Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z parowozem trzeba postępować delikatnie, jak z kobietą (ROZMOWA)

Maciej Sas
fot. Adam Kuźniarski
Kolejowy klan Gryzgotów Zbigniew Gryzgot jest kustoszem jaworzyńskiego Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku. Jego młodszy brat, Jerzy, pracuje z nim. Obaj są kolejowymi emerytami. Parowozami jeździli też ich ojciec Władysław oraz dwaj bracia - Marek i Piotr. Uprawnienia pomocnika maszynisty ma też syn pana Zbigniewa, Kamil. Na kolei pracowało też kilku innych członków rodziny.

To musi być miłe uczucie, gdy po latach przerwy w te wakacje znowu ruszacie ukochanym parowozem na regularną linię?
Jerzy Gryzgot: Bardzo miłe! Brat przepracował na kolei 51 lat, ja trochę mniej - 47.
Z czego większość, jeżdżąc parowozem...
Zbigniew Gryzgot: No tak, bo nawet kiedy byłem kierownikiem, a brakowało maszynistów, to wsiadałem do parowozu. Wszystkie lokomotywownie polikwidowano, tu - w Jaworzynie był skansen lokomotyw parowych. Wszystkie czynne maszyny poprzenoszono do nas. No i musieliśmy sami nimi jeździć.

A jak się zostawało maszynistą parowozu, bo to - jak słyszałem - nie była łatwa sprawa?

JG: O nie! Najpierw była trzyletnia szkoła zawodowa, a potem dwuletnia średnia, którą robiliśmy już w trakcie pracy. Później trafialiśmy na warsztat...

Po szkole nie można było wreszcie jeździć lokomotywą?
JG: Nie, nie! Najpierw trzeba było przejść wszystkie specjalności na warsztatach: a więc wiązary, armatura kotłowa, kotły, pneumatyka i tak dalej... Po prostu - trzeba się było wszechstronnie nauczyć naprawiania lokomotywy.
ZG: A potem trzeba było pójść na kurs palacza. Ja trafiłem do Jeleniej Góry. Później był kurs pomocnika maszynisty, czyli nauka od mistrza. Trzeba było przerzucić ze trzy wagony węgla, zanim się człowiek czegoś nauczył (śmiech).
JG: Jeździło się najpierw przez trzy miesiące za "trzeciaka", czyli trzeciego maszynistę - w tym czasie uczył się człowiek palić w takim kotle, bo to prawdziwa sztuka. Uczyliśmy się też smarować lokomotywę. Następny był egzamin na palacza. Potem, jak się przejeździło 3-4 lata, można było zostać młodszym maszynistą.
ZG: A potem należało przejechać 100 tysięcy kilometrów i przerzucić wiele ton węgla, żeby pójść na kurs maszynistów. Ja byłem na takim przez trzy miesiące w Wolsztynie.
JG: A ja na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu.

Strasznie to skomplikowane - kiedy się więc wreszcie dostawało dokument zdania egzaminu, był powód do wielkiego świętowania...
ZG: To nie było wcale tak, że jak się zrobiło kurs maszynisty, to się zaczynało jeździć po prawej stronie parowozu - hola, hola! Najpierw trzeba było jeszcze przejeździć ze trzy lata, machając łopatą jako pomocnik maszynisty. Dopiero potem można było zostać maszynistą II klasy i dopiero można było powiedzieć, że się jest prawdziwym maszynistą!
Mistrzem...
JG: Mistrz to był maszynista I klasy, ale ten II klasy musiał jeszcze sporo pojeździć, by się takim stać. Trzeba było z 10 lat się uczyć, żeby osiągnąć wyżyny w tym fachu.
ZG: Albo i więcej - zależało, jak kto był bystry. Byli i tacy, co aż do emerytury jeździli jako pomocnik.
JG: Albo mieli papiery mistrzowskie, byli maszynistą, ale nigdy nie jeździli za maszynistę, bo się bali.

Panowie byliście w lepszej sytuacji, bo zapach dymu i smarów towarzyszył Wam od dzieciństwa, jak słyszałem?
JG: No tak, bo nasz ojciec, Władysław, był maszynistą.

Zmuszał Was do wybrania tego zawodu?

JG: Nie, Zbyszek na przykład najpierw chciał budować domy (śmiech).
ZG: Rok pochodziłem do budowlanki, a potem mnie ojciec przeniósł tu, do szkoły kolejowej. "Wszyscy w rodzinie kolejarzami, a ty chcesz być murarzem?" - powiedział.
JG: No to ja potem się już nad niczym nie zastanawiałem - od razu poszedłem do szkoły kolejowej. Podobnie wybrali nasi dwaj bracia (Marek i Piotr) - i tak by ich ojciec pewnie przerzucił do kolejówki.

Kiedy się więc pięciu maszynistów spotkało, było jedno wielkie palenie pod kotłem?
JG: Można tak powiedzieć... (śmiech).
ZG: A czasami wspólnie też jeździliśmy. Co prawda nie wolno było dwóm braciom jeździć jednym parowozem, bo gdyby coś się nie daj Bóg stało, byłaby tragedia, ale jak pociąg stał, bo nie miał kto nim jechać, czasami po prostu nie było wyjścia.

Ze swoim ojcem też jeździliście?
ZG: Tak, kiedyś jechaliśmy razem do Ścinawy.

Traktował Pana jak innych pomocników?

ZG: No a jak?! Miałem nie rzucać węgla pod kocioł? Jak coś źle zrobiłem, potrafił mnie solidnie zrugać.

Przemierzaliście parowozem cały Dolny Śląsk, ale pewnie mieliście jakieś swoje ulubione trasy.
ZG: Zawsze najbardziej podobała mi się trasa z Wrocławia przez Sobótkę, Świdnicę Przedmieście, Lubachów, Zagórze, Jugowice, Jedlinę i Ludwikowice do Kłodzka. Tam były piękne widoki - choćby te wysokie mosty. Bardzo ją lubiłem.
JG: A jak wracał, to na rurze sobie spokojnie siedział, bo z góry jechał do samego Wrocławia (śmiech).

Mieliście też swoje ulubione lokomotywy?
JG: Tak, bo dobierało się je mniej więcej samemu, nikt na siłę nie zmuszał nikogo.
ZG: Zawsze były dwie drużyny: dwóch maszynistów, dwóch pomocników. Ja najlepiej wspominam Ty2, to był niemiecki parowóz ciągnący pociągi towarowe. Ale ulubioną była Pt47-112 - ciężka lokomotywa do pociągów pospiesznych. Była też Ok1 (przedwojenny, niemiecki parowóz osobowy - przyp. SAS) - tej nie zapomnę nigdy.

Dlaczego?
ZG: Bo wiążą się z nią wyjątkowo niemiłe wspomnienia. W 1972 roku o 7.40 jechałem właśnie tą lokomotywą z Wrocławia przez Sobótkę - wiozłem grupę turystów w góry na narty. Na przejeździe w Bielanach Wrocławskich wjechał w nas autobus - mimo zamkniętych szlabanów. Strasznie się rozbił, zginęło kilka osób.

Trudne przeżycie...
JG: Ach, szkoda mówić - do dziś mam to przed oczami... Ale wie pan, na drugi dzień po tym urodził mi się syn, żeby była równowaga.

To trudna sprawa, gdy człowiek w takiej wielkiej maszynie nie może zrobić nic, by nie doszło do tragedii...

JG: Mnie się zdarzyło, że człowiek wszedł między zderzaki. Zmiażdżyło go - nic nie mogłem zrobić. Albo jakaś pani rzuciła mi się między trzeci a czwarty wagon.

Jeździliście też na pewno lokomotywami spalinowymi - nie lepiej było pozostać przy nich?
JG: Nie, bo nigdy żadna lokomotywa elektryczna czy spalinowa nie zastąpi parowozu!
No, ale w takiej jest czyściej, nowocześniej, przyjemniej...
ZG: Eee tam - dwa lata jeździłem spalinową, ale nigdy tego nie pokochałem. Zapach ropy mnie dobijał. Zapach dymu, pary - to jest to!
JG: Gdyby tu, w Jaworzynie jeździły teraz same lokomotywy spalinowe, nigdy bym do pracy nie przyszedł. Mam emeryturę, mogę spokojnie żyć. Ale że jest parowóz, wróciłem do pracy. Wróciliśmy obaj do korzeni, można powiedzieć.

Ciężko żyć bez wielkiej, czarnej, dymiącej miłości?

ZG: Jak się siedzi w domu na emeryturze, to się rdzewieje. A tu się coś naprawi, coś pogrzebie przy parowozie i jest dobrze.

Sądząc po tym, co mówicie i jak patrzycie na swój parowóz, wielką radością jest, że moda na parowozy powróciła.
JG: Ale ona nie wróciła, ona była zawsze.
ZG: Radość z tego jest tym większa, że te stare wagony (Linke-Hoffman, wyprodukowane w 1928 roku we Wrocławiu), które kiedyś tu jeździły, wróciły do użytku.
JG: No i że własnymi rękami tego dokonaliśmy. Tu, w Muzeum, nie ma tak zniszczonych wagonów, jak do niedawna były te dwa - to były same ramy, bez blach, bez podłóg... Wyremontowanie ich to naprawdę wielka rzecz.

Pytałem na początku o to, jak się zostawało maszynistą. Powiedzcie Panowie jeszcze, co trzeba zrobić, żeby przygotować lokomotywę do ruszenia w trasę, jak ją rozgrzać?

JG: Jak pan chce wyruszyć w trasę o 8 rano, trzeba rozpalić pod kotłem gdzieś koło północy. To jeszcze zależy, czy jest zima, czy lato.
ZG: Ważne, żeby nie nadwyrężać kotła.
JG: Nie wolno szybko rozgrzewać, bo wszystko mogłoby popękać. I żeby parowóz długo jeździł, trzeba do niego podchodzić jak do kobiety - bardzo delikatnie. I zawsze są wtedy dobre efekty (śmiech).
ZG: A jak się przed ruszeniem w trasę delikatnie pogłaszcze, to taka lokomotywa potem ładnie jedzie.

Czułe głaskanie parowozu? To dawało wymierne efekty?
JG: Muszę powiedzieć - to szczera prawda - że zawsze, jak zaczynałem służbę czy ją kończyłem i schodziłem z lokomotywy, to ją głaskałem i dziękowałem, że tak dobrze jechała. I nic złego nam się nie stało.

Kiedy Was słucham, podejrzewam, że musieliście lokomotywom nadawać imiona...
ZG: Może imiona nie, ale rzeczywiście niektóre miały swoje ksywy, np. Babcia czy Mama. Babcia to był właśnie jeden z moich ulubionych parowozów - Ty2-238 (parowóz towarowy skonstruowany przed II wojną światową w Niemczech - przyp. SAS), jeden z najstarszych w Jaworzynie.
JG: I jak ktoś pytał: "Czym dzisiaj jedziesz?", odpowiadało się: "Na Babci" - i już było wszystko wiadomo.
ZG: Był też TKt48 nazywany Barbarą. Była taka pani z Bolkowa, właścicielka restauracji, która miała na imię Barbara. Jej przyjaciel zrobił tablicę "Święta Barbara" i zażyczył sobie, żeby ją zamontować na lokomotywie. I tak zajechał do Bolkowa. Potem ta Święta Barbara tak już została i do dzisiaj tu stoi. A nasza lokomotywa, którą teraz jeździmy (też TKt48), to z kolei Katarzyna.

Same kobiece imiona...
ZG: Ale był też Ogierek.

Taki szybki?
JG: Raczej taki narowisty. Tak już było z lokomotywami - jedną można było spokojnie ruszać, a inna zawsze gwałtownie ruszała, bo taka narowista była.

Mówiliście Panowie przed chwilą o nieprzyjemnych rzeczach w swojej karierze. Ale - dla równowagi musiały być też te przyjemniejsze.
JG: Jedną z najradośniejszych był ostatni transport Armii Radzieckiej wyjeżdżającej z Polski - to był rok 1993. Wywoziłem ich parowozem ze Strzegomia do Jaworzyny Śląskiej. A stąd już elektrowozem pojechali na Wschód. Jeszcze poczekałem, żeby zobaczyć, czy na pewno wyjechali (śmiech).

Rozmawiał Maciej Sas

Podróż zabytkowym pociągiem
Macie ochotę odbyć sentymentalną podróż zabytkowym pociągiem ciągniętym przez parowóz? Wystarczy wybrać się do Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku w Jaworzynie Śląskiej. Przez całe wakacje, a nawet nieco dłużej, bo aż do 13 września, w każdy weekend można się stamtąd wybrać do Świdnicy i z powrotem. Zawiozą nas tam dwa pociągi: przedpołudniowy "Gryf" i popołudniowy "Fryderyk". Skład pociągu tworzą lokomotywa parowa TKt48-18 z 1951 roku oraz dwa wagony osobowe serii Ci28 zbudowane w 1928 roku w zakładach Linke-Hofmann Werke AG we Wrocławiu.
W Muzeum dowiecie się też wszystkiego, co dotyczy historii kolei na Dolnym Śląsku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska