzo ładne, ciekawe. Odkryłem je dopiero po jej śmierci. Widać po nich, że babcia miała wrażliwość na przyrodę: rysowała ją, malowała.

Od dziecka przejawiał Pan jakieś artystyczne zdolności?
Pewnie jak większość dzieci. Ważne jest jednak to, czy rodzice chcą i umieją zachęcić dziecko, żeby się rozwijało. Ja miałem to szczęście: rodzice "pchali" mnie w tym kierunku. Widzieli, że coś we mnie drzemie. Po ścianach mieszkania nie za bardzo pozwalali mi malować, ale zapisali mnie do ogniska plastycznego w domu kultury. Malowanie to była dla mnie zmysłowa przyjemność - lubiłem malować pejzaże, bo zawsze kochałem przyrodę.

To pewnie stąd to Pana zamiłowanie do nurkowania i wędkowania.
To jedno z moich wielu hobby, choć już dawno nie nurkowałem. Właśnie teraz pracuję nad obrazem "Nurek" albo "Glonojad" - co wyjdzie, nie wiem. A wędkowanie - na pewno wynika z tego, że natura jest mi bliska: lubię oglądać roślinki, zwierzątka.

Ogród botaniczny? Zoo?
Wycieczka do lasu różni się od wycieczki do zoo tym, że w lesie nie wiadomo, co i kogo spotkamy. I raczej są to spotkania bardzo eteryczne: widzi się zwierzę przez małą chwilę, czasem się tylko coś usłyszy. A w zoo? Nuda. Wszystko mamy wyłożone i podane jak na tacy. I ten nadmiar zwierząt na małym terenie - przesyt, jak dla mnie. Zoo może być ciekawe dla małych dzieci: jak zobaczą żyrafę czy słonia. Las jest bardziej subtelny.

Ten las, wędkowanie, nurkowanie... Człowiek izoluje się wtedy od innych, od świata. Jest Pan samotnikiem? Zdystansowanym do świata?
Każdy - czy to muzyk, czy malarz - kto konstruuje swój własny świat, ma potrzebę izolacji, skupienia. Ma potrzebę ciągłej obserwacji siebie. I to jest naturalne, że gorzej odnajduję się w takich sytuacjach, jak kibicowanie piłkarzom na stadionie pełnym ludzi.

Na mecze Pan nie chodzi.
Nie, bo nie lubię tłumów. Nie lubię głośnych miejsc. Nie lubię hałasu.

Ale mieszka Pan we Wrocławiu.
Żyję w mieście, bo gdy się zmęczę sobą, to mogę wyjść "do ludzi", spotkać się z przyjaciółmi. Z miejskiej perspektywy lubię las i przyrodę. Bo przyjemniej jest pojechać na trzy dni do lasu niż cały czas żyć w lesie i na trzy dni przyjechać do miasta. Dla mnie ten kontrast byłby za duży. Znam ludzi ze Szklarskiej Poręby, którzy są przerażeni, gdy przyjeżdżają do Wrocławia. Gdybym się przeprowadził na wieś, to pochłonęłaby mnie ona zupełnie, odciąłbym się od świata. A żyjąc w mieście, mam je oswojone.

Hałaśliwą szkołę w dzieciństwie Pan lubił?
Jakoś specjalnie nie nienawidziłem szkoły. Chodziłem do niej, bo nie było wyboru. Denerwowało mnie tylko to ciągłe spacerowanie na przerwie, w kółko, jak na spacerniaku w więzieniu i te panie nauczycielki, z kablem w ręce, które biły po tyłkach niepokornych. Radziłem sobie - nie byłem typem dziecka, które wszyscy gnębią. Nie byłem prześladowany.

Bo to raczej Pan prześladował?
(śmiech).

Bił się Pan z chłopakami po lekcjach, za szkołą?
Tak. Ale wtedy nie było takich masakrycznych walk. Dzieciaki nie przynosiły broni do szkoły. Większość urazów miałem przypadkowych, wynikających z zabawy: a to źle skoczyłem z dachu garażu, albo rzucaliśmy cegły do góry, a zabawa polegała na tym, żeby nie dostać w głowę... Nazywaliśmy to "Uwaga, wypadek!". Pamiętam, że jeden mój kolega nie uniknął takiej spadającej cegły - strasznie mu z rany tryskała krew.

Ciekawe dzieciństwo.
(śmiech) Stare czasy zawsze wspomina się z sentymentem. Fajne było to, że w tej komunistycznej szarzyźnie było dużo miejsca do zabawy. Dzisiaj przestrzeń do życia, do zabawy się ścieśnia: każdy wolny plac jest zabudowywany, żeby zarobić na nieruchomości. I to szybko, w ciągu kilku miesięcy. A kiedyś - nikt się nie spieszył, żeby robotę skończyć, robotnicy po pracy zostawiali różne rzeczy na budowie, na przykład ropę w baniakach, dzięki czemu mogliśmy robić sobie pochodnie. Można było chodzić po wykopach, wystających drutach. Dzisiejsze dzieci, które siedzą przy komputerze, zamiast łazić po dachach, piwnicach, mają gorzej. Nie biegają, nie rozwijają się dobrze fizycznie.

A w Pana życiu ruch, sport - jest ważny?
Tak, sporty walki. Kiedyś trenowałem taekwondo. Bo to fajne dla chłopaka, jak umie się obronić. Czułem się dzięki temu bezpieczniej. Dzięki sportowi, po treningu, kiedy jestem fizycznie zmęczony, lepiej się czuję.

Lepiej się wtedy maluje?
Mam jaśniejszy umysł, jak się zmęczę. Po bieganiu, kiedy się dotlenię, czuję się tak, jakbym wypił dwie kawy.

A zawsze chciał Pan malować?
Kiedyś interesowałem się ptakami i wtedy zastanawiałem się nad studiowaniem ornitologii. I gdybym się nie dostał do liceum plastycznego, to pewnie bym dzisiaj liczył jajka ptaszkom. Wolę jednak obserwować ptaki w lesie jako amator, bardziej hobbystycznie niż zawodowo. Wolę sztukę.

Ale kilka lat temu zostawił Pan sztukę, malowanie obrazów i wyjechał do Anglii pracować fizycznie.
To był impuls. Nagle pojawiła się silna chęć zmiany tego, co robię w życiu, gdzie jestem. Nie za bardzo wiedziałem, jak żyć ze sztuki. Stąd ten wyjazd. I oczywiście, żeby zarobić jakieś pieniądze.

Co Pan robił w Anglii?
Trochę pracowałem w szklarni - sadziłem fiołki, grupowałem je w doniczki, pakowałem. Potem trafiłem na prawie rok do fabryki zderzaków. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Poznałem, na własnej skórze, jak wygląda życie robotnika. Wojsko, przy doświadczeniach emigracyjnych, wypada blado. Bo bywało ciężko: źle znosiłem samotność w obcym kraju zwłaszcza, że prawie nie mówiłem po angielsku.

Czego się Pan nauczył w fabryce zderzaków?
Angielskiego (śmiech). Ale najciekawsze było obserwować Polaków za granicą: bo tam mają wielkie ambicje i lubią wyszukiwać ludzi leniwych i robić im falę. Musiałem więc dbać o swoją pozycję, jak w więzieniu. Na szczęście wcześniej pracowałem w dużej grupie mężczyzn - robiłem pola golfowe w Danii - więc wiedziałem, jak się zachować. Jak się bronić przed atakami, przed tym jak być nielubianym, szykanowanym. Zauważyłem, że Polacy na emigracji są bardzo ambitni, chcą zarobić szybko i dużo, żeby już za pół roku wrócić do domu, kupić sobie samochód i pokazać: "zobaczcie, udało mi się".

Pan kupił sobie samochód?
Motor.

I skończył Pan z emigracją zarobkową?
Nie. Teraz jeżdżę, na dwa miesiące w roku, do pracy w Norwegii. Maluję drewniane domy.

No, to studia na Akademii Sztuk Pięknych się przydały.
Mam ciągły kontakt z pędzlem (śmiech). Poza tym, że to niezłe źródło zarobku, jest to też dla mnie duży odpoczynek od ludzi. Jestem tam właściwie sam, jeżdżę sobie motorem od wsi do wsi. A jak maluję, to słucham audiobooków - uzupełniam braki w czytaniu książek. Same plusy.

Najnowsze obrazy Antoniego Wajdy można zobaczyć na wystawie "Człowiek znaleziony w Tatrach" we wrocławskim klubie Puzzle, w Przejściu Garncarskim. Wystawa potrwa do 30 kwietnia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska