Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocławskie zbrodnie przy ulicy Stalina

Jacek Antczak
Polskapresse
W najnowszej powieści "W otchłani mroku", której akcja rozgrywa się w powojennym Wrocławiu, poza zagadką kryminalną, znajdą się też rozważania o istocie zła. Jak bohater powieści poradzi sobie z sowieckimi bestiami i dlaczego autor nigdy nie mówi o polityce? Z pisarzem Markiem Krajewskim rozmawia Jacek Antczak.

Wrocław, rok 1946, Pana bohater trafia do marnej knajpy na rogu ulicy Gwarnej i Ogrodowej. Dochodzi do sceny, która skojarzyła mi się z amerykańskim filmem gangsterskim, opowiadającym o latach 30., czasach prohibicji. Są tajne drzwi i za nimi… nielegalne kasyno, hazard, kelnerka w toplesie. I to zdarzyło się we Wrocławiu? Niemożliwe, wymyślił Pan sobie.

I tak, i nie. Takie tajne kasyna się zdarzały, opowiadali mi o tym ludzie, którzy w nich bywali. Natomiast nie słyszałem o kelnerkach, które by były ubrane tylko w spódniczki i sprzedawały papierosy na sztuki na deskach wspartych na brzuchu. Albo to moja fantazja, albo rzeczywiście widziałem podobną scenę w jakimś filmie, choć teraz nie pamiętam, w jakim.

Kilka lat temu dostał Pan list od Czytelnika, który napisał zupełnie na serio, że zamiast pisać o Eberhardzie Mocku i niemieckim Breslau powinien Pan sławić w swoich kryminałach milicję obywatelską z powojennego, polskiego Wrocławia, którzy dzielnie tropili bandytów. Stało się, spełnił Pan prośbę.

Rzeczywiście były takie listy z postulatem, by uczynić bohaterem milicjanta walczącego z podziemnymi bandami. Tak pisał na przykład pan Władysław, który w listach do "Gazety Wrocławskiej" zawsze w podobny sposób reagował, gdy ukazywały się moje powieści. I ten postulat pana Władysława został właśnie spełniony, choć tylko połowicznie. Rzeczywiście akcja mojej najnowszej książki rozgrywa się w powojennym Wrocławiu. Jednak mój bohater, Edward Popielski, nie jest dzielnym milicjantem, lecz kimś w rodzaju prywatnego detektywa, który prowadzi tajne śledztwo, które ma zdemaskować agenta UB w szeregach uczniów pewnego, działającego w tajemnicy, podziemnego gimnazjum, stworzonego po to, by chronić polską młodzież przed komunistyczną indoktrynacją. Nie wiem, czy to pana Władysława do końca usatysfakcjonuje.

"W otchłani mroku" tylko zaczyna się od tajnego agenta.

Tak, to śledztwo szybko pójdzie w inną stronę - ku bestialstwom seksualnym, popełnianym przez żołnierzy Armii Czerwonej. Poprowadzi Popielskiego do prawdziwego piekła. Pełnego zhańbionych kobiet, zwyrodnialców, szabrowników i ich ubeckich mocodawców.

A Pana - po wielu latach pisarskiego pobytu w Breslau z Eberhardem Mockiem, a potem z Edwardem Popielskim we Lwowie - co sprowadziło do Wrocławia i to zdaje się na dłużej.

Zagoszczę tu na dłużej. Po "W otchłani mroku", która właśnie trafiła do księgarń, jeszcze co najmniej dwie powieści będą rozgrywały się w scenerii powojennego Wrocławia. Będzie to zatem trylogia wrocławska. A co mnie do tego skłoniło? To samo, co zawsze, kiedy zmieniam scenerię swoich książek - tak jak zmieniłem przedwojenny Wrocław na przedwojenny polski Lwów - po prostu nuda. Znudziło mnie już opisywanie Lwowa, więc szukam nowych okoliczności, nowych światów, nowych środowisk, które mogą być dla mnie inspirujące. Wybór był prosty. Jeżeli miałem zamiar pisać o czasach tuż po wojnie, to mogłem umieścić akcję tylko w jednym miejscu - w moim ukochanym, rodzinnym Wrocławiu.

I chyba tym razem ułatwił Pan sobie zadanie, przy zbieraniu materiału nie musi Pan podróżować, a nawet siedzieć w archiwach. Po prostu wychodził Pan na miasto? Bo oczywiście znów w książce zobaczymy nieprawdopodobną wręcz dbałość o realizm i szczegół typograficzny czy historyczny.

Rzeczywiście, tym razem podróże nie były potrzebne, wystarczyły mocne buty i długie spacery. A nawet i to do końca nie było konieczne, gdyż, nie chwaląc się, we Wrocławiu chyba nie ma podwórka, na którym bym nie był, i zaułka, którego bym nie znał. Tym razem mój wybór padł na te dzielnice, które po wojnie ocalały, nie na te, które były zrujnowane, obrócone w pył i proch, jak na przykład Krzyki. Brałem pod uwagę te, które były zasiedlone, w których kipiało życie. Poruszamy się zatem po dzielnicach, w których ludzie robili interesy, bawili się, kochali… To było życie polskiego już Wrocławia, choć mieszkało w nim jeszcze bardzo wielu Niemców, w latach czterdziestych, to było prawie pół na pół. Byli też Żydzi, rosyjscy żołnierze i Polacy ze wszystkich zakątków kraju. I wszystkie te nacje występują na kartach mojej powieści. Zatem mamy wielokulturowy, powojenny Wrocław. Wcześniej pisałem o przedwojennym Lwowie. Jak widać ta wielokulturowość przyciąga mnie swoim powabem, to naturalna dla mnie sceneria.

Akcja dzieje się w Śródmieściu, na Starym Mieście, czasem przenosi się na Karłowice. Ale czasem się gubiłem i spoglądałem na plan miasta, bo nie zawsze znałem powojenne nazwy ulic.

Zadał Pan sobie niepotrzebny trud - na końcu książki dla wygody czytelników zamieściłem słowniczek, w którym stare nazwy ulic mają swoje współczesne odpowiedniki. Na przykład ul. św. Wojciecha, czyli dzisiejsza Wyszyńskiego, albo Ogrodowa, dzisiejsza Piłsudskiego, a przez całe lata PRL-u Świerczewskiego.


I na tych ulicach nie tylko rodziło się życie, ale i czaiła się śmierć.

Wszystkie te dzielnice miały swoje ciemne strony, ponure zaułki i miejsca, w których dokonywano zbrodni. Bardzo niebezpiecznie było na przykład na podwórkach przy ulicy Stalina, czyli dzisiejszej Jedności Narodowej. W relacjach wrocławskich pionierów czytamy o skargach na panujący tam bandytyzm i przerażające informacje, że po zmroku nie można było wychodzić z domu. Ulica Stalina w ciągu dnia była ruchliwą arterią handlową, a wieczorem jej mieszkańcy zamykali się w domach, bojąc się złodziei i szabrowników, którzy całymi bandami wpadali do domów, zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, bili gospodarzy, nierzadko hańbili kobiety. Wśród nich byli sowieccy dezerterzy z Armii Czerwonej, których oficjalna propaganda przedstawiała jako "bandytów przebranych w mundury Armii Czerwonej", ale także Polacy. Działały całe gangi młodzieżowe. Zdeprawowani, zdegenerowani młodzi ludzie, sieroty wojenne napadali na przechodniów, na kobiety - obrabowywali, gwałcili, mordowali. A sami żyli w ruinach - obok szczurów, spasionych na trupach.

Ale poniemiecki autobus na gaz kursujący po Wrocławiu to sobie Pan chyba wymyślił?

Nie, był taki, przypominał typowe angielskie autobusy, chociaż nie wiem, czy był piętrowy, bo nie znalazłem jego dokładnego opisu w relacji prasowej z 1946. Wszystko, co dotyczy realiów ówczesnego życia miasta i topografii jest prawdziwe. Natomiast fabuła jest fikcją, moim wymysłem. Informacje źródłowe czerpałem z kilku źródeł, przede wszystkim z "Kalendarium historii Wrocławia", opracowywanego przez Jakuba Tyszkiewicza, które niemal dzień po dniu odtwarza wydarzenia z życia miasta. Dowiedziałem się z niego na przykład, kiedy i gdzie był jakiś koncert i kiedy i gdzie rozgrywano mecz piłkarski między sportowcami żydowskimi a drużyną Odry Wrocław.

To stąd w " W otchłani mroku" nazwiska muzyków jazzbandów grających na dancingu w knajpie, gdy Popielski rozmawia z milicjantem Pirożkiem na dancingu.

O tym, że grały do tańca słynne orkiestry Addi Rosnera czy Mariana Koniecznego, też wyczytałem we wspomnianym kalendarium. Bardzo znane były hawajskie melodie w wykonaniu tego ostatniego jazzbandu, których słuchano w restauracji "Klubowa" w nieistniejącym już budynku, gdzie teraz stoi koszmar architektoniczny o nazwie Solpol, koło kościoła św. Doroty i Stanisława. O innych szczegółach wrocławskiego dnia codziennego dowiadywałem się z gazet i pamiętników wielu ludzi, którzy przyjechali tuż po wojnie do Wrocławia.

I sprytnie wplótł Pan to w fikcyjną fabułę. Przenikają się tu dialekty i języki, ale jak to zwykle u Krajewskiego nie brakuje również wyższych, uniwersyteckich wątków. W tym przypadku filozoficznych. Czasem pojawiają się już zarzuty, że Pana książki są zbyt erudycyjne. Ma Pan jakieś edukacyjne ciągoty?

Nie mam. Mam jeden jedyny cel - dostarczyć Czytelnikowi godziwej rozrywki. Aby to zrobić, muszę od czasu do czasu to i owo zmieniać i zaskakiwać czytelników. Ale jednocześnie nie mogę zapominać, że są oni przyzwyczajeni do różnych motywów, postaci. Ludzie czytają moje książki, tworzące przecież coś na kształt długiego serialu, także dlatego, że znają bohaterów i wiedzą, że mają oni te same przyzwyczajenia, że grają w szachy albo ulegają powabom kobiecego ciała... Czytelnicy szukają w moich książkach kulinariów, soczystych opisów potraw…

…akurat kulinariów jest tym razem trochę mniej, nie bardzo było co jeść w tym Wrocławiu.

Rzeczywiście nie było, więc mój bohater już nie urządza takich ekscesów kulinarnych, jak we Lwowie, kiedy jadł gęsie szyjki faszerowane wątróbką. Teraz, niestety, pozostają mu placki ziemniaczane, kaszanka i serdelowa pod ćwiartkę czystej. Ale poza stałymi motywami, których pragną moi Czytelnicy, należy też coś zmieniać, tworzyć opowieść odbiegającą od poprzednich, zaskakującą. A żeby stworzyć historię oryginalną, także w odniesieniu do własnej twórczości, trzeba się trochę nagłówkować i warto wykorzystywać sytuacje, jakie nam się przydarzają w życiu i podpowiadają przeróżne rozwiązania fabularne. Tak się zdarzyło ze mną. Dla własnej przyjemności, to podkreślam, bo nie po to, by napisać książkę, jak mi imputuje jeden z recenzentów, jako 45-letni mężczyzna podjąłem podyplomowe, roczne studia filozoficzne w Collegium Civitas. I tam zauważyłem bardzo interesujące napięcie między filozofią literacką a naukową. I narodziła się myśl, żeby to wykorzystać w powieści.

Ale w jaki sposób?

Właśnie, jak zejść z filozofii do kryminału? Otóż stworzyłem postaci dwóch profesorów, antagonistycznie do siebie nastawionych i starających się zdobyć wyznawców w szeregach własnych uczniów. Żeby zdobyć ich umysły i zyskać popleczników, jeden z nich urządza przerażający eksperyment. A stąd jest już tylko krok do kryminalnej fabuły…


Studia? Jeden z pierwszych recenzentów stwierdził, że nawiązuje Pan do sporów egzystencjalnych rodem z "Czarodziejskiej góry" Tomasza Manna.

Krytycy literaccy dostrzegają w powieściach różne warstwy i odwołania, o których autor nie ma pojęcia. Czytałem całkiem niedawno po raz pierwszy "Czarodziejską górę" i nie tylko nie zrobiła ona na mnie wielkiego wrażenia, ale wręcz śmiertelnie mnie znudziła, więc na pewno do niej nie nawiązywałem. Inna recenzentka pytała mnie kiedyś, czy przez to, iż po okrutnej scenie gwałtu w oczach gwałciciela, sowieckiej bestii, widać melancholię zgodną z arystotelesowską zasadą "Omne animal post coitum triste", co znaczy "każde zwierzę po stosunku jest smutne", oznacza, że - używając łaciny - wprowadziłem bestię w sferę kultury wysokiej. Czy przyświecało mi to, żeby zbrodnię uczynić jakimś dziełem artystycznym? Pytanie było bardzo błyskotliwą, ale jednak nadinterpretacją. To charakterystyczne dla absolwentów polonistyki, którzy doszukują się wszędzie jakichś intertekstualnych albo interkulturowych powiązań, o których autor nie ma pojęcia. Jeżeli recenzenci robią to w sposób sprytny i ładnie o tym piszą, to tym samym tworzą ciekawe dzieła, też poniekąd literackie. Kiedyś nieustannie doszukiwano się tego, że nazwisko mojego bohatera Eberharda Mocka pochodzi od angielskiego czasownika "to mock" szydzić, czyli że jest szydercą. A ja o tym nie miałem pojęcia, ponieważ angielski znam średnio, choć zamierzam nadrobić ten brak w edukacji.

Ale filozoficznych rozważań jest w Pana powieści sporo.

Mam nadzieję, że nie na tyle dużo, by czytelnika znudzić.

Zastanawia się Pan czasem, czy pokłady erudycyjne nie są zbyt wielkie i nie przeważają nad rozrywką, intrygą kryminalną?

Nie tylko się zastanawiam, ale nawet testuję, czy nie ma takiego niebezpieczeństwa.

Jak to, a na kim?

Po ukazaniu się książki nieustannie pytam czytelników, czy nie przeszkadzało im w lekturze coś, czego w książce było w moim mniemaniu w nadmiarze. A zanim mój nowy kryminał trafi na biurka redaktorów w wydawnictwie, czyta go kilku moich przyjaciół - nie filozofów - ludzi lubiących dobre książki, zwłaszcza kryminały. Oczywiście są to osoby wykształcone, często filologowie, których wyostrzone na gramatyce umysły tropią rozmaite nielogiczności i nieścisłości w fabule. A potem czytają to jeszcze świetni redaktorzy z wydawnictwa ZNAK, a tam siedzą ludzie, którzy czuwają nad tym, by wydawane przez nich książki były wciągające.

Zaraz, ale Znak wydaje też dzieła Tischnera.

Nad moją książką pracują redaktorzy z działu literatury pięknej, ci z działu filozofii mają swoją własną, specyficzną robotę.

Wracając do fikcji i fabuły Pana książki, czy w powojennym Wrocławiu zdarzały się gwałty na Polkach, których dokonywali sowieccy żołnierze po wojnie?

Oczywiście, zdarzały się. Gwałty dokonywane przez żołnierzy Armii Czerwonej na Polkach były tuszowane, o tym się nie mówiło ani wtedy, ani przez cały okres PRL-u, gdyż te straszne zbrodnie mąciłyby obraz dzielnego czerwonoarmisty, który wyzwolił prapiastowskie ziemie i nam je oddał - dodajmy, że najpierw wyrywając dla siebie połowę przedwojennego polskiego państwa. Z drugiej strony w społeczeństwie funkcjonowało przekonanie, poniekąd słuszne, że za gwałty na Polkach spotykały Rosjan kula w łeb lub zesłanie do syberyjskich łagrów. Byliśmy przecież sojusznikami. Był zakaz gwałcenia kobiet z narodu sojuszników.

Za to Niemki mogli gwałcić bezkarnie.

Tak, ponieważ to była zdobycz wojenna, łup. Szacuje się, że zgwałcono dwa miliony Niemek. Polki były tym bestialstwem dotykane sporadycznie, choć na terenach Warmii czy Śląska to już nie były pojedyncze epizody. Radzieccy żołnierze, zdziczali, zdegenerowani przez wojnę, często chorzy wenerycznie, napadali na Ślązaczki czy mieszkanki Warmii, mimo że mówiły po polsku.

We Wrocławiu jednak też się to zdarzało?

Zdarzało, choć było surowo karane przez władze radzieckie, co u mnie wyraźnie widać.

Ale nie pod pręgierzem w Rynku?

Pisząc o stawianiu gwałcicieli pod pręgierzem, przesadziłem. Na moje usprawiedliwienie dodam, że takiej sceny jednak nie umieściłem w powieści. Słyszałem jednak od naocznego świadka, który przyjechał tu po wojnie jako 16-letni chłopiec, o pochodzie żołnierzy radzieckich, gwałcicieli i złodziei, którzy mieli ręce powiązane drutem kolczastym, z których kapała krew. Na piersiach mieli tablice z wypisanymi na nich zbrodniami, które popełnili. I do takich pokazowych, ponurych parad gwałcicieli - zgodnie z opinią tego świadka - naprawdę dochodziło we Wrocławiu nie raz i nie dwa.


Nie zastanawia się Pan, że niektórzy recenzenci po tej książce zaliczą Pana do pisarzy, którzy nie doceniają wkładu Armii Czerwonej, do pisarzy o prowieniencji prawicowej?

Zaskakujące pytanie. Jeśli pisarz pisze o faktach, o prawdziwych zdarzeniach, to można go posądzać o jakiekolwiek sympatie polityczne? Nie widzę związku między sympatiami prawicowymi czy lewicowymi a opisywaniem bestialstw Armii Czerwonej. To się przecież działo, takie są fakty, które jako pisarz wykorzystuję. Jestem autorem kryminałów, nie należę do żadnego ugrupowania politycznego, ale zdaję sobie sprawę, że z książek można wyciągać różne wnioski. Pisarz jest poniekąd bezbronny - każdy wyciągnie z jego powieści, co chce - coś dla pisarza korzystnego lub niekorzystnego. Ja się z tym pogodziłem, rolę pisarza przyjąłem przed 14 laty, kiedy napisałem pierwszą z 12 powieści i zdaję sobie sprawę, że mój tekst idzie w świat i jest wydany na różne nadinterpretacje. Przez jednych zostałem uznany za mizogina, przez innych za homofoba, a jeszcze przez innych - za zwolennika regermanizacji Wrocławia. Do tych określeń nie odnoszę się nigdy publicznie, a moje poglądy znają tylko najbliżsi. Na upolitycznionej scenie literackiej w Polsce pisarze często zabierają głos w sprawach społecznych, czego nie akceptuję. Uważam, że pisarz powinien ograniczyć się do swojej twórczości, a nie ubierać się w szaty autorytetu moralnego. Ja tego nigdy nie robię - z jednym wyjątkiem, kiedy mówię o łacinie. Dlatego, że po pierwsze staram się być człowiekiem skromnym, a po drugie z powodów merkantylnych - straciłbym czytelników. Byłbym człowiekiem nierozsądnym, gdybym głosił wszem i wobec moje poglądy polityczne, których zapewne wiele osób nie podziela.

Jeszcze nie skończyłem czytać, ale jestem przekonany, że Edward Popielski schwyta szubrawców i zbrodniarzy. Nie psuje mi to lektury. Zastanawiam się, czy zostanie wyjaśniona istota zła, o którą w tej książce też toczy się gra?

Nie zostanie. Na to fundamentalne pytanie: "Skąd pochodzi zło", nie ma jak dotąd przekonującej mnie filozoficznej odpowiedzi. Zresztą w tym jest też piękno filozofii, że wraca do odwiecznych pytań i stara się odpowiadać na nie nowymi metodami. Poza tym - jako filozof amator - nigdy nie ośmieliłbym się próbować udzielać odpowiedzi na takie pytanie.

Ale przez okrucieństwo zbrodni pokazuje Pan zło w kryminałach. Czy pisząc kryminały, autor dostarczając ludziom rozrywki jednocześnie zastanawia się nad istotą zła.

Owszem, pokazuję zło i od dawna zastanawiam się nad jego istotą, a w najnowszej powieści postanowiłem ten problem wykorzystać w sporze filozofów, którzy żarliwie dyskutują o tym, czy ludzkość dąży ku większemu dobru, czy ku złu. Przedstawiłem różne poglądy na ten temat, wybór filozoficznej postawy pozostawiam czytelnikom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska