Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdzisław Antczak - Prawe skrzydło, lewa ręka, czyli facet w cenie

Wojciech Koerber
1974 rok, salka przy ul. Saperów we Wrocławiu, pucharowe starcie z do dziś wielkim Magdeburgiem.
1974 rok, salka przy ul. Saperów we Wrocławiu, pucharowe starcie z do dziś wielkim Magdeburgiem.
Zdzisław Antczak - OLIMPIJCZYCY SPRZED LAT. Zdzisław Antczak. Jedna z legend szczypiorniaka. Olimpijskie nauki pobierał w Monachium (1972), by cztery lata później przywieźć z Montrealu brązowy medal. Przy 192 cm wzrostu ważył wówczas 78 kg. Stąd pseudonim Szyna. - Koledzy nadali. A może kibice? Nie pamiętam już. W każdym razie dziś ważę 103. Wstyd przyznawać - rumieni się olimpijczyk. Przygodę z piłką ręczną zaczynał w Ostrowie, a niewiele brakowało, by porwała go lekka atletyka. Odszedł od nas 1 marca 2019 roku.

Nie żyje Zdzisław Antczak

W wieku 71 lat zmarł wybitny szczypiornista Zdzisław Antczak. Brązowy medalista olimpijski z Montrealu (1976), gdzie w meczu o brąz Polacy pokonali po dogrywce RFN 21:18, a on rzucił dwie bramki. Olimpijczyk z Monachium (10. miejsce). 6-krotny mistrz Polski (1972-1977) ze Śląskiem Wrocław. Najlepszy skrzydłowy MŚ 1974 (4. miejsce). Pogrzeb w czwartek o godz. 11 na Cmentarzu Grabiszyńskim.

UWAGA! ARTYKUŁ PONIŻEJ POWSTAŁ W 2009 ROKU!

Zdzisław Antczak. Jedna z legend szczypiorniaka. Olimpijskie nauki pobierał w Monachium (1972), by cztery lata później przywieźć z Montrealu brązowy medal. Przy 192 cm wzrostu ważył wówczas 78 kg. Stąd pseudonim Szyna.
- Koledzy nadali. A może kibice? Nie pamiętam już. W każdym razie dziś ważę 103. Wstyd przyznawać - rumieni się olimpijczyk. Przygodę z piłką ręczną zaczynał w Ostrowie, a niewiele brakowało, by porwała go lekka atletyka.

Skakał wzwyż, w dal, a nade wszystko wykazywał predyspozycje biegowe. Trzysta metrów pokonywał w czasie 35.6, sześćdziesiątkę - w 7.3.
- Kto wie, czy nie przeszedłbym do królowej sportu, gdybym nie grał w ręczną. Z lekkoatletami często trenowaliśmy na obozach i tam jeden z trenerów się mną zainteresował. Te 300 m biegaliśmy wówczas na koniec interwałów, po potwornej harówie. Mówią mi jednak: "pokaż, na co cię stać", więc przeleciałem się na sto procent. Ale ja nie chciałem biegać. To strasznie ciężki trening. Poza tym musiałbym się przestawić na 400 m, a nie wiem, czy tu również by tak pięknie szło. Ale to prawda, w latach 1972-74 wydolność miałem taką, że głowa boli - przyznaje Antczak.

Choć brzmi to cokolwiek dziwnie, kapitalna wydolność mogła się stawać źródłem konfliktów z trenerami. I w pewnym sensie tak właśnie było.
- Bo kiedy podczas piekielnie ciężkich zajęć ze wszystkich się lało, to ja zawsze suchą koszulkę miałem. No więc szkoleniowcy uważnie patrzyli, czy aby się nie opierniczam. Nie wiem, skąd te predyspozycje, bo ani ojciec, ani matka takowych do sportu nie mieli. Jakiś taki dziwny się urodziłem - diagnozuje kwestię Szyna. No, dziś już nie taki Szyna, lecz zostańmy przy dawnym nazewnictwie.

W 1967 roku, w ramach służby wojskowej, przeszedł Antczak z Ostrowa do Wrocławia. Tu rzetelnie pilnowano, by przygarnąć każdą taką perełkę. Świetna lewa ręka na prawym skrzydle to był wówczas towar deficytowy i jak najbardziej pożądany.
- Początkowo grałem w Śląsku z tyłu. Gdy jednak przyszedł Jurek Klempel, musiałem się przestawić. Lepszy po prostu był. A na skrzydle zrobił się wakat. To się w ogóle wzięło z kadry. W latach 1970-72 byliśmy pierwszą reprezentacją, która postawiła na wysokich skrzydłowych. A chodziło o to, by wzmocnić tyły. Wcześniej biegali po bokach mali faceci, czasem nawet zapchajdziury - zauważa nasz bohater.

Nie był nigdy Antczak etatowym egzekutorem rzutów karnych, lecz gdy już przyszło się sprawdzać, lubił popuszczać wodze fantazji. A przede wszystkich imponować umiejętnościami. Te karne po dziś dzień wspominają i kibice, i dziennikarze. Jak choćby wielcy pasjonaci szczypiorniaka, red. Zbigniew Próchniak i Krzysztof Bester z naszej gazety.
- Gdy wynik był już bezpieczny, istotnie można się było bawić i dawać ludziom trochę radości. Ten mój karny polegał na tym, że miałem niezwykle sugestywny zamach do przodu. Ciągnąłem rękę do samego końca i już jej nie odwodziłem, lecz rzucałem. Mniej więcej tak, jak teraz skrzydłowi te skrętki robią. Był jednak warunek - gdy tę rękę miałem już niemal na wysokości kolan, bramkarz musiał wykonać ruch w jedną bądź drugą stronę. Na tym cała rzecz polegała. Jeśli ktoś mnie znał i czekał do końca, to tego typu historie nie przechodziły - zastrzega 6-krotny mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław. - Wspaniałe to były czasy. Pamiętam, że w jednym sezonie tytuł zapewniliśmy już sobie na 6-7 kolejek przed końcem. Jak się przegrywało dwa, trzy mecze, to było wszystko - dodaje.

Uchodził też Antczak nie tylko za chudego, ale i twardego jak Szyna. Psychika szła w parze z fizycznymi uzdolnieniami. To zresztą w sporcie naczynia połączone.
- Miałem do sportu dość specyficzne podejście. Na początku traktowałem grę jako hobby, lecz po 4-5 latach uznałem, że to będzie moja praca. Starałem się podchodzić do wszystkiego bez wielkich emocji, ale wiadomo, że jak już coś się robi, to trzeba to robić dobrze. Z czasem przyszła też rutyna, choć szalenie istotne jest to, kto stoi obok ciebie. Obok mnie był np. na kole Andrzej Sokołowski, z którym mieliśmy ustawione numery na kryzysowe chwile. Te schematy grało się w ciemno, więc niektórzy mogli odnieść wrażenie, że istotnie bez nerwów, na sucho - tłumaczy najlepszy skrzydłowy mistrzostw świata 1974.

Trudno jednak uznać, że nie posiadał Antczak układu nerwowego. I jemu pociły się rzęsy, jak choćby w czasie wygranego po dogrywce meczu z RFN-em o brązowy medal olimpijski w Montrealu.
- O Jezu. Na myśl o tamtym spotkaniu jeszcze dziś mnie ciarki przechodzą. Pełna hala, tysiące ludzi, to przecież ma swój urok. Wargi były sine, a ręce się trzęsły, bo to przecież wielka odpowiedzialność. Można przegrać w lidze, można w pucharach, ale to jednak igrzyska były. Świetnie wtedy zagrał Jurek Klempel. Nie mieliśmy jakichś wielkich kontaktów poza boiskiem, bo jednak młodszy był o siedem lat. Trzymaliśmy się natomiast blisko z Andrzejem Sokołowskim - przyznaje pan Zdzisław.

Zanim udało się wdrapać na podium w Montrealu, trzeba było zapłacić frycowe w Monachium. Nie wszyscy wytrzymali wówczas napięcie.
- Szykowaliśmy się wtedy do imprezy z 18 miesięcy. 250 dni w roku na obozach. Trenował z nami chłopak z Anilany Łódź o nietypowym, potężnym rzucie z biodra. Poza tym taki trochę niepoukładany był, więc super musiało się wieść, żeby on mógł coś tam strzelić. Trener jednak uznał, że go weźmie, że przyda się na szybkie wejścia i rzucenie dwóch, trzech goli. No więc wozi się ten facet z nami przez 1,5 roku, taktyka pod niego i gramy mecz z Norwegami o dziewiąte miejsce. Wynik stykowy jakiś był. Mamy przewagę sześciu na czterech, zatem idealny układ dla tego gościa. Słyszę ze skrzydła, jak trener mu mówi: "Masz idealną okazję, wejdź, nie rozglądaj się, niech piłka jedno kółko obejdzie i walisz". A on stoi, cały się trzęsie i mówi, że przeprasza, ale nie wejdzie. I nie wszedł. Całe powietrze wtedy ze mnie spuścił - nie ukrywa Antczak.
Dodajmy, że tę potyczkę z Norwegami przegrali biało-czerwoni 20:23, zajmując dziesiątą lokatę w turnieju. To po tamtym spotkaniu właśnie, gdy zespół wracał podziemnym przejściem, trener Andrzej Czerwiński wziął potężny zamach i cisnął słoikiem z klejem o ścianę.
- Nie dziwiłem się wtedy trenerowi. Sporo go to wszystko kosztowało - rozgrzesza opiekuna mieszkaniec os. Leśnego w Smolcu tuż pod Wrocławiem.

Apogeum formy Antczaka przypadło na wiek 27 lat, jednak karierę kontynuował jeszcze przez dekadę.
- W Mechelen grałem przez pięć lat, a później jeszcze trochę w dwóch innych belgijskich klubach. W Polsce sytuacja była nieszczególna, coś musiałem ze sobą zrobić, a do pracy iść nie chciałem. Przeciągnąłem więc karierę do 37. roku życia, ale pewnych spraw się nie przeskoczy. Pod koniec kariery wyglądało to tak, że podskakujesz, rzucasz i wiesz, że piłka powinna wpaść, a nie wpada. O co chodzi?! Bo kiedyś skakało się pół metra w górę, a teraz już tylko 30 cm, choć nie odczuwasz tego. Ktoś mi to jednak uświadomił, więc trzeba było się wycofać. Nigdy nie miałem inklinacji do tego, by zostać trenerem, przez tyle lat grania w końcu ten sport ci zbrzydnie. Mecz to fajna sprawa, ale te setki podań na treningach w różnych pozycjach... To nie dla mnie. Pokręciłem się więc w WKS-ie jako działacz, a w 1997 roku założyliśmy fundację "Śląsk Handball", która pozyskiwała środki dla sekcji. Dzięki temu miała ona przez kilka lat spokój, udało się sprowadzić Przybeckiego, Dudzica czy Frąckowiaka - przypomina Antczak.

Dziś pobiera mistrz olimpijską rentę, ma też drobny biznes.
- Taka firemka. Zajmujemy się trochę reklamą, trochę zielenią, koszeniem trawników. Zatrudniamy dziesięć osób. Wystarczy, żeby do emerytury dorobić, no i mieć co robić - nostalgicznie konstatuje. W wolnych chwilach, jak to ma w zwyczaju, wciąż sporo czyta. - Literaturę amerykańską mam przewalcowaną, lubię też kryminały i historię starożytną. No i sporo zebrało się tzw. literatury obozowej. Od dziecka ją gromadziłem, bo babcia zginęła w Oświęcimiu - wyjaśnia miłośnik książek.

***
Zdzisław Antczak - urodził się 20 listopada 1947 w Miłkowicach koło Legnicy. Absolwent wrocławskiej AWF. Brązowy medalista olimpijski z Montrealu, gdzie w meczu o brąz Polacy pokonali po dogrywce RFN 21:18 (17:17, 11:9) - dwie bramki Antczaka. Partnerami w drużynie byli: J. Brzozowski, P. Cieśla, J. Gmyrek, A. Kałuziński, J. Klempel, Z. Kuchta, J. Melcer, R. Przybysz, H. Rozmiarek, A. Sokołowski, A. Szymczak, M. Wojczak i W. Zieliński. Olimpijczyk z Monachium (10. miejsce). 6-krotny mistrz Polski (1972-1977) ze Śląskiem Wrocław. Najlepszy skrzydłowy MŚ 1974 (4. miejsce), wybrany do polskiej siódemki XX wieku (prawe skrzydło).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zdzisław Antczak - Prawe skrzydło, lewa ręka, czyli facet w cenie - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska