Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocławianin wymyślił elektroniczną urnę wyborczą

Katarzyna Kaczorowska
Fot. Piotr Krzyzanowski/Polskapresse
Z Patrykiem Arłamowskim, twórcą elektronicznej urny wyborczej, rozmawia Katarzyna Kaczorowska

Ma Pan lat...
26.

Skończył Pan...
Politechnikę Wrocławską, automatykę i robotykę, specjalizując się w komputerowych systemach sterowania. Skończyłem też zarządzanie produkcją i przedsiębiorczością innowacyjną na Uniwersytecie Ekonomicznym. W międzyczasie wyjechałem na stypendium do Hiszpanii, gdzie skończyłem biznes międzynarodowy. Chciałem zostać na doktorat, ale wybuchły demonstracje – Katalończycy żądali autonomii. Zdecydowałem, że w takiej sytuacji wracam do Polski.

Z której chce Pan wyemigrować.
To prawda. Moi znajomi z Politechniki wyjechali prawie wszyscy, z ekonomii połowa. Nie narzekam na Polskę dlatego, że tak trzeba czy dlatego, że robią to inni. Nie jest też prawdą, że w Polsce nie ma pracy – raczej nie ma specjalistów. Narzekam, bo klimat wokół tego, co robię, staje się coraz bardziej nieprzyjazny.

A konkretnie?
Innowacja jest w Polsce rozumiana jako coś, co pasuje do kontekstu dotacji unijnych. To słowo klucz, dzięki któremu można dostać dofinansowanie. Urzędnicy powtarzają, jakie to ważne. Politycy też. A tymczasem my chcieliśmy tworzyć urządzenia i rozwijać technologie, które wyprzedzają swój czas. Czasem odnosiliśmy porażki, czasem sukcesy...

... jak to przy innowacji.
A zostaliśmy wrzuceni do jednego worka z grupą ludzi, która składa papiery tylko po to, by dostać 400, 600, 800 tysięcy złotych czy nawet kilka milionów dotacji. Chociaż nigdy nie korzystaliśmy ze środków unijnych, a nasze projekty finansujemy z własnych środków.

My, czyli kto?
Prowadzę firmę badawczą. Jesteśmy mikroprzedsiębiorstwem, jakich wiele – ale z aspiracjami. Globalnymi.

Zaprojektował Pan elektroniczną urnę, która sama liczy głosy. Co Pan myślał, śledząc wyborcze zamieszanie w telewizji?
Nie oglądam telewizji. O zamieszaniu z systemem wyborczym dowiedziałem się od dziennikarzy. Kiedy pokazywali kilka miesięcy przed wyborami naszą urnę, wspomniałem, że koszt wyprodukowania jednej wyniesie ok. 3000 złotych. Po wyborach, jak się okazało, że system elektroniczny szwankuje, o 7 rano dostałem telefon z pytaniem: jak to możliwe, że firma X nie zbudowała systemu za 430 tysięcy, a my stworzyliśmy to samo za 3 tysiące. Tylko że to nie jest to samo.

A co?
Jedno urządzenie w masowej produkcji, a nie cały system. Przeanalizowaliśmy to, co powstało dla Państwowej Komisji Wyborczej. To, że każdy laik, wliczając mnie, może zgłębiać kod źródłowy – a nie był to projekt otwarty – jest oględnie mówiąc dziwne. Zamówienie było jawne. To rozumiem. Ale kod zawiera kluczowe informacje z punktu uwierzytelnienia systemu! Jeżeli student pierwszego roku informatyki po przeanalizowaniu tego kodu jest w stanie z łatwością sfałszować certyfikat uwierzytelniający i doprowadzić do sytuacji, w której w jednej gminie frekwencja wynosi kilkaset procent, to nie mówimy o głupocie, ale o przestępstwie.

Może to wina autorki oprogramowania?
Nie, ona zrobiła swoją pracę zapewne najlepiej jak potrafiła. Po prostu system, który powinien obsługiwać wybory, nie kosztuje 430 tysięcy złotych. To jest projekt na 2-3 lata dla 10-15 doświadczonych programistów, specjalistów od zabezpieczeń. Same testy powinny trwać co najmniej rok. A to kosztuje. Programista w Polsce – wraz z kosztami pracy – to wydatek rzędu 10 tys. zł miesięcznie. To ponad 5 milionów w samych wynagrodzeniach. A gdzie inne koszty? Połowę z kwoty wydanej przez PKW na tak duży system kosztowałaby według wyceny wrocławskiej firmy IT nasza aplikacja na smartfony. A potrafi tylko sterować światłem i roletami, nie zaś obsługiwać 15 milionów wyborców.

Ja się nie czepiam tej studentki. Ale Pan wymyślił coś, co wydaje się prostsze niż obecny system informatyczny. Jak działa ta urna?
Pierwsze założenie było takie, żeby w ogóle nie było kart do głosowania. Najprostsze byłoby głosowanie internetowe, tak jak jest w krajach skandynawskich, ale zmiana ordynacji wyborczej wydawała się zbyt karkołomna.

Dlaczego?
To trochę tak, jakby w średniowieczu ogłosić: „Za jakiś czas praktycznie każdy człowiek będzie mieć w kieszeni urządzenie dające dostęp do całej wiedzy ludzkości. I połowa osób będzie go używać wyłącznie do oglądania kotów”. Spłonęlibyśmy na stosie.

Jaki był drugi pomysł?
Zamontowanie tabletów w lokalach wyborczych. Byłoby to znacznie tańsze niż produkcja kart do głosowania i ręczne liczenie głosów. Dalej pozostaje jednak problem mentalności. Wielu ludzi uważałoby, że tablety nie dają gwarancji uczciwości wyborów. Więc postawiliśmy na inne rozwiązanie – elektroniczną urnę. Choć przyznam, że i tak, kiedy telewizja wyemitowała materiał o naszym pomyśle, pojawiło się bardzo dużo zarzutów, że chcemy ułatwić PO i PiS wygraną – „zła strona” zależała od tego, kto pisał komentarze. A karty do głosowania w naszej urnie nie znikają, można je policzyć, jeśli ktoś ma wątpliwości.

Rozumiem, że głosy dalej można liczyć ręcznie?
Tak, ale co ważne, urna jest zaplombowana. Każde otwarcie jest wykrywane i rejestrowane automatycznie. Podobnie każda próba wyciągnięcia karty, nie ma więc możliwości sfałszowania wyborów. Dodatkowo powstają kopie tej karty. Oryginał wpada do skrzyni, ale zanim się tam znajdzie, zostaje zeskanowany przez specjalne urządzenie optyczne, podobne do skanera. Skan zostaje podpisany kluczem kryptograficznym, generowanym na podstawie unikatowych danych dotyczących wyborów oraz kodu matrycowego znajdującego się na karcie. Mamy więc pierwszą kopię w urnie, ale gdyby nawet została ukradziona cała urna, to i tak obraz każdej karty zostaje wysłany po jej wrzuceniu na serwer. I nie są to żadne radzieckie serwery…

Nie ma Związku Radzieckiego.
Przepraszam, rosyjskie, ale zostaliśmy niedawno nazwani bolszewickimi wynalazcami i chyba mi się wdrukowało. Kopie mogą trafić na serwer PKW, ale równie dobrze swoje serwery mogą mieć i PiS, i PO, by kontrolować wybory na bieżąco. I mamy jeszcze wynik numeryczny, bo każda zeskanowana karta skutkuje generowaniem rezultatu, którym jest numer kandydata lub stwierdzenie, że głos jest nieważny, jeżeli ktoś tę kartę zamalował, poskreślał kilka nazwisk czy napisał „do dupy te wybory”.

Podsumujmy, ile jest tych kopii?
Trzy – w urnie, na serwerze – jako obraz – oraz jako wynik numeryczny – przesyłana do bazy danych Do tego jest papierowa karta. Jeżeli gdzieś pojawią się podejrzenia, że ktoś coś sfałszował, to komisja może przejrzeć historię głosów zdalnie i policzyć „na piechotę”. Rozwiązanie, które proponujemy, miałoby być otwarte pod względem oprogramowania. Tak, by osoby posiadające odpowiednią wiedzę techniczną mogły sprawdzić, czy jest bezpieczne i uczciwe. Kiedy patrzę, jak ludzie poświęcają olbrzymią ilość czasu na analizowanie, jak bardzo beznadziejny był obecny system czy na dyskusje, że gdzieś śmietnik zastąpił urny wyborcze, to mi ręce opadają. Nie lepiej ten czas przeznaczyć na to, aby sprawić, że kolejne wybory będą lepsze? Mamy świetnych informatyków. Zanim wybory dobiegły końca, rozłożyli na czynniki pierwsze oprogramowanie i jego słabe strony. Gdyby było otwarte, mogliby zrobić to przed wyborami i załatać dziury. Wtedy byłoby to konstruktywne. Na szczęście spotkaliśmy się też z pozytywnym odzewem ludzi, którzy swoją wiedzę wolą wykorzystać bardziej użytecznie niż do „zhakowania” zdjęcia Bogu ducha winnej studentki. Jeden z czytelników, świetny specjalista od baz danych, zaproponował nam, jak sprawić, by głosujący mógł już po wyborach sprawdzić, czy jego głos został uczciwie policzony. I nie omieszkamy tego rozwiązania wykorzystać. Bo jest świetne.

Był Pan na wyborach?
Nie. Do niedawna głosowałem na mniejsze zło.

To co się stało, że już Pan nic nie wybiera? Nawet tego mniejszego zła?
Był ktoś, kto mówił o rozwoju przedsiębiorczości i mniejszej ingerencji państwa w tę przedsiębiorczość, uproszczeniu systemu podatkowego… Ale kiedy zaczął wymachiwać w telewizji wibratorem, przestał być człowiekiem, na którego warto głosować. Ludzie przestają trzymać się swoich zasad, starając się dotrzeć do jak największej liczby wyborców. A jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego.

A może nie chodzi o zasady, a o władzę?
Może, choć ja naiwnie chyba zawsze głosowałem na ludzi, którzy w hasłach mieli przedsiębiorczość. Ostatnio jeden ze znajomych zapytał mnie, czy w Polsce mamy problem nielegalnych imigrantów. Odparłem, że raczej nie, bo mało kto chce tu mieszkać.

Nie wiem, ja tu mieszkam i emigrować nie chcę.
A ja się poważnie zastanawiam, bo pomijając pogodę – ciągle marznę, nie wytrzymuję tej mentalności.

Jakiej?
U nas, jak człowiek coś osiąga, na pewno kradnie, kombinuje, oszukuje albo ma plecy. A w mojej firmie stworzyliśmy trochę technologicznych rozwiązań, które – wydawało nam się – są ciekawe. Współpracujemy z Ap-ple, nasze produkty sprzedajemy do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Australii, wygrywamy konkursy.

Na przykład?
Stworzyliśmy inteligentny sterownik do wózka inwalidzkiego, który pozwala osobie niepełnosprawnej sterować jego działaniem przy pomocy praktycznie dowolnego sensora – dla osób o słabych dłoniach, kamery śledzącej wzrok, a nawet encefalografu, urządzenia analizującego aktywność elektryczną mózgu. Dostaliśmy nagrodę za Wynalazek Roku. Nigdy nie wzięliśmy żadnych pieniędzy na ten projekt, żadnej dotacji, grantu. Włożyliśmy w niego nasze oszczędności. Prototypy zbudowaliśmy sami. Pokazaliśmy, że to działa, a nawet kalkuluje się ekonomicznie. Ale aby wdrożyć urządzenie do produkcji, potrzeba dużych środków. Po emisji gali finałowej Polskiego Wynalazku w ciągu kilku dni dostaliśmy kilkaset wiadomości z prośbami o taki wózek, z opisami całego życia. Poinformowaliśmy o tym bielską agencję, która miała wspierać innowacje. Reakcja? Stwierdzenie: zakończyliśmy preinkubację projektu ze skutkiem negatywnym.

Czyli wózek „sterowany za pomocą myśli” szlag trafił?
To się jeszcze okaże. Raczej nie, ale zapewne nie będzie to już polski wózek. To generalnie problem polskiego modelu biznesu. Aby to lepiej wyjaśnić, przedstawię po krótce mechanizm. Sterowanie „za pomocą myśli” jest tylko jednym z elementów tego wózka. Mniej ważnym, ale spektakularnym medialnie. Z technicznego punktu widzenia bardziej chodzi o to, by serce wózka, czyli sterownik, który jest najdroższym elementem, był tani. A najtańszy, ze zwykłym joystickiem, kosztuje około 700 euro. W cenie wózka zawsze jest cena takiego sterownika.

I jak rozumiem, tu jest pies pogrzebany.

Tak, bo nasz, który jest komputerem integrującym się z sieciami bezprzewodowymi, pozwala sterować inteligentnym budynkiem – np. otworzyć okno czy zapalić światło i można w nim wymieniać element sterujący, a więc ten joystick, na kamerę czy encefalograf – w masowej produkcji kosztowałby 600 złotych. Do tego pozwala on wezwać pomoc, gdy jest potrzebna.

Naprawdę nikt nie jest zainteresowany produkcją tego sterownika?
Jest, ale pod warunkiem, że sprzedamy gotowy produkt. Najlepiej z całym wiadrem certyfikatów i możliwych gwarancji. I jeszcze z polisą produktową. I z półrocznym terminem płatności faktury.

Co to jest polisa produktowa?
Takie drogie ubezpieczenie. Powiedzmy, że kupuje pani dyktafon, nagrywa rozmowę z jakimś sławnym na cały świat aktorem, a potem on nagle ginie w wypadku. Ten wywiad jest cenny, ostatni i tak dalej. Ale dyktafon się psuje i pani żąda 100 tys złotych odszkodowania od producenta za to, że utraciła pani jakąś wartość. I tutaj tak samo. Polisa ma być. Ja to rozumiem, tylko najwyraźniej niektóre firmy zatraciły poczucie realności. Zamiast współpracować przy tworzeniu innowacji, które pomogą budować sukces nie tylko nasz, ale także takiej firmy, już na pierwszym etapie żąda się zabezpieczenia, że jak wózek z naszym sterownikiem zepsuje się na przykład w Hiszpanii, to my go na nasz koszt ściągniemy, naprawimy, odeślemy.

Prościej byłoby Wam otworzyć fabrykę takich wózków.
Gdybyśmy mieli zaplecze i środki, może byśmy otworzyli, ale chcieliśmy się skupić na tym, na czym się znamy. W Polsce jest 300 firm, od maleńkich garażowych po duże, zatrudniające po kilkaset osób, które produkują wózki, a raczej mechanikę, siedzenia etc. Nie ma sensu konkurować z tymi, którzy mogliby być naszym naturalnym odbiorcą. Na świecie firmy, które mają kapitał i doświadczenie, współpracują z tzw. start-upami, które mają dobre pomysły i świeże spojrzenie. U nas duzi gracze próbują postawić małych pod ścianą. A potem słyszymy: „amerykańscy naukowcy” osiągnęli sukces. Tylko czemu ci amerykańscy naukowcy pochodzą z Wrocławia czy Warszawy?

Ale najwyraźniej te firmy mają jakiś problem z tym, co im proponujecie.
Ja jestem problemem.

Pan? Dlaczego?
Mam 26 lat. To z reguły wystarcza. Zwłaszcza gdy po drugiej stronie zasiada człowiek, który po 35 latach pracy wszystko wie najlepiej. W Stanach średni wiek kadry zarządzającej to 35 lat, u nas 60. Do tego jestem być może odrobinę bezczelny. Taki charakter – nic na to nie poradzę. Propozycja „stabilnej pracy na etacie”, gdzie w roli CV ma służyć nasza technologia, którą firma przejmie za pół-darmo, to nie jest propozycja. Albo gdy polityk chce „wypożyczyć” urnę na kilka godzin. Za 500 zł. Bo przecież dostaniemy je „za nic” – przecież odda – tylko zrobi sobie zdjęcie do kampanii. Super! Naiwnych nie brakuje. Oczywiście są firmy zainteresowane tym, co robimy. Rozmawiamy z Amerykanami o wózku, nasze produkty i usługi trafiają do kilkunastu krajów. Ostatnio skontaktowała się z nami firma produkująca urny wyborcze. Jej właściciel szuka innowacji. Prawdziwych, bo produkując pudełka nie utrzyma się konkurencyjności cenowej z Chińczykami czy Wietnamem przy kosztach pracy, podatkach etc. Za to już urządzenia innowacyjne są szansą dla polskich firm.

Jak rozumiem, ta firma mogłaby sprzedawać Pański pomysł w postaci już gotowego produktu za granicą?
Tak. Drugie zapytanie dostaliśmy z Algierii. Dwukrotnie spotkał się z nami były konsul honorowy, który studiował w Polsce, w Szczecinie. Nasza urna bardzo go zainteresowała. W rozmowie przyznał, że w Algierii frekwencja w wyborach dochodzi czasami do kilkuset procent. I powiem, że prędzej uwierzę, że ta urna będzie sprzedawać się w Nikaragui czy Zimbabwe niż w Polsce. W Algierii wszyscy wiedzą o tym, że fałszowane są wybory i trzeba to zmienić, a u nas o fałszowaniu wyborów krzyczą tylko ci, którzy je przegrali.

Jeśli Pana urny okażą się hitem za granicą, a Algierczycy stwierdzą, że dzięki nim w ich kraju jest demokracja, wyemigruje Pan z Polski do Algierii?
Do Algierii nie.

A dokąd?
Chciałbym wyjechać do Doliny Krzemowej w Stanach Zjednoczonych. Tam nie ma dotacji i to jest wielka zaleta, bo w innowacje inwestują firmy, które są zainteresowane rozwojem i zarabianiem na tym rozwoju. Tam szuka się rozwiązań biznesowych, a u nas szuka się czegoś, co wpisuje się w program i pozwala trwać. Wie pani, że jednym z najciekawszych przykładów takiego trwania na terenie Rzeczypospolitej Polskiej było opatentowanie czołgu na trzech gąsieniach przez pewnego profesora?

Nie wiem. A jeździł? Czołg oczywiście, nie profesor.
Czołgi skręcają na zasadzie dyferencji, czyli różnicy między prędkością poruszania się gąsienicy zewnętrznej i wewnętrznej. Jeżeli skręcamy w lewo, to gąsienica lewa, czyli wewnętrzna, idzie wolniej, a prawa szybciej. Jeżeli dodamy trzecią gąsienicę, czołg przestaje skręcać. Ale przecież można jakiś pomysł opatentować.

Po co?
Z reguły patenty polegają na tym, że odkrywają coś nowego i nadają się do przemysłowego zastosowania, czyli faktycznie można by produkować nowy typ czołgu. Podczas procedury patentowej sprawdza się też, czy ktoś już nie zrobił tego, co my, tylko wcześniej. Cóż, tutaj nikt nie wpadł na tak genialny pomysł jak czołg z trzema gąsienicami. Można więc złożyć wniosek o dofinansowanie wdrożenia, na kilka milionów złotych. Albo na ekspertyzę, czy w ogóle to jest technicznie wykonalne. Obraduje sztab naukowców.

Jak rozumiem, znajomych królika?
Pani to powiedziała. Ten sztab za te kilka milionów złotych przez kilka lat na modelu wykonanym za 100 tysięcy złotych bada, czy czołg na trzech gąsienicach będzie jeździł. I co stwierdza?

No co?
Że nie skręci! Ale czołg nie musi. To się nazywa „zbadano ze skutkiem negatywnym”.

Pan swoje innowacje zgłasza do patentów?
Już nie. Opatentowaliśmy rozwiązania związane z projektem inteligentnego domu DARIN. To był mój pierwszy system wdrożony do produkcji, ponad 20 produktów bazujących na wynikach mojej pracy inżynierskiej. Ale jeżeli składamy wniosek do polskiego urzędu, musimy wyłożyć kilka tysięcy złotych, wliczając w to rzecznika, badania techniczne i tak dalej. Ujawniamy know-how, mamy rok, by rozszerzyć ten patent za granicę. Jeśli tego nie zrobimy, po roku okazuje się, że wszyscy mogą wykorzystać go w produkcji czy sprzedaży poza Polską. A Polska jest tak małym rynkiem zbytu, że nawet jak uda się coś wdrożyć, to i tak, aby osiągnąć sukces, musimy przebić się z tym na rynku globalnym.

Co Pana najbardziej denerwuje?
Już mówiłem, pogoda. Ciągle pada. Wieje.

Pytam poważnie.
Nie ma motywacji dla małych firm, żeby były innowacyjne. Jest motywacja, żeby walczyć o dotacje. Choćby na portale. Tak powstało kilkadziesiąt klonów „znanego lekarza”, katalogów dentystów, platformy łączące ludzi o podobnych zainteresowaniach w stylu „NaszaCela.pl”. Jeżeli w Polsce sfinansowano ponad 50 tysięcy innowacji, to gdzie one są? Słyszała pani o jakiejś innowacji z Polski, która odniosła światowy sukces? Bo chyba nie jest nią wirtualny cmentarz dla psów i kotów, gdzie właściciel nieżyjącego pupila może zapalić wirtualną świeczkę. Innowację w Polsce sprowadzono do procedury, do generowania kolejnych dokumentów.

Ale przecież mamy parki technologiczne.
I ich idea była świetna. Miały pomagać młodym firmom, ułatwiać im dostęp do urządzeń kosztujących po kilka milionów złotych.

Tutaj też Pan jest krytyczny?
Wytłumaczę na konkrecie: próbowaliśmy wyciąć elementy do wózka. Chcieliśmy zrobić własną mechanikę, by była lepiej zintegrowana ze sterowaniem. W jednym z parków jest maszyna, która kosztuje ponad 2 mln zł, a roczny koszt jej obsługi to prawie milion. Służy do cięcia, bardzo precyzyjnego, za pomocą strumienia wody, tzw. water jet. Potrafi ciąć wszystko: od folii, przez gąbkę, po stal czołgową. I tą maszyną włada firma, która produkuje ładne kafelki. Pieniądze na tę maszynę dała Unia Europejska, firmy mogą z niej korzystać za ułamek wartości rynkowej. To innowacja. Marketingowa, jeśli dobrze pamiętam ze studiów. Bo na to, by zajechać maszynę w kilka lat na cięciu kafli, naprawdę nie trzeba być innowacyjnym. Ale przecież jest „unijna”, czyli „niczyja”.

Zderzył się Pan z rzeczywistością?
Usłyszałem: „Panie Patryku, pan nie rozumie, że pan przyjdzie na pół godziny, drugi pana kolega na pół godziny, robić sobie te swoje innowacje, a ja muszę każdego przeszkolić, wpuszczać, wypuszczać, użerać się, po co? Oni wynajmują na rok z góry”.

Więcej ma Pan takich rozmów?
Podobno jestem bezczelny. Często przez to tracę. Dlatego coraz częściej myślę o emigracji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska