Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zapach ciasta babci Grety, czyli dobry duch domu

Piotr Kanikowski
Janek Kowalski uprosił komunistów o zgodę na ślub z Niemką. Tak Margareta Wittwer została Małgorzatą Kowalską
Janek Kowalski uprosił komunistów o zgodę na ślub z Niemką. Tak Margareta Wittwer została Małgorzatą Kowalską repr. Piotr Krzyżanowski
Szesnastoletni Janek Kowalski uciekł z kazachskiego stepu do radzieckiego wojska. Z kościuszkowcami przeszedł cały szlak bojowy, po sam Berlin. Na Dolnym Śląsku zakochał się w Niemce i zamieszkał w domu ze stuletnią przeszłością. Dziś magia tego miejsca przyciąga do Dobkowa turystów z całej Europy

W 1947 roku Greta, wraz z innymi rdzennymi mieszkańcami poświeżawskiego Dobkowa, dostała nakaz deportacji. Janek Kowalski ukrył więc dziewczynę na strychu u znajomych z sąsiedniej wsi i pojechał do Warszawy załatwić zgodę na ślub z Niemką. Liczył, że weteranowi I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, który dla Polski przelewał krew, władza nie będzie śmiała odmówić.

Z Gretą dwa lata znali się, kochali, ona już wtedy nosiła pod sercem jego dziecko. Połączył ich los. Los, który sprawił, że powracający z Berlina po wojnie młody, przystojny kościuszkowiec wprowadził się akurat do rodzinnego domu Wittwerów. Pod Łuck na zachodniej Ukrainie, gdzie się wychował, Janek nie miał już po co wracać, bo tam teraz był Związek Radziecki. Za przyzwoleniem komunistycznych władz chciał zacząć nowe życie na Dolnym Śląsku.

Był synem polskiego leśniczego. Gdy w 1939 Rosjanie zajęli Kresy, całą rodzinę jako wrogi element załadowano do pociągu i w bydlęcych wagonach wywieziono do Kazachstanu. Nim dojechali na miejsce, na którymś z postojów psy strażników zagryzły ojca Janka. Po wielu dniach Kowalskich wysadzono wreszcie w bezkresnym stepie, na jałowej ziemi, która miała być odtąd ich nowym domem.

Uciekł z tego stepu do wojska. Mógł mieć wówczas nie więcej jak szesnaście lat. Gdy formowała się armia Andersa, był jeszcze za młody, ale potem jakimś cudem, obchodząc przepisy, wkręcił się do Armii Czerwonej. Z niej trafił do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, z którą szczęśliwie przebył cały szlak bojowy, aż po Berlin.

Dom w Dobkowie jest wielki i stary. Otoczony stodołami, stoi na wzniesieniu, z którego widać rozciągniętą nieskładnie wzdłuż zielonego wąwozu wieś. Według kamiennej tablicy na murze zbudowano go w 1876 roku. 24 lata później - gdy pierwsi właściciele budynku wymarli bezpotomnie - w jego posiadanie weszła rodzina Wittwerów. Za zarobione na roli marki dziadek Grety, dolnośląski bauer, kupił go dla Paula, jednego ze swoich synów. Drugiemu, Johanowi Josephowi, zostawił gospodarstwo w innej części Dobkowa.

Między jedną a drugą wojenną zawieruchą w tym domu na wzgórzu Paul i Agnes Wittwer wychowali dwanaścioro dzieci. Wśród nich była Margareta, nazywana zdrobniale Gretą. Dziewczyna, w której zakochał się Janek Kowalski. Choć rodzinna legenda głosi, że startowała do niego również druga z sióstr, Helena. To Janek Kowalski na mocy powojennych dekretów został właścicielem połowy majątku zarekwirowanego Niemcom. Drugą część gospodarstwa objął jego frontowy przyjaciel ze swą rodziną, uciekinierzy z Warszawy. Szalkowscy długo jednak w Dobkowie nie pomieszkali - za bardzo ciągnęło ich do odbudowującej się z ruin stolicy.

Choć już do końca życia myślała i liczyła po niemiecku, to mówiła po polsku.

Wyjechali także Niemcy. Margareta, której udało się uniknąć deportacji, wzięła ślub z przystojnym Polakiem i została Małgorzatą Kowalską. Zasymilowała się z ludnością, która napłynęła do Dobkowa z Kresów i innych regionów jej nowej ojczyzny. Choć już do końca życia myślała i liczyła po niemiecku, to mówiła po polsku, czasem tylko dziwacznie przestawiając szyk wyrazów w zdaniu lub wtrącając jakieś słowo brzmiące zdecydowanie zbyt twardo jak na słowiańszczyznę. Lubiła powtarzać: "Pierwsze gruszki robaczywki", i było w tym zarówno polskie przysłowie, jak i niemieckie upodobanie do gruszek.
Wspominając babcię, Krzysztof Rozpędowski, który dziś mieszka w starym domu, przypomina sobie najpierw rozchodzący się po pokojach zapach ciasta. Piekła je na każdą niedzielę, bo jakże to, niedziela bez placka. Uwielbiała słodkości. Krzysztof przypomina sobie też spracowane dłonie obojga, Grety i Janka. Ona jeszcze w dziewiątym miesiącu ciąży potrafiła bronować z wołami pole. On miał żyłkę do handlu: wiedział, jak i gdzie najkorzystniej sprzedać zboże lub cielaka. Choć władza nie lubiła kułaków, okrojone po wojnie do 12 hektarów gospodarstwo przyrastało nowymi polami, a na wsi roboty nigdy nie brakowało. Kowalscy żyli z rolnictwa, trzymali kilkanaście sztuk bydła, mieli konia. Ciężko pracowali, aby wyżywić i wychować trzy córki oraz dwóch synów.
- Dziadek jako jeden z pierwszych we wsi kupił ciągnik. Jako jeden z ostatnich telewizor - opowiada Krzysztof Rozpędowski.

Janek Kowalski należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ale mierził go przaśny, szarobury raj, jaki komuna uszykowała dla obywateli. Wyrzucili go z partii w latach siedemdziesiątych, gdy po powrocie od rodziny z RFN wykrzyczał na partyjnym zebraniu, że dwa tygodnie po Niemczech chodził i błota na butach nie miał. Ludzie we wsi wiedzieli, że wziął sobie Niemkę za żonę. Najokrutniejsze były dzieci. "Szwaby" - darły się w szkole za latoroślami Kowalskich.

Za sprawą domieszki niemieckiej krwi w swych żyłach mogły wybierać, kiedy dorosły: Polska lub emigracja. Mama Krzysztofa, Krystyna, została w mieszkaniu w Świerzawie, choć rozważała z mężem, czy nie zostawić tego wszystkiego i nie zacząć nowego życia w innym kraju. Tak jak jej brat oraz siostra, którzy wyjechali do Niemiec. Brat, ten najmłodszy, po latach wrócił w trumnie - na łożu śmierci prosił, by go pochować na cmentarzu w Dobkowie, obok Agnes i Paula Wittwerów. Chyba w każdym miejscu czuł się jednakowo obco. Po otwarciu granic Greta wyjeżdżała do córki do Niemiec. Odwiedzały ją stare koleżanki, przymusowo deportowane z Dobkowa tuż po wojnie. Oczy im się szkliły. A ona też, kiedy w telewizji transmitowano mecz Polska - Niemcy, to kibicowała Niemcom.

W latach dziewięćdziesiątych gwarny dotąd dom opustoszał. W 1997 roku - podczas powodzi stulecia - zmarł Janek Kowalski. Greta przeżyła bez niego długie jak wieczność pięć lat. Odeszła w 2002 roku. Miała 78 lat. Pozostał stary dom, z którym rodzice Krzysztofa Rozpędowskiego, osiadli w Świerzawie, nie bardzo wiedzieli, co zrobić.

Kiedy Ewelina, wychowana w podkrakowskim Opocznie, zobaczyła ten dom po raz pierwszy, lało jak z cebra. Wysiadło światło, wieś była oślizgła, obca, ponura i ciemna. Popchnęła ciężkie drzwi, weszła do środka w ogromną jak przepaść sień. W mroczny chłód, którym zaczynał się labirynt pomieszczeń. Maleńka, drobna, przestraszyła się tej przestrzeni.

Dziadek jako jeden z pierwszych we wsi kupił ciągnik. Jako jeden z ostatnich telewizor.

Był w tym domu pokój wielki, jak całe M5 w jej bloku. Wszystko było wielkie. Pierwszy raz widziała Dolny Śląsk: potężne poniemieckie domy z odpadającym tynkiem, z liszajami po zaciekach, folwarki z przestronnymi stodołami, traktowane jak dobro tymczasowe i przejściowe, więc zaniedbane, brudne, bliskie ostatecznej ruiny. Nie znała wcześniej takiej architektury i - dziś śmieje się z tego - miała ochotę uciec stąd czym prędzej. Tego dnia poznała babcię Gretę, która mawiała mądrze: "Pierwsze gruszki robaczywki".
Z Krzysztofem los zetknął Ewelinę kilka miesięcy wcześniej na dworcu w Quetcie w Pakistanie. On jechał z przyjacielem do Indii. Wypatrzył w tłumie grupę białych ludzi. - Podchodzimy. Okazuje się, że Polacy, ekspedycja studentów geografii z Krakowa - opowiada. - Dobrze im z oczu patrzyło, więc przyłączyliśmy się do wyprawy. Siedem tygodni przedzieraliśmy się wspólnie przez Indie. Potem do Nepalu.

- My musieliśmy w końcu wracać do kraju. Krzysiek podróżował dalej - dopowiada Ewelina. - Ale skorzystałam z jego zaproszenia. Nasze pierwsze spotkanie w Polsce to był tamten deszczowy wieczór w Dobkowie.

Ciągnęło ich do siebie. Po śmierci Grety Krzysztof, absolwent akademii rolniczej, dostał w okolicy pracę w firmie Osadkowski-Cebulski. To był argument, by nie pozbywać się pustego domu. Ostatnie słowo należało jednak do Eweliny, która robiła w Krakowie doktorat z geografii i akurat dostała grant na badania wpływu nasadzeń świerkowych na właściwości gleby.

- Dla mnie to była bardzo trudna decyzja - mówi Ewelina. A jednak pojechała z Krzysztofem na wciśniętą w wąwóz dolnośląską wieś i najęła się w pobliskiej Świerzawie do nauki geografii.
Ślub wzięli już tutaj, w 2003 roku. W wielkim domu urządzili przyjęcie na 70 osób. Trafił im się wyjątkowo upalny sierpień - grzejące od kilku tygodni słońce osuszyło studnie, a w Dobkowie brakło wody. Strażacy dowozili ją mieszkańcom beczkowozami. W sobotę i niedzielę pracowali ekstra, ratując przyjęcie weselne Krzysztofa i Eweliny przed katastrofą.

Prawdziwym wyzwaniem okazał się jednak remont starego budynku. Ledwie go zaczęli, stało się jasne, że nie dadzą rady utrzymać ogromu pomieszczeń, jeśli nie będą one na siebie zarabiać. Tak dwusetletni bauerski dom zaczął przekształcać się w "Villę Greta" - stylowy pensjonat o romantycznej historii łączącej dwa narody. Z babcią Margaretą jako patronką - Niemką - w której zakochał się polski żołnierz spod Łucka.

Wśród rodzinnych pamiątek zachowało się ślubne monidło, na którym Janek i Greta wciąż mają po dwadzieścia kilka lat. Są też zrobione prawie sto lat temu fotografie pradziadka Paula w mundurze Wehrmachtu i prababci Agnes otoczonej gromadką dzieci. Jej ślubny welon wisi na ścianie w sali kominkowej.

Gdy wujek umierał, obiecał, że wróci, by dać znać, co jest po tamtej stronie. Jeszcze się nie pokazał.

Krzysztof Rozpędowski: - Czuję zapach tego domu, czuję tę historię. Od ponad stu lat towarzyszył mojej rodzinie. Idę przez pokój i czuję, że po tej podłodze stąpał kiedyś mój prapradziadek.
Niewielu mieszkańców Dolnego Śląska może tak powiedzieć o miejscu, w którym przyszło im żyć.
Odkąd otwarto granice, ciągną do Dobkowa Niemcy - jedni wiedzeni sentymentem za rajem dzieciństwa, inni ciekawością, jak wygląda ten dziki kraj na wschodzie. To jednak nie więcej niż jedna trzecia gości "Villa Greta". Cudzoziemcy widzą rzeczy, których my już nie dostrzegamy.
Zachwycają się chaszczami, krzakami dzikiej róży i czarnego bzu, które Europa zdążyła już wykarczować. Szwajcarzy i Anglicy są w szoku, że mogą iść do lasu i nikt ich nie przepędzi. Znajdują na Dolnym Śląsku fascynujący splot natury i historii. A duchy dawnych mieszkańców?

Krzysztof Rozpędowski uśmiecha się: - Gdy wujek umierał, obiecał, że wróci, by dać znać, co jest po tamtej stronie. Jeszcze się nie pokazał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska