Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zawsze interesowali mnie inni ludzie i ich historie

Katarzyna Kaczorowska
fot. Tomasz Hołod
Z Kingą Wołoszyn-Świerk, dokumentalistką, rzeczniczką Teatru Polskiego, wykładowcą na Uniwersytecie Wrocławskim, o trudnych tematach i ciekawości świata i ludzi, której kolejny film "Urodzeni dla Rzeszy" zdobył nagrodę, rozmawia Katarzyna Kaczorowska

Pamiętam, jak przyszłaś do redakcji "Gazety Wrocławskiej". Studiowałaś filologię polską i wybierałaś się za granicę. Później spotkałam Cię w sklepie - pracowałaś jako ekspedientka. A potem okazało się, że robisz świetne filmy dokumentalne i co rusz zdobywasz jakąś nagrodę. Jak w szczegółach wyglądała Twoja droga?
- Po prostu jestem ciekawa świata i lubię próbować różnych rzeczy, a to, że miałam dużo różnych zajęć, wynikało z mojej sytuacji rodzinnej. Musiałam pracować, równocześnie chciałam mieć czas na rozwijanie zainteresowań. Chciałam się realizować i dlatego była gazeta, potem telewizja, w której współpracowałam przy programie "Kowalski i Schmidt". Ale jak teraz sobie wspominam, to wiesz, że pierwszy większy materiał w "Gazecie Wrocławskiej" jaki napisałam, był o Tadeuszu Chądzyńskim, pracowniku Teatru Polskiego we Wrocławiu?

No to spięłaś pewną klamrę.
- Dokładnie tak. Chądzyński był artystyczną duszą. W teatrze miał etat malarza. Opowiadał mi, że malował różne portrety na zamówienie, ale przeszedł na emeryturę i zaczął malować klatki schodowe.

Dorabiał?
- Malował dla przyjemności, swojej i innych ludzi. To nie było jakieś wielkie malarstwo, właściwie były to jelenie na rykowisku.

Ale jeśli się podobały?
- No właśnie. Podobały się, i to bardzo. Jedna pani, niepełno-sprawna, która mieszkała na 3. czy 4. piętrze kamienicy, którą Chądzyński wymalował, powiedziała mi: "Jak wychodzę na klatkę, to czuję się jak w lesie". A ktoś inny opowiadał, że niektórzy z lokatorów pukają do drzwi namalowanych przez pana Tadeusza na ścianie - tak duża była siła iluzji. To było niesamowite. I szczerze mówiąc, mój pierwszy materiał w telewizji też o nim zrobiłam. Zapytałam, czy mogłabym nakręcić o nim reportaż.

I nakręciłaś. Skąd jednak wziął się wyjazd do Niemiec?
- Dostałam się na Erasmusa. I też się dużo udzielałam, może już tak mam? Pracowałam w Uni-kinie, w radiu w Lubece, pojechałam na trzymiesięczne stypendium do Berlina dla dziennikarzy organizowane przez Fundację Roberta Boscha, w ramach którego odbyłam staż w telewizjach ZDF i SAT1. Z niemiecką telewizją współpracowałam też przed wejściem do Unii, co przyniosło w moim przypadku pewne komplikacje.

To znaczy?

- Byłam na praktykach w RBB - to partner Telewizji Wrocław, z którym robiłam "Kowalskiego i Schmidta". Na praktyki trzeba było mieć pozwolenie na pracę. Staż miesięczny to było 400 euro. Siedziałam już w tej RBB, kiedy dostałam pismo z nie-mieckiej ambasady, że za taką kwotę nie da się przeżyć w Niemczech miesiąca i będę dorabiać na czarno.

I?
- I w związku z tym ambasada nie dała mi pozwolenia na pracę. Tylko że ja już na tym stażu w Niemczech byłam i z przyjaciółmi zastanawialiśmy, co robić, bo formalnie byłam u nich nielegalnie. Przez półtora miesiąca wszyscy mi powtarzali, że jak ktoś przyjdzie i będzie o coś pytał, to mam tłumaczyć, że przyjechałam na chwilę, ale oczywiście wykonywałam codzienne obowiązki, robiłam zdjęcia itd. Aż ktoś wpadł na pomysł, by zrobić materiał o tej sytuacji. Tytuł brzmiał "Nielegalnie w Niemczech", a zaczynał się słowami: "Ta młoda Polka z Wrocławia, też z telewizji, z którą współpracujemy...".

Niemcy wyemitowali ten reportaż?
- Jasne, że tak. Biurokratyczne absurdy interesują wszystkich. Pokazaliśmy więc moje wyciągi z banku, opowiedziałam, co przeszłam, żeby dostać to pozwolenie. Bo je dostałam, musiałam po nie tylko wrócić do Wrocławia. W tym czasie materiał poszedł w telewizji w Niemczech. Po powrocie załatwiałam różne urzędowe formalności i poszłam m.in. do Sparkasse. A tam pani w okienku spojrzała najpierw na mnie, potem w dokumenty i mówi: "Frau Wołoszyn-Świerk? Ich könne Sie. Sie sind illegal in Deutschland" - a tak się zaczynał ten materiał ze mną w roli głównej.

I już wiem, jak się zaczęła Twoja droga do sławy.

- Taaaak, nielegalnym pobytem w Niemczech.
"Kowalski i Schmidt" miał przekonywać Polaków do Niemców i odwrotnie. Podobne są "Rozmówki polsko-czeskie", ale zrobiłaś też film o dziewczynach z Auschwitz, teraz o dzieciach z Lebensborn. Dziadkowie opowiadali różne historie wojenne, a mnie zawsze interesowało to, co starsi ludzie mają do przekazania. Ich prawdy życiowe są dla mnie dużo ciekawsze niż współczesne historie. Zawsze powtarzam, że trzeba przerobić historię narodu, żeby się nie powtarzała. Poza tym, ktoś musi się zajmować takimi mało chwytliwymi z pozoru tematami i czasem mam wrażenie, że padło na mnie. Może też dlatego, że mam dużo przyjaciół w Niemczech?

Dla młodych Niemców te historie też są ważne?
- Znam Niemców, dla których to są istotne sprawy. Wielu z nich poznałam na studiach i oni wciąż podkreślają, że czują się winni. Więcej nawet: znam takich Niemców, którzy twierdzą, że jeśli jest jakieś zagrożenie w Europie, to ze strony Niemiec. Dyskutujemy o tym czasem bardzo emocjonalnie, bo ja im powtarzam, że dzisiejsze Niemcy to państwo demokratyczne.

Odrobili lekcje historii, ale ciągle reagują na opinie, że Unia Europejska to niemieckie kondominum?

- Tak, dokładnie tak.

Ile kosztowało Cię - mam na myśli emocje - zrobienie filmu o dziewczynach z Auschwitz?
- Pracowałam nad nim kilka lat. Nie tylko zbierałam dokumentację, ale też musiałam zyskać zaufanie tych kobiet, wybrać wątki ważne dla mnie, dla narracji filmowej, ale tak, by przekonać je do mojego wyboru.

Po opowieści o dziewczynach z Auschwitz zdecydowałaś się na kolejny, równie trudny dokument. Dostałaś za niego kolejną nagrodę.
- Nigdy nie robię tematów osadzonych w historii, jakbym relacjonowała podręcznik. Ten najnowszy film - "Urodzeni dla Rzeszy" - opowiada o hitlerowskiej instytucji Lebensborn, która tworzyła domy dla matek w ciąży i z małymi dziećmi. Oficjalnie miała pomagać tym kobietom, ale tak naprawdę Heinrich Himmler w tych ośrodkach chciał tworzyć idealnych Niemców. Trafiały tam więc wyselekcjonowane kobiety i wyselekcjonowani esesmani, by płodzić to doskonałe potomstwo. Jeśli nie chcieli później spłodzonych w ośrodku dzieci, trafiały one do adopcji. W III Rzeszy bezdzietni esesmani płacili tzw. bykowe, więc Lebensborn był dla niektórych formą ucieczki od podatków.

Trafiali tam tylko Niemcy?

- Nie, były też polskie dzieci, porywane w ramach akcji germanizacyjnych m.in. na Zamoj-szczyźnie. Po pobycie w ośrodku trafiały do niemieckich rodzin. Te dzieci spotkał podwójny dramat.

Dlaczego?
- Wiele z nich zostało odnalezionych przez Czerwony Krzyż w latach 50. Miały 10-12 lat, nie pamiętały ani słowa po polsku, nawet nie wiedziały, że mają polskich rodziców, a niemiecka tożsamość jest fałszywa.

Co się z nimi działo?
- Wracały do Polski. Do swoich rodzin. Czasem jednak okazywało się, że wojnę przeżyła tylko matka, że żyją tylko dziadkowie albo w ogóle nikt. Wtedy trafiały do domów dziecka.

Z piętnem hitlerowca.

- Niestety, tak. Dzieci traktowały je często bardzo okrutnie. Drwiły, śpiewając znaną piosenkę "Stary Hitler mocno śpi", przerabiały rozmaite rymowanki. Raniły tak, jak tylko dziecko potrafi zranić. I po latach nie sposób uniknąć pytania, czy decyzje o przywiezieniu tych germanizowanych dzieci do Polski były słuszne.

Z kim rozmawiałaś do filmu "Urodzeni dla Rzeszy"?

- Kobiety, które urodziły dzieci w ramach programu Lebens-born, już nie żyją. Ale znalazłam pielęgniarkę, która ma 96 lat i pracowała w takim ośrodku.

To jest Niemka?

- Tak. Moim bohaterem jest też Guntram Weber, którego ojciec był esesmanem - odpowiadał za masakry polskich cywili w Bydgoszczy. Zachowały się zdjęcia, na których widać go, jak stoi tuż za Himmlerem, więc nie był szeregowym esesmanem. W trakcie zdjęć pan Weber zapytał tę pielęgniarkę, czy wiedziała, że w ośrodku były też polskie dzieci. Przecież nie umiały od razu mówić po niemiecku, musiały się oduczyć polszczyzny.

I co mu powiedziała?
- Że były takie pogłoski, ale w pogłoski nie wierzyli.

Bo tak było wygodniej?
- Gorzej, ona do dzisiaj uważa, że w tych ośrodkach pomagano matkom i dzieciom. A to były miejsca pełne okrucieństwa. Dzieci przebywały tam po 2-3 lata od urodzenia, ale nie mogły być z matką. I wszystkie dorosłe już mówią, że mają problemy.

Na przykład jakie?
- Że matki je okłamywały, nie mówiąc prawdy o ich pochodzeniu. To było wielkie tabu.

Jak docierasz do takich ludzi?
- Poprzez rozmowy z innymi ludźmi. W tym przypadku pojechałam na spotkanie dorosłych już dzieci poszkodowanych przez Lebesnborn i tak poznałam Guntrama Webera. I wspólnie z nim zorganizowałam spotkanie kilku osób, Polaków i Niemców, w ośrodku Lebensbornu, jaki Niemcy stworzyli w Połczynie-Zdrój. Ten budynek stoi do dziś. To było niesamowite móc obserwować reakcje tych ludzi, kiedy przekroczyliśmy jego próg. Ci dorośli już, wręcz starsi ludzie, weszli do budynku i próbowali przypomnieć sobie, gdzie były pokoje z łóżeczkami, gdzie mogły być jadalnie. I ja te poszukiwania, ten dramatyczny powrót w przeszłość, przeżywałam razem z nimi.

Zapytam jeszcze raz: płacisz jakąś osobistą emocjonalną cenę za te filmy? Nie śpisz po nocach, śnią Ci się koszmary, nie jesz?

- Na pewno nie jestem obok, bo jestem z moimi bohaterami, słucham tego, co mówią, uczestniczę w ich emocjach. Ale też cały myślę, jak nawiązać relację. Zależy mi na tym, by ci ludzie się otworzyli i myślę, że udaje mi się to. Często po latach milczenia zwierzają mi się, mówią o rzeczach, o których ich dzieci nie mają pojęcia.

Ktoś podziękował Ci za udział w filmie?

- Jasne, że tak. Ci Niemcy z Lebesnborn byli bardzo wdzięczni. Niektórzy bali się przyjechać do tego ośrodka, ale jakiś wewnętrzny impuls był silniejszy. Dzięki temu, że przyjechali do Połczyna-Zdroju, dużo się dowiedzieli. Kobiety z Auschwitz chciały opowiadać o tym, co przeszły jako dziewczyny. Dla moich bohaterów te wyznania były prawdziwym katharsis.Oni chcą, by inni dowiedzieli się o tym, co ich spotkało, zwłaszcza, że spotkało ich wiele dramatycznych rzeczy. Odnajdujemy też odpowiedzi na pytania, jakie nurtowały ich przez wiele lat. Bo ktoś miał w domu od zawsze kubek z napisem: "Od ojca chrzestnego Heinricha Himmlera" i nie wiedział, skąd się wziął. I do-piero w moim filmie pewne rzeczy zaczęły się składać.

Układasz im rozsypane puzzle życia w całość?
- Trafnie to ujęłaś. Dzieje się tak, bo razem wchodzimy w jakieś sytuacje, gdzieś jedziemy, odwiedzamy jakieś archiwum, cały czas rozmawiamy, stawiamy pytania, szukamy odpowiedzi. Nie tylko ja się uczę, ale też ta osoba dowiaduje się czegoś nowego o sobie. A jest wiele osób, które nie znają swojej przeszłości. I to są tematy dla mnie.

Jak Ci się udaje łączyć pracę w telewizji z tą w teatrze i na uczelni?

- Telewizja dopełnia teatr, teatr dopełniają studenci i uczelnia. Wiedziałaś, że kiedyś chciałam być aktorką?

Aż tak Ci życia nie prześwietliłam.
- Nawet zdawałam do szkoły aktorskiej. Kiedy byłam nastolatką, bardzo dużo chodziłam do teatru, i tak się składa, że do Polskiego. U mnie chyba nie ma rzeczy przypadkowych i wszystko ma swój sens i kolejność. Kiedy moje XII liceum obchodziło 40-lecie, wystawialiśmy jakiś spektakl w teatrze. Gdzie? Oczywiście w Polskim. I ten pierwszy tekst w gazecie też był przecież o teatrze. Za dużo tych przypadkowych splotów, żeby były to zwykłe przypadki.

Gdybyś musiała komuś powiedzieć coś o sobie w kilku słowach, to ten ktoś usłyszałby, że Kinga Wołoszyn-Świerk to...
- Kobieta uparta. To nie jest tak, że jestem dzieckiem szczęścia i wszystko w życiu przychodzi mi łatwo. Wszystkie moje projekty długo się wykluwają, ale dochodzą do finału, bo nie odpuszczam. Już dawno temu wymyśliłam, że fajnie byłoby współpracować z Czechami, i w końcu mi się udało. Teraz mam pomysł na współpracę polsko-czesko-niemiecką. Marzy mi się też w Polsce telewizja na kształt Arte.

Zostałabyś dyrektorem takiej telewizji?
- Stanowiska urzędnicze jakoś nigdy mnie nie pociągały. Wolę robić filmy i rozwijać kolejne projekty. Tak, to mogłoby być moje marzenie.
Rozmawiała Katarzyna Kaczorowska

Kinga Wołoszyn-Świerk
Dziennikarka wrocławskiego oddziału Telewizji Polskiej, wykładowca na Uniwersytecie Wrocławskim, autorka polskich i zagranicznych produkcji radiowych i telewizyjnych (m.in. polsko-niemieckiego programu "Kowalski i Schmi-dt"), laureatka nagrody XIV edycji Ogólnopolskiego Przeglądu i Konkursu Telewizyjnego PIK w Gdańsku ("Ciepło-zimno" 2007). Zdobyła wyróżnienia w kategorii vivre l'Europe Prix Circom Regional za polsko-niemiecki magazyn "Z drugiej strony" (2010), wyróżnienia SDP im. Jerzego Zieleńskiego za program "Rozmówki polsko-czeskie" (2011). Nominowana do XI i XIV Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej za reportaż "Jestem Karla z Breslau" (2008) oraz film dokumentalny "Dziewczęta z Auschwitz" (2011). Za ten drugi film zdobyła główną nagrodę, "Złotą szablę", w Konkursie Filmów Dokumentalnych Międzynarodowego Festiwalu Filmów Historycznych i Wojskowych w Warszawie (2011), Lauraetka Nagrody SDP im. Macieja Łukasiewicza "za publikacje na temat współczesnej cywilizacji i kultury"; specjalne wyróżnienie w konkursie o Międzynarodowe Nagrody dla Dokumentalistów w Malezji (International Documentary Awards) w ramach IAWRT (2011).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska