Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdrojewski: Historia powodzi układa się w fantastyczną całość wielkiego Wrocławia

Andrzej Zwoliński
W 22. rocznicę powodzi tysiąclecia były prezydent Wrocławia Bogdan Zdrojewski opowiada nam o najbardziej wstrząsających, ale też tragikomicznych momentach kataklizmu. - Powódź spowodowała znaczny wzrost mojej rozpoznawalności wśród ludzi, ale jednocześnie zawiść niektórych, bo stałem się politykiem, który zyskał znacznie większą popularność niż tylko ta lokalna, wrocławska i samorządowa - mówi Zdrojewski. - Będąc trzy doby na nogach, bez snu i odpoczynku, w sztabach, w telewizji TeDe, na wałach, w szpitalach i innych miejscach o kluczowym znaczeniu, zapamiętałem ogrom rozmaitych historii, zdarzeń, reakcji. To wszystko układa się w fantastyczną całość: wielkiego Wrocławia, z fantastycznym społeczeństwem - podkreśla. - Mieliśmy trochę szczęścia. Tak się złożyło, że powódź zniszczyła przede wszystkim to, co i tak musielibyśmy remontować - zauważa.

Od powodzi tysiąclecia mijają już 22 lata. Często wraca Pan pamięcią do tych dni i wydarzeń? Śni się Panu wielka woda, jaka zalała część Wrocławia?
To jedne z najtrudniejszych wspomnień mojego zawodowego życia, dlatego staram się nie wracać pamięcią do nich zbyt często. Powódź przysłoniła także osiągnięte wcześniej sukcesy naszego miasta, które były również moim udziałem. Faktem jest, że przy okazji różnych spotkań, także przypadkowych na ulicy, sami wrocławianie wracają do powodzi i wspominają te zdarzenia.

Jednak są politycy, których powódź pogrążyła w tym czasie, wspomnijmy choćby premiera Włodzimierza Cimoszewicza czy wojewodę wrocławskiego prof. Janusza Zaleskiego. A dla Pana można powiedzieć, ze stała się polityczna trampoliną.
Tak i nie. Nie marzyłem o karierze politycznej. Chciałem być samorządowcem na ściśle określony czas i - po zakończeniu misji - ponownie pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego. Powódź spowodowała znaczny wzrost mojej rozpoznawalności wśród ludzi, ale jednocześnie zawiść niektórych, bo stałem się politykiem, który zyskał znacznie większą popularność niż tylko ta lokalna, wrocławska i samorządowa. Niestety skutkiem powodzi była silna presja na pozostanie w ratuszu na kolejną kadencję. Krótko mówiąc, stałem się gwarantem szybkiego, sprawnego uporania się ze skutkami katastrofy.

Wielu twierdziło, że powódź wcale nie musiała tak dotkliwie dotknąć Wrocławia, że można było temu zapobiec, choćby rozkopując wały w okolicy Jeszkowic i skierować masy wody na pola i w kierunku Psiego Pola czy choćby później, wysadzając wał na wysokości Łanów. Później oskarżano wojewodę Zaleskiego, że nie zdecydował się na to, bo wolał ratować swój dom nad Odrą w tym rejonie.
To nieprawda, a z tym domem to kompletna bzdura. Po pierwsze, wojewody nie było wtedy w mieście, bo był służbowo w Stanach Zjednoczonych i to nie on podejmował decyzje, a zastępujący go wicewojewoda Andrzej Kalisz. To on, pomimo decyzji sztabu, nie dokonał upustu w wyznaczonym punkcie. Po drugie, wysadzenie wałów nie uratowałoby miasta. Dałoby mu jedynie nieznaczną ulgę. Warto przy tej okazji przypomnieć, że kalkulacje ekspertów o przepływie fali kulminacyjnej przewidywały maksymalnie 2700-2900 metrów sześciennych na sekundę. A było o 1000 m3 więcej. Na dodatek nikt nie przewidział połączenia dwóch fal szczytowych z Nysy i Odry tuż przed Wrocławiem. Także już w czasie, gdy woda wdzierała się do miasta.

Wracając do nieobecności wojewody w tym czasie, to nie był jedyny wysokiej rangi urzędnik czy funkcjonariusz, którego w tym czasie zabrakło.
Rzeczywiście nie było wtedy komendanta policji, prezesa sądu wojewódzkiego, kardynała Gulbinowicza, dyrektorów największych firm. Media centralne za bardzo się nami nie interesowały, bo właśnie z wizytą w Warszawie gościł amerykański prezydent Bill Clinton. Trzeba też pamiętać, że to był czas urlopów. Gdy zrobiło się już naprawdę groźnie, miałem naprawdę bardzo ograniczoną liczbę partnerów z którymi mogłem podejmować kluczowe decyzje.
Była jeszcze jedna poważna trudność. Kompetencyjna. Przed katastrofą za wszystkie urządzenia hydrotechniczne odpowiada państwo, instytucje rządowe. Dotyczy to jazów, wałów, nabrzeży Odry, ale też wszystkich innych elementów systemu antypowodziowego. Dopiero w czasie katastrofy wszystko to przechodzi we władanie samorządu. Na szczęście kondycją kluczowych punktów w obrębie miasta interesowałem się od 1990 roku. Pomimo braku kompetencji, uczestniczyliśmy w pracach remontowych nabrzeży przy ulicy Grodzkiej, przepustów w obrębie młynów Maria czy też całego wału powodziowego na wyspie Piasek. Dziś mogę ocenić, że to nasze działania dały właśnie szansę skutecznej walki o ratowanie dziedzictwa materialnego Wrocławia. Niestety, tuż przed powodzią, w gronie rządowych ekspertów trudno było uzyskać decyzję o koniecznych aktywnościach, w odniesieniu do kluczowych punktów obrony miasta.

W czym tkwił problem? W kiepskich ekspertach, czy w braku instrumentów i narzędzi, by wiarygodnie monitorować sytuację?/b]
W rozbieżności ocen, prognoz i punktów odniesienia. Eksperci reprezentujący rozmaite instytucje nie byli w stanie uzgodnić żadnego kluczowego komunikatu. Obawiali się też odpowiedzialności w przypadku podjęcia konkretnej decyzji. Opinie więc były rozmaite, przeważnie ogólne, o dużej rozpiętości oceny zagrożenia, a przede wszystkim dość asekuranckie. Czułem się jak na konwersatorium, a nie na posiedzeniach sztabu. Niestety wicewojewoda Andrzej Kalisz, demokrata z krwi i kości, prowadząc obrady nie wymuszał finalnych rozstrzygnięć, a czas płynął...
[b]Wtedy właśnie zdał sobie Pan sprawę z powagi sytuacji, że tragedia jest nieunikniona?

W tym pomogli mi bardzo płk Romuald Grocki, szef Wojewódzkiego Inspektoratu Obrony. To on przygotował ze mną instrukcję dla mieszkańców, co mają robić na wypadek zagrożenia, a także prof. Leon Kieres, wówczas przewodniczący sejmiku samorządowego. Polecieliśmy helikopterem wzdłuż Odry, aby zobaczyć, jak wygląda rozlewisko w okolicach Opola i przed Wrocławiem. Zrobiłem wtedy sporo zdjęć. Wtedy właśnie zaobserwowaliśmy, że wysokość wody jest duża, ale jeszcze nie niebezpieczna, natomiast szerokość rozlewiska wręcz odwrotnie - była gigantyczna i robiła wrażenie.
Nie liczyła się więc wysokość w określonych punktach pomiarowych (była maksymalna), lecz wielkość masy wody płynącej bardzo szerokim nurtem (trudna do oszacowania). Doszła do tego informacja o zbliżającej się drugiej fali na Nysie Kłodzkiej. Wtedy właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że Wrocław nie przejdzie przez tę powódź „suchą stopą”.
Przed opublikowaniem komunikatów ostrzegających mieszkańców przed niebezpieczeństwem, spotkałem się jeszcze z ekspertami z Politechniki Wrocławskiej i pasjonatami historii wrocławskich powodzi z początku XX wieku.
Pozyskana z wielu źródeł wiedza była kluczowa dla zapadających wówczas rozmaitych decyzji. Wtedy też podjąłem decyzję o zaalarmowaniu przedstawicieli wszystkich służb i samych wrocławian.
Niestety wtedy też uświadomiłem sobie, jak fatalna w skutkach jest nieobecność wielu ważnych urzędników. Ich zastępcy nie byli zbyt skorzy do szybkiego działania. Cóż, tak zazwyczaj działa machina biurokratyczna. Reakcje były bardzo różne.
Gdy zadzwoniłem do Ossolineum, natychmiast rozpoczęto ewakuację zbiorów, a gdy rozmawiałem z sądem, usłyszałem pytania: skąd wziąć ludzi i kto za to zapłaci? Wojsko natomiast przy każdej decyzji, odwoływało się wyższego szczebla, co strasznie spowalniało działanie i - tak naprawdę - żołnierze pojawili się na wałach dopiero po przyjściu fali kulminacyjnej. A gdy już zjawili się z jakimś sprzętem, to brakowało im łączności i nie znali miasta. W przypadku strażaków już było inaczej, ale tylko dlatego, ze komendant naszej straży był jednocześnie radnym miejskim i doskonale rozumiał nasze potrzeby.
Obdzwoniłem wszystkie największe redakcje w mieście i poprosiłem, by ostrzegły mieszkańców. Na szczęście media zadziałały i przekazały moje ostrzeżenia przed katastrofą, apele o zapasy wody pitnej, baterii czy prowiantu. Pamiętam, że wówczas ktoś nawet zażartował, że oskarżą mnie o zmowę biznesową z wytwórniami wody mineralnej. Był piątek, słońce świeciło, a wokół sklepu Feniks, w centrum miasta, pełno było ludzi dźwigających zgrzewki z butelkami.

We Wrocławiu wybuchła panika. Ludzie wykupili wodę

Centrum miasta, a szczególnie Stare Miasto i Ostrów Tumski udało się uratować dzięki działaniu służb czy bardziej determinacji i ofiarności wrocławian?
Na pierwszym miejscu wymieniłbym te inwestycje, które poczyniliśmy na wałach i nabrzeżach Odry w tym rejonie tuż przed powodzią. Bez tego centrum Wrocławia nie udałoby się uratować. Fala była tak potężna, że zmiotłaby te wszystkie urządzenia i budynki, które tam się znajdują. Zniszczenia byłyby niewyobrażalne.

A ludzie? Pamiętam to pospolite ruszenie do budowania wałów z orków z piaskiem.
To drugi niezwykle kluczowy czynnik. Bez determinacji, poświęcenia, szybko uzyskanej profesjonalizacji działań nic by się nie udało. Każdy apel, sugestia, decyzja przyjmowana była natychmiast. Powstała sieć lokalnych liderów - z nadania lub samorzutnie. Bywały weryfikacje tych funkcji, ale to już historia na oddzielną opowieść. Będąc trzy doby na nogach, bez snu i odpoczynku, w sztabach, w telewizji TeDe, na wałach, w szpitalach i innych miejscach o kluczowym znaczeniu, zapamiętałem ogrom rozmaitych historii, zdarzeń, reakcji. To wszystko układa się w fantastyczną całość - wielkiego Wrocławia, z fantastycznym społeczeństwem.

Trzeba też pamiętać, że wrocławianie znaleźli się w różnych rolach. 1/4 była dotknięta powodzią bezpośrednio, 3/4 pośrednio (brak wody w kranach, wyłączona komunikacja, nieczynne liczne instytucje i zakłady komunalne). To wówczas precyzyjne apele, dobrze adresowane do rozmaitych grup miały kluczowe znaczenie. Apelowałem np. do tych, którzy wyjechali na urlopy, by nie wracali, bo w mieście wszystkiego brakuje, natomiast do tych, którzy zostali, by ograniczali aktywności absorbujące służby, lub pomagali w konkretny sposób. Podawane były adresy, pod które można się zgłaszać. Ale wiele inicjatyw było też absolutnie spontanicznych i dobrze skierowanych.

Dla mnie wielką rzeczą była empatia, bezinteresowność i aktywności ratujące nie wyłącznie swój dobytek, ale - po prostu - fragment miasta, naszego miasta. Pomagali młodzi i starsi, zakonnice i staruszki, silni i chucherka. Dla wielu była to walka z żywiołem, katastrofą, ale dla innych wyzwanie, ocierające się o przygodę. Nie brakowało poczucia humoru. Podobnie, jak i rozmaitego poświęcenia.
Pamiętam historię właściciela luksusowego mercedesa, który widząc, co się dzieje na Ostrowie Tumskim, podszedł do mnie i zapytał, czy może jakoś pomóc. Powiedziałem, że brakuje worków na Biskupinie. Niewiele myśląc, zapakował cały bagażnik, tylne siedzenie, a na koniec wyprosił z auta żonę i załadował samochód po sufit, nie zważając na białą tapicerkę.
Później w nocy, gdy już broniliśmy Ostrowa, podeszła do nas starsza pani i dopytywała, jak może pomóc. Gdy powiedziałem, że brakuje nam suchego prowiantu dla operatorów ciężkiego sprzętu, pani zniknęła. I pojawiła się po godzinie, gorąco przepraszając, że co prawda nie ma suchego prowiantu, ale nasmażyła naleśniczków.
Pamiętam też inną historię z zalanego wodą Księża, z czasu już po obronie Ostrowa Tumskiego. Popłynąłem tam kajakiem z nieznanym mi długowłosym, młodym mężczyzną. W rejonie ulic Katowickiej i Chorzowskiej trafiliśmy na wesele. Sytuacja niebywała - środek powodzi, kwartał zalany wodą, a na drugim czy trzeci piętrze kamienicy, w połączonych korytarzem mieszkaniach, trwa huczne wesele.

Zaproszono Pana?
Tak, ale nie mogłem skorzystać. Natomiast gdy wracaliśmy, ten młody człowiek, widząc oczekujące na mnie kamery, by dopłynąć na miejsce z większym fasonem, wyskoczył z kajaka i niestety zanurzył się cały w wodzie. Na pytanie dziennikarki, czy nie obawia się zakażenia, bo woda niosła ze sobą przeróżne rzeczy, odpowiedział, że próbował już różnych specyfików, w tym Head & Shoulders, ale dopiero dzięki tej wodzie pozbył się łupieżu.
Później już, bodajże na Kozanowie, spotkałem płynącą na dmuchanym, dziecięcym kajaku kobietę, która dopytywała, do jakiego poziomu zalane są sąsiednie budynki. Gdy usłyszała, że tylko do niskiego parteru, odpowiedziała: to dobrze, bo jestem umówiona z kosmetyczką na I piętrze. Telefony nie działały, nie mogła więc sprawdzić, ani też odwołać wizyty. Determinacja nadzwyczajna!

Skąd pomysł, by siedzibę sztabu przenieść do Poltegoru, gdzie mieściła się telewizja TeDe?
Pragmatyka. Łączność na Zapolskiej została dotknięta powodzią. W Poltegorze wszystko działało, a bliskość TeDe dawała szansę na sprawną komunikację z mieszkańcami. Dzięki temu powstał szybki i niezwykle sprawny system komunikowania się. To z Poltegoru płynęły informacje o tym, co się dzieje i co w danej sytuacji trzeba robić, a sama telewizja zamieniła się w medium na okrągło informujące mieszkańców o sytuacji. To był jednak nie jedyny kluczowy adres aktywności mojego sztabu. Dziś warto przypomnieć, że koordynacją działań związanych z gospodarką komunalną zarządzał zespól S. Najnigiera, R. Guzowskiego, śp. T. Bieńki i W. Sumisławskiego. Sztab mieścił się w szkole na południu Powstańców Śląskich. Na Klecinie pracował zespół B. Aniszczyka koordynujący pomoc humanitarną. Były też punkty koordynacji pracy wojska, czy przede wszystkim Straży Pożarnej (ul. Borowska). W Sukiennicach pracował zespół pomagający obcokrajowcom, ale też koordynujący pomoc z zagranicy. Kursowałem między tymi punktami wiele razy, a podejmowane decyzje komunikowane były z Poltegoru.

12 lipca 1997 - dokładnie 22 lata temu. To był jeden z najbardziej dramatycznych dni w historii Wrocławia. Tego dnia miasto zaatakowała wielka woda. Zobacz na kolejnych slajdach, jak godzina po godzinie walczyliśmy z powodzią tysiąclecia. Posłuj się klawiszami strzałek, myszką lub gestami.

Tak zalany był Wrocław [MAPA, POWÓDŹ GODZINA PO GODZINIE]

Wielka woda zalała wtedy wiele miast poza Wrocławiem. Dotkliwie doświadczyła Opole czy Kłodzko, ale to Wrocław postrzegamy jest jako to miasto, które wygrało powódź.
Przyczyniło się do tego wiele rzeczy. Trzeba pamiętać, że 1997 był szczególnym rokiem. Mieliśmy za sobą wiele ważnych wizyt we Wrocławiu. Odwiedziły nas wtedy koronowane europejskie głowy. Był u nas Jan Paweł II, który gościł u nas podczas Kongresu Eucharystycznego. Z tą wizytą wiąże się pewna anegdota. Otóż jeden z włoskich dziennikarzy, który przyjechał do nas, by zapoznać się z miastem, przed przygotowaniem albumu ilustrującego wizytę papieża, gdy zobaczył, że Wrocław położony jest u zbiegu kilku rzek, ma mosty i przepusty, przyszedł do mnie i zaproponował, ze przygotuje także promocyjny album pt. „Wrocław – Wenecja północy”.
A krótko później staliśmy się tą Wenecją północy, ale nie o takim albumie marzyliśmy. Przypomnijmy też, że we Wrocławiu dobiegała właśnie końca przebudowa Rynku. Mieliśmy już za sobą remont Ostrowa Tumskiego, pozyskaliśmy wielu inwestorów, wyszliśmy na prostą jeżeli chodzi o zadłużenie miasta, czy kondycję służb komunalnych. Wrocławianie nabierali dumy z tego, że żyją w tym mieście i zaczęli się utożsamiać z jego sukcesami. Gdy przyszła powódź, zaczęli tego dorobku bronić. Twierdzę, że powódź była ostatnią pieczęcią integracji tego pokolenia mieszkańców miasta po 1945 roku z Wrocławiem i jego historycznym, tysiącletnim dziedzictwem. Z tego punktu widzenia to było fantastyczne zjawisko. Wcześniej, zwłaszcza przed 1989 rokiem, Wrocław należał do najsmutniejszych miast w Polsce. Poznań miał swoją tradycję targów międzynarodowych, czyli takie okno na świat. Podobnie Gdańsk i Szczecin, które miały wielką żeglugę. Warszawa – wiadomo - stolica kraju, a Kraków kulturalna i historyczna kolebka. Natomiast Wrocław postrzegamy był wciąż jako miasto poniemieckie, mocno ideologicznie zindoktrynowane przez komunistów. W 1990 roku zrobiliśmy badania, z których wynikało, że aż 70 procent Wrocławian nie wiąże swojej przyszłości z naszym miastem. Dla mnie bardzo ważne wtedy było odzyskanie prestiżu przez miasto. Ten potencjał drzemał w salonie miasta, czy właśnie w Starym Mieście i Ostrowie Tumskim. Poza tym, musieliśmy poradzić sobie z wieloma problemami, na co dzień dającymi się we znaki mieszkańcom. Szczególnie – z fatalnym stanem sieci ciepłowniczej i kanalizacyjnej, złym stanem wody w kranach, czy plagą przepełnionych legalnych, ale też nielegalnych wysypisk śmieci.

W jaki sposób powódź pomogła to odmienić?
To był ten drugi etap prac. Mieliśmy trochę szczęścia. Tak się złożyło, że zniszczyła przede wszystkim to, co i tak musielibyśmy remontować - np. torowiska tramwajowe, nawierzchnie, instalacje ciepłownicze. Pieniędzy co prawda nie dostaliśmy za dużo - trochę z budżetu państwa i niewiele - w formie korzystnych, częściowo umorzonych pożyczek z Funduszu Ochrony Środowiska. Największą pomoc finansową otrzymaliśmy z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, ale najważniejsze dla nas było zaangażowanie inwestorów, firm, które już u nas funkcjonowały. Udało nam się nakłonić tych już obecnych do zwiększenia inwestycji, np. Volvo, ale też do pozyskania wielu nowych. Twardo też postawiłem sprawę, braku zgody na przesunięcie rozpoczęcia roku szkolnego, a wiele szkół zostało zalanych. Pełna mobilizacja służb i ludzi poskutkowała tym, że dzieci poszły do szkoły 1 września. To był też bardzo ważny impuls dla szybkiej odbudowy.

Gdyby podobna woda jak w 1997 roku przyszła do Wrocławia teraz, obronilibyśmy się?
Zdecydowanie nie, ale straty byłyby stanowczo niższe. Powodzie w skali, jaką zanotowano na początku XX wieku przeszlibyśmy bez większego uszczerbku, ale nie w przypadku takiej fali, jaka przyszła 22 lata temu.
Szczególnie ważne dla obrony miasta są zbiorniki retencyjne, położone w górnym biegu Odry i Nysy Kłodzkiej. Budowa zbiornika w Raciborzu miała się zakończyć już dawno, a wciąż trwa.

Dużo lepiej wygląda sytuacja wrocławskiego węzła wodnego. Znacznie poprawiono stan techniczny jazów, progów, wałów czy urządzeń pomiarowych. Trzeba jednak pamiętać, że żadna katastrofa nie powtarza się w identycznej skali – pamiętamy, co działo się w 2010 roku na Kozanowie. Musimy być przygotowani na żywioły, które teraz trudno przewidzieć. Żadne miasto w Europie nie jest zabezpieczone przed powodziami w stu procentach.

7 lipca 1997 roku wielka woda zaatakowała Dolny Śląsk. Zobaczcie zdjęcia z "Gazety Wrocławskiej" na kolejnych slajdach galerii >>>

Powódź tysiąclecia. 7 lipca 1997 roku wielka woda zaatakował...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska