Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z polskiego na nasze: W sumie 105 kilogramów

Andrzej Górny
Polskapresse
Mój ulubiony kuchmistrz telewizyjny wybrał się do Mołdawii, aby nam tam coś miejscowego upitrasić. Rzadko go oglądam, bo zawsze mu wszystko, co przygotuje, bardzo smakuje, a widzowie i tak nie sprawdzą. Dawniej zdarzało mu się częstować daniami prosto z pieca przygodnych obserwatorów, ostatnio jakoś chętnych nie widzę, może zbyt często im nie smakowało?

Na samym początku programu mistrz kuchni bardzo mnie zadziwił, kiedy się zdziwił wielkością karpi sprzedawanych na targowisku. Były to, owszem, wartości zacne, bo od 4 do 12 kilogramów, ale przecież i w polskich łowiskach komercyjnych można zdobyć i takie, i większe. Np. na łowisku koło Goleniowa 11 maja 2011 roku p. Schaeffer z Niemiec wyciągnął lustrzenia Maxa wagi 34 kg. Większego karpia w internecie nie znalazłem, może jest to więc do dziś rekord Polski?

Natomiast w innym miejscu wędkarz wyciągnął 254-centymetrowego suma wagi 105 kg. Owszem, jest i ładne zdjęcie łowcy z ofiarą, ale przywykłem, że podobne rekordy bywają żartobliwymi przekrętami, więc się zachwycam umiarkowanie, z przymrużeniem oka.

W istnienie wielkich ryb nie wątpię, przez 30 lat przechowywałem fotografię suma złapanego w Gople - trzymało go pięciu rybaków, a i tak paszcza i ogon stwora wystawały poza tę ekipę; o ile pamiętam, ważył ze 130 kilo. Fotografię co jakiś czas wydobywałem, aby posłuchać achów i ochów koleżeńskich, ale podczas niedawnego remontu domowego już jej nie znalazłem, wielka szkoda.

Łowiska komercyjne to w swoim czasie była niezła zabawa dla osób, które nie miały czasu, aby przez cały weekend czekać na jedną płoteczkę lub krąpia. W Rudzie Sułowskiej lub w Szczodrem ryb bywało mnóstwo, a wędkarz nie zawsze mógł znaleźć wolne miejsce na brzegu.

Z różnych względów obie te wody na kilka lat opuściłem. W zeszłym roku odwiedziłem znów Rudę - co za zmiany - brania rzadkie, ludzi dosłownie kilku. Ostatnio powtórzyło mi się to w Szczodrem, o 9 rano było trzech wędkarzy, o 12 już z ośmiu. Dawniej z reguły po kilkadziesiąt osób. Nie widziałem, aby ktoś dostał pstrąga, jesiotra albo suma, ciągnęli tylko karpie. Pogadałem z kilkoma osobami, wszyscy widzą jedną przyczynę - kryzys...

Znalazłem rzeczkę w okolicy Milicza. Był tam też pan w moim wieku, emeryt. Popsioczyliśmy na obecną rzeczywistość, porządki i obyczaje, na nowomodny sprzęt. Pan Karol łowił na klejonkę tonkinową, stara sztuka, niezawodna, wszystko wytrzyma.
Jakoż po dwóch godzinach mu wzięło. Ostro. Dyszał, klął, sapał. Ale pomóc sobie nie pozwalał. Wędzisko skrzypiało, żyłka piszczała. Zrzucił kalosze i wszedł po pas do wody. Jeszcze manipulował, podciągał, popuszczał. W końcu środkowa skuwka rozdarła się, puściła. Z żyłki powstał bigos, przerwała się i potwór był wolny.

Łowca podyszał jeszcze trochę, aż oznajmił: sazan… 20 kilo… szlag mu na monogram! Odczepił kołowrotek, resztki wędki porąbał tasakiem i wrzucił w trzciny. - Dalej pan wierzy, że to takie zdrowe hobby? - zapytał. Do dziś się zastanawiam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska