Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiesław Saniewski o miłości do koni i Wrocławiu

Robert Migdał
Reżyser "Wygranego" Wiesław Saniewski (na zdjęciu w  środku)
Reżyser "Wygranego" Wiesław Saniewski (na zdjęciu w środku) Fot. Paweł Relikowski
O miłości do koni, wielkich pieniądzach, złamanych karierach i Wrocławiu, który gra w jego filmach. Z Wiesławem Saniewskim, reżyserem filmu "Wygrany", który właśnie wszedł na ekrany polskich kin, rozmawia Robert Migdał

Ile najwięcej wygrał Pan na wyścigach konnych?
Wolałbym rozmawiać o filmie.

Ale mnie to strasznie ciekawi. Chodzą po mieście słuchy, że to były spoooore pieniądze...
(uśmiech) Kupowałem sobie za nie czas na pisanie scenariuszy.

Nie rozumiem.
Mogłem zrezygnować z doraźnych działań i skupić się na pisaniu tekstów.

Czyli utrzymywał Pan siebie i rodzinę z wyścigów konnych. Są one trochę jak hazard? Uzależniają?
Wyścigi to niekoniecznie hazard. Porównałbym je raczej do gry na giełdzie. Trzeba myśleć.

Główny bohater, Professore, grany fenomenalnie przez Janusza Gajosa, mówi: "Żeby wygrać, trzeba grać w kontrze do większości, bo większość przegrywa".
To prawda. 90% ludzi na wyścigach przegrywa.

I samo szczęście nie wystarczy...
Oczywiście, że nie. Bo liczenie na samo szczęście to jest właśnie hazard. Jak w ruletce.

Na wrocławskich Partynicach Pan gra?
Rekreacyjnie, dla zabawy. We Wrocławiu wolę tylko popatrzeć na konie, pobyć w ładnym miejscu, jakim jest teren wyścigów. Bo jak mówi jeden z bohaterów mojego filmu: "Pule są za niskie, żeby grać".

Ale w Stanach Zjednoczonych Pan zagrał i sporo wygrał. Te pieniądze uratowały film, którego był Pan współproducentem...**

To był film "Paradox Lake" Przemysława Reuta. Czasami brakowało pieniędzy na taśmę, na honoraria aktorów, więc szedłem do nowojorskiej kolektury i... przynosiłem amerykańskiemu producentowi i reżyserowi wygraną na kontynuowanie zdjęć.

W "Wygranym" konie grają jedną z głównych ról. Pan jest wielkim pasjonatem koni, sam Pan konie hoduje. Skąd się wzięła ta pasja?
Przez 20 lat jeździłem na wakacje do rodziny na Podlasiu, gdzie była duża hodowla koni.

W filmie jest dużo wątków autobiograficznych? Fascynacja końmi. Professore jest matematykiem, tak jak Pan z wykształcenia.
Ale nie dlatego mój główny bohater jest matematykiem, że ja nim jestem. On nim jest, bo chciałem pokazać, że logiczne myślenie, używanie rozumu jest szalenie ważne na wyścigach. Bez tego rzadko można wygrać.

Pana pomysł, pierwszy scenariusz "Wygranego", powstał bardzo dawno temu. Ze 20 lat minęło, aż Pan go zrealizował.
Scenarzysta musi mieć cierpliwość. Czasem czeka się pół życia na właściwy moment - mam kilka takich scenariuszy. W "Wygranym" zachowałem z grubsza te same postacie, zmieniłem nieco realia. Wtedy nie udało się zamknąć budżetu, dzisiaj było to możliwe, m.in. dzięki istnieniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i amerykańskiej koprodukcji.
A główni bohaterowie też się nie wzięli znikąd. Mają swoje pierwowzory w rzeczywistości...
Pierwowzorów młodego bohatera filmu, pianisty, jest co najmniej kilku.

Kto?
Na przykład Ivo Pogorelić, Andereszewski, Zimerman...

Z kolei Professore, wielbiciel wyścigów konnych, gracz, to...
Najbardziej przypomina Władysława Skoneckiego, znakomitego polskiego tenisistę, który w latach 70. wyjechał na Zachód i grał na wyścigach konnych, właśnie "z głową". Fama głosi, że Skonecki zainkasował milion marek w wyścigu o Nagrodę Europy w Kolonii, którą wygrał polski koń Pawiment. Za wytypowanie trzech koni po kolei płacono wtedy bodaj 100 tysięcy marek za 10 postawionych.

Ważnym bohaterem filmu jest Wrocław. Dlatego, że Pan tu się urodził i mieszka?
Przede wszystkim dlatego, że to miasto jest niesamowicie filmowe, fotogeniczne, a przy tym nieoklepane przez filmowców, wciąż świeże. We Wrocławiu, jak i na całym Dolnym Śląsku, jest jeszcze wiele cudownych miejsc do odkrycia przez film.

A muzyka? Jest równie ważna w filmie, jak i sami aktorzy. Sama miejscami gra główną rolę. I to niesamowite połączenie: raz jest Chopin, raz Elvis Presley, i tanga argentyńskie grane przez "Narcotango".
Muzyka nie ma charakteru ilustracyjnego, podkreśla relacje, jakie łączą bohaterów filmu. Chopin - relacje Olivera z matką i ludźmi ze świata muzyki klasycznej. Elvis - to wątek starszego z bohaterów, który służył w wojsku, tak jak Presley w Berlinie, i na jego muzyce się wychowywał. A tango - to relacje Olivera z dziadkiem, który dał mu w życiu najwięcej wolności i chyba miłości. Ta muzyka też pojawia się, gdy nasz pianista zrywa się ze smyczy, na której przez lata prowadziła go matka i menedżer.

Młody pianista nie ma łatwo w tym Pana filmie: nie dość, że był cały czas tłamszony, to na dodatek jest kuszony obietnicami sławy, wielkich pieniędzy przez szatana, który wciela się w rolę jego dawnego znajomego, profesora muzyki. Pan, jako artysta, jako reżyser też był kiedyś kuszony?
Każdy od czasu do czasu jest kuszony. Ta historia kuszenia i nieulegania pokusie przypomina najbardziej historię naszego pianisty - Krystiana Zimermana, który dzisiaj gra wyłącznie tam, gdzie sam chce, i sam decyduje o repertuarze.
Pan się nigdy nie dał skusić?
Nie. Moja twórczość o tym świadczy. Nie zrobiłem ani jednego filmu, którego bym nie chciał zrobić.

Pianista z Pana filmu w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że nie chce brać udziału w wyścigu, w konkursach. Pan też, prywatnie, tak uważa.
Oczywiście. W wyścigach powinny ścigać się konie, ale nie twórcy. Nie artyści. Niestety, gdy już skończę film, nie mam na niego żadnego wpływu, bo o jego losie decydują inni.

Pan by nie chciał, żeby ten film był pokazywany na festiwalach?

Pokazywany oczywiście tak, ale bez konieczności uczestnictwa w wyścigu. Ściganie się sztuki, filmów, jest nonsensem. Bo, jak mówi w "Wygranym" prof. Karloff, "jak można mierzyć niemierzalne, i jak można porównywać nieporównywalne?".

Sam Pan był jurorem w wielu konkursach filmowych.
W ponad trzydziestu. I polskich, i międzynarodowych: w Berlinie, Wenecji... I wiem, jak trudno jest o sprawiedliwy werdykt w sztuce, bo przecież obiektywizm akurat tu nie jest możliwy.

Pokazuje Pan w swoim filmie to, co dla człowieka jest ważne, to, co powinno być dla niego najważniejsze, i że tego powinien się w życiu trzymać, iść swoją wymarzoną drogą. Co dla Pana jest w życiu najważniejsze?
Dużo rzeczy. W moich filmach zresztą to widać.

No i marzenia są ważne. Pan ma takie, do którego dąży?
Mam mnóstwo marzeń. Część z nich, niestety, nie do zrealizowania w tym życiu.

To może jakieś marzenie o filmie? Jaki będzie Pana kolejny?
Zawsze mam kilka pomysłów. Jeden dotyczy pokusy władzy. Drugi to duży film kostiumowy, z akcją w XV wieku i burzliwą historią obrazu "Sąd ostateczny" Memlinga. Niedawno pojawił się kolejny projekt, który mógłbym zrealizować - historia Dywizjonu 303, ale widziana oczami niezwykle, nazwijmy to, barwnego bohatera.

Który jest pierwszy w kolejce?
Historia pokusy władzy.

Akcja będzie się rozgrywać we Wrocławiu?
Niezupełnie. Ale realizacja zdjęć prawdopodobnie tak.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska