Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Więcej Czadu

Anna Gabińska, Robert Migdał
Polscy żołnierze ochraniają m.in. transporty z żywnością
Polscy żołnierze ochraniają m.in. transporty z żywnością Mikołaj Nowacki
Życie polskich żołnierzy, którzy wyjechali z misją do Czadu, m.in. z Dolnego Śląska, wygląda jak losy bohaterów kinowych hitów. Jest męska przyjaźń jak w "Szeregowcu Ryanie" Stevena Spielberga i oczywiście co krok przewijają się sceny z "Psów" Władysława Pasikowskiego - większość tu klnie tak, że zwykłemu szewcowi uszy by zwiędły.

Czad. Ponad cztery tysiące kilometrów od Polski. Środek Afryki. To tutaj, koło maleńkiej wioski Iriba, kilkanaście kilometrów od granicy z Sudanem, polscy żołnierze zbudowali swoją bazę: North Star (Gwiazda Północy).

To najbardziej niebezpieczny region Republiki Czadu, zwanej też przez polskich wojaków Republiką Tlenku Węgla. W okolicy roi się od rebeliantów, jeżdżących na białych toyotach pikapach z ręcznymi granatnikami przeciwpancernymi na pace. To tutaj swoje obozy rozbili uchodźcy z ogarniętego zamieszkami sudańskiego Darfuru. Przerażeni ludzie, którym spalono domy i wymordowano najbliższych, czekają na spokój w ojczyźnie i możliwość powrotu do domu.

Polacy mają na oku sześć z nich. W najmniejszym - pod wioską Iridimi, kwadrans landroverem od polskiej bazy wojskowej - mieszka prawie 18 tysięcy uchodźców. W największym - Oure Cassoni - koczuje 26 tysięcy kobiet, dzieci i starców.

Dla ludzi, dla pieniędzy, dla przygody

Po co ponad 300 Polaków zostawiło w domach rodziny i ruszyło do Afryki?
- Mamy zapewnić bezpieczeństwo organizacjom pomocy humanitarnej podczas ich pracy dla obozów uchodźców. A także stworzyć warunki bezpiecznego życia lokalnej ludności na miejscu - tłumaczy oficjalnie płk Wojciech Kucharski, dowódca Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Czadzie. Postawny mężczyzna o niebieskich oczach. Rzadko się uśmiecha. Wyprostowany jak struna, pierś wypięta do przodu - poważny oficer Wojska Polskiego, jak z filmu "Katyń".

Jego podwładni, zwykli żołnierze, są bardziej bezpośredni:
- Przyjechaliśmy tu dla pieniędzy - mówią prosto z mostu. - Oprócz pensji w Polsce - od 2 do 3 tysięcy złotych na rękę - za to, że jesteśmy w Czadzie, dostajemy po 10 tysięcy zł - obliczają oficerowie. Szeregowi żołnierze też nie mają powodów do narzekań: dodatkowe 7 tysięcy złotych co miesiąc to przyjemny widok na wydruku z banku.
Wielu przyznaje, że oprócz służbie ojczyźnie pracują, żeby ich rodzinom żyło się lepiej. Spodziewając się półrocznego pobytu, pozaciągali kredyty. Teraz jednak okazało się, że część z nich wraca po kwartale, mimo 9 miesięcy poligonów i przygotowań. Zatem muszą myśleć o następnej misji. Cel? - Afganistan, choć tam jest niebezpiecznie. Może będzie misja w Somalii, może znów Kongo... - marzą.

Nie chcą podawać nazwisk.
- Wojsko to wojsko, rządzi się swoimi prawami: "Częste zmiany decyzji świadczą o ciągłości dowodzenia" - to się tyczy nie tylko wydawania rozkazów na polu bitwy. W każdej chwili, z byle powodu, na przykład za kłapanie dziobem, możemy wrócić do domu, do Polski, na własny koszt - tłumaczą żołnierze, choć dotychczas nikt nie musiał pakować plecaka.

W większości wyglądają tak samo: głowy ogolone na łyso lub na zapałkę, jednakowe mundury, rozróżnić ich można po plakietkach z nazwiskami na prawej piersi - wydaje się, że wyszli z "Krolla", kinowego przeboju lat 90. Wyjątek stanowią żandarmi z Gliwic, którzy pewnego wieczoru postanowili sprawdzić cierpliwość swoich wodzów i ogolili głowy tak, by mieć irokeza z tyłu głowy.

- Nic nie powiedzieli. Może dlatego, że po kilkunastu dniach nasze włosy wróciły do "wojskowych standardów": niektórym odrosły, a niektórzy ogolili się "na zapałkę" - śmieje się st. kapral Michał Bratuś. Z wyglądu przypomina komandosa z "Komandosów z Nawarony".
- Na misji można sobie pozwolić na więcej - wyjaśnia. I rzeczywiście: niektórzy wojacy mają tatuaże, noszą wcale niemałżeńskie, spore obrączki, tygodniowe brody.

Ale, oczywiście, nie wszystkim z polskiego kontyngentu w oczach bije licznik przelatujących złotówek.
- Przyjechałem do Czadu, żeby się sprawdzić jako mężczyzna i żołnierz - mówi porucznik Wojciech Zacharków ze Stronia Śląskiego na Dolnym Śląsku. Przystojny, wysportowany trzydziestolatek, z charyzmą w spojrzeniu, o spokojnym głosie - prawdziwy macho w mundurze rodem z filmu "Lądowanie w Normandii".
- Na poligonie w Polsce nie mam takich szans, a wyjazd na misję to prawdziwa szkoła życia - dorzuca.
Innych przygnała do Afryki zwykła ciekawość i chęć przeżycia egzotycznej przygody.
- Jako dziecko naczytałem się książek Alfreda Szklarskiego, moja ulubiona to "Tomek na Czarnym Lądzie". Zawsze chciałem zobaczyć Afrykę i tutejsze zwierzaki, a nie tylko na wybiegu we wrocławskim zoo. Niestety, słoni i innych zwierząt w okolicy jest jak na lekarstwo. Miejscowi wszystkie zjedli. Z głodu. Dobrze, że wielbłądy i małpy zostawili - opowiada jeden z wojaków, fan państwa Gucwińskich i programów na Animal Planet.

Goła Doda na ścianie
Polski obóz to kilka hektarów suchej jak pieprz ziemi ogrodzonej wałem, na szczycie którego plączą się zwoje drutu ostrzowego. To wojskowy rodzaj drutu kolczastego, zwanego przez producenta koncertiną - bo można koncertowo się posiekać, chcąc takie ogrodzenie sforsować. Większość żołnierzy nazywa go jednak koncentryną. Za nią jeszcze jakby z metalowych żyłek zasieki małowidoczne.

Rzeczywiście, słabo je widać, ale ponoć potrafiłyby czołg zatrzymać. W środku małe, polskie miasteczko: wytyczone uliczki (najbardziej rozrywkowa to ul. Saperów), przy nich poustawiane prowizoryczne ławeczki (z resztek desek i worków wypełnionych piaskiem), nad którymi wiszą napis "Palarnia" lub rysunek Bolka i Lolka z napisem: "Stały partner - większe bezpieczeństwo".

Przy nich domki żołnierzy (tzw. kampy - kontener z dwoma oknami, drzwiami, w środku trzy lub dwa łóżka, stolik, wieszak i obowiązkowy klimatyzator). Białe ściany kampów wojacy starają się urządzić po domowemu. Żeby nie było pusto. Jedni przyklejają zdjęcia najbliższych - z plaży nad Bałtykiem, z lepienia bałwana w zimowej scenerii gór. Inni mają przywieszone nad łóżkami wielkie plakaty Dody lub Kai Paschalskiej. W takich pozycjach i strojach, jakie dorośli mężczyźni lubią najbardziej. Inni dekorują ściany po wojskowemu: na hakach zawieszają broń, amunicję lub maski czy dzidy murzyńskich wojowników kupione na targowisku w stolicy Czadu, Ndżamenie.

Jak przystało na polskie miasteczko, to i nie może zabraknąć kaplicy. W niedzielę jej funkcję pełni świetlica z krzyżem na ścianie.
- O mały włos, a kapelan sprowadziłby na nas nieszczęście. Kaplica mu nie wystarczyła i chciał na środku bazy postawić czterometrowy drewniany krzyż - opowiadają żołnierze z Dolnego Śląska. - On nie widział żadnego problemu, my owszem. Kraj muzułmański, dookoła grupy uzbrojonych rebeliantów. Na razie nas nie zaczepiają, najwyżej podjadą pod bazę i patrzą. Ale taki krzyż mógłby na nich podziałać jak płachta na byka. Po co kusić los?
Krzyż został ukryty za sanitariatami, ale kapelan nie daje za wygraną.
- Takie miejsce kultu jest potrzebne - ks. mjr Tomasz Paroń twardo obstaje przy swoim. Tymczasem musi się zadowolić świetlicą-kaplicą i garstką owieczek.
Na msze żołnierze nie chodzą zbyt ochoczo. Na ponad 300 wojaków, w czasie liturgii można zobaczyć garstkę - zaledwie 15 osób.

Większą popularnością cieszy się świetlica. Na nudę i odstresowanie, czyli na odtworzenie zdolności bojowej po ciężkim dniu, można pograć w bilarda czy piłkarzyki. Wielkim wzięciem cieszą się mecze rozgrywane między Polakami a stacjonującymi z nimi Chorwatami. Niestety, biało-czerwoni za każdym razem dostają mocne cięgi i przegrywają minimum 1:6. Podobnie jest w czasie normalnych meczów w piłkę nożną, rozgrywanych na piaszczystym placu koło sanitariatów - też dostają lanie od dzielnych Chorwatów.

Polscy wojacy oblegają też kawiarenkę internetową: 8 stanowisk komputerowych, przy których 24 godziny na dobę można buszować w sieci.
- Niestety, nie można wchodzić na erotyczne strony - narzekają wyraźnie wkurzeni niektórzy wojacy. - A chciałoby się zobaczyć kawałek jakiegoś biustu, a nie tylko pośladki czy klejnoty kumpla z pokoju - dodają.

Dlatego króluje Nasza-klasa.pl. Nie ma to jak się pochwalić przed znajomymi zdjęciem z karabinem w garści i czarnoskórymi w tle. Żołnierze wchodzą też na serwisy informacyjne - żeby wiedzieć, co się dzieje w kraju z Kaczyńskimi i Tuskiem, bo telewizji polskiej nie ma. Niektórzy odwiedzają plotkarskiego pudelka.pl, by poczytać, co tam słychać i widać u Joli Rutowicz i jej różowego konia, czy Doda jeszcze prowadza się z królem pasztetów, czy wróciła do Radzia Majdana.

Większość gada z ukochanymi osobami przez Skype'a i na Gadu-Gadu. Najbardziej okupowanym miejscem w obozie jest "pokój westchnień i tęsknoty" - prowizoryczny kamp z telefonami. Można zadzwonić do Polski za darmo. Każdemu żołnierzowi przysługują dziennie 4 minuty rozmowy na komórkę i 10 minut na telefon stacjonarny. Swoich minut nie można odsprzedawać czy oddawać: gdy nie są wykorzystane - przepadają. Każdy wyciska więc z rozmów najmniejszą sekundę.
Telefony są rozgrzane do czerwoności. Niektórzy wychodzą po rozmowie z najbliższymi weseli, inni mają lekko zaczerwienione oczy.
- Bo tęsknota jest straszna. Facet, choć ma stalowe mięśnie i mocne plecy, to też tęskni za domem, za dziećmi, za żoną, dziewczyną. Nie jest łatwo - mówią żołnierze (nie tylko ci romantyczni a la "Kapitan Corelli", ale nawet twardziele żywcem wyjęci z "Parszywej dwunastki".
- Można wytrzymać tydzień, miesiąc, ale jak siedzimy tu trzy, a niektórzy nawet sześć miesięcy, to tęsknota nas zżera - opowiadają.

Wśród żołnierzy w bazie North Star pod Iribą jest 8 kobiet. Pojawienie się każdej przedstawicielki płci pięknej powoduje spore zamieszanie w obozie wygłodniałych facetów.
- Na misjach kobiety to... towar deficytowy - tłumaczą ci, którzy już na niejednej misji byli. - Albo mamy do czynienia ze standardem pokojowym, albo wojennym. W pokojowym jeszcze nie każda kobieta się podoba, w wojennym - bez wyjątku. Kiedyś mieliśmy bardzo przeciętnej urody kucharkę. Gdy któryś kolega zaczynał opowiadać, że właściwie to ona ma piękne oczy, wiadomo było, że czas najwyższy, by wracał do kraju.

Przez żołądek do serca
Najważniejszym miejscem całego obozu jest kuchnia. Wiadomo, że jak żołnierz jest najedzony, to zadowolony. 9 kucharzy, technolog żywienia, kierownik kuchni i chłopaki z obsługi. Do tego potężny namiot - stołówka zwana po wojskowemu kasynem (drewniane krzesła, stoły, a obok stoją w rogu potężne głośniki, z których podczas jedzenia leci muzyka: my mieliśmy szczęście do Beaty Kozidrak i Bajmu).

Dziennie kucharze muszą przygotować jedzenie dla ponad 300 wygłodniałych chłopów i kilku filigranowych babeczek. Każdy musi dostać dziennie 4500 kalorii, bo i klimat ciężki, i praca stresująca (co tu kryć - fizyczna).
- Jedzenie jest przywożone samolotem i przechowywane w potężnych chłodniach. Wszystko, niestety, z francuskich puszek. Nic nie kupujemy od miejscowych. Nawet zupę gotujemy na wodzie mineralnej z butelek - opowiada chorąży Wojciech Sobolewski, technolog żywienia, przystojny blondyn, typ urody Toma Cruise'a z "Ludzi honoru".

- Dziennie żołnierze potrafią zjeść 50 kilogramów gruszek, 72 kilogramy pizzy na kolację, 95 kilogramów mięsa z kurczaka na obiad, 5 kilogramów płatków kukurydzianych na śniadanie, choć wolą czekoladowe. Tych drugich schodzi dziennie 9 kilo - opowiada chorąży Wojciech Kujawa, kierownik kuchni i stołówki (spokój i opanowanie wypisane na twarzy jak u Toma Hanksa z "Szeregowca Ryana").
- A na śniadanie potrafimy zużyć 20 kilogramów jajek na jajecznicę. Z proszku oczywiście - dodaje.
Żołnierze zjedzą, co im kucharze podadzą. Niekiedy kręcą nosem, gdy znów na ich talerzu ląduje "kula szczęścia" (paprykarz posypany cebulą) lub zmiksowany pies razem z własną budą (mielonka). Częściej są jednak zadowoleni: dostają steki, pomidorową, bigos, lasagne, frytki z rybą...

Skąd polski bigos? Z francuskiej potrawy choucroute (szukrut), doprawionej koncentratem pomidorowym i przyprawą do prawdziwego bigosu.
- Ja też bym chętnie zjadł już golonkę z musztardą sarepską - łyka ślinę chor. Sobolewski. - Ale co robić?
To, że jednak na stołówce smakuje, aż uszy się trzęsą, to duża zasługa szefa kucharzy, sierżanta Kazimierza Piątkowskiego - uśmiech i wygląd Rene, właściciela "Cafe Rene" z serialu "Allo, Allo". Każdemu życzy miłego dnia, smacznego i nigdy nie żałuje dokładki.

Gdy na plastikowych talerzach ląduje pizza z serem i szynką, krzyczy na całe gardło:
- Kto zamawiał frutti di mare? Komu z tuńczykiem? Pizza z serami pleśniowymi dla kogo? I choć na talerzu każdy w końcu dostaje standardową pizzę z serem i z szynką, smakuje już inaczej.
Albo gdy na obiad są kuleczki ziemniaczane, krzyczy na całą stołówkę, wysypując ziemniaczki do miski:
- W dzisiejszym losowaniu Dużego Lotka padły następujące numerki: 9, 13, 42, 7... Rozbawia tym żołnierzy do łez.

Porządek musi być
Wojacy, choć są w Czadzie, setki kilometrów od swoich jednostek, nie mogą sobie pozwolić na afrykański luz i brak poczucia czasu. Leżenie godzinami pod drzewem akacji i patrzenie na pasące się wielbłądy odpada. Dzień jest zaplanowany od pobudki aż po capstrzyk.
Służba zaczyna się o godz. 5 rano. Wtedy z głośników porozstawianych po całej bazie leci "Pobudka wstać, koniom wodę dać". Śniadanie - 5.30, obiad - 12.00, kolacja - 18.00. Przez godzinę. Spóźnisz się - trudno. Chodzisz głodny aż do następnego posiłku.

Zadania są jasno podzielone. Jedni pilnują bazy, stojąc w budkach strażniczych na wałach (tzw. słupkach), w pełnym uzbrojeniu i kamizelkach kuloodpornych: trzy godziny służby, potem 6 godzin odpoczynku i znów trzy godziny służby, potem 6 godzin luzu - i tak w kółko. Inni ochraniają pracowników organizacji humanitarnych, jadących z konwojami z żywnością i wodą lub ewakuują ich w razie buntu w obozie uchodźców.
Tak było w ostatnim miesiącu w obozie pod Am Nabak, gdzie kobiety nie chciały dać się policzyć i jedna z nich zagroziła spaleniem namiotów z żywnością.
Kolejni - pracujący w CIMIC (współpraca cywilno-wojskowa) remontują drogi, przeprawy przez rzeki i miejscową szkołę: żeby zrobić dobre wrażenie na miejscowych i wzbudzić ich zaufanie.
- Dzięki temu miejscowe dzieci mówią, że Polacy są w porządku, że Polacy to dobrzy ludzie - opowiada kapitan Robert Żurawski, szef CIMIC-u w Czadzie - istny woj Kokosz z bajki "Woje Mirmiła".

Są też saperzy (czadyjska ziemia nafaszerowana jest niewybuchami z wojen czadyjsko-sudańskiej i czadyjsko-libijskiej, tak jak Wrocław zardzewiałą śmiercią zakopaną w ziemi - pamiątkami po II wojnie światowej).
- Co rusz jesteśmy wzywani do tego, na co natrafiła koparka lub do świeżych rzeczy: niewypałów, które gubią rebelianci jeżdżący po okolicy - opowiada młodszy chorąży sztabowy Andrzej Hałabura (skóra zdjęta z Gustlika z "Czterech pancernych i psa").

W bazie działa też... straż pożarna. Żołnierze najmilej wspominają ich pracę, gdy w największe, 50-stopniowe upały rozstawiali wielkie baseny przeciwpożarowe i napełniali je wodą ("Piasek, woda dla ochłody. Normalnie wakacje w Darłówku" - śmiali się). Ogniomistrze są zawsze podczas lądowania helikopterów (w razie katastrofy) lub w ciągłym czuwaniu, gdyby w bazie pojawił się ogień. Uratowali już raz wieś Iribę, gdy zapaliły się wielkie pojemniki z ropą i wybuch mógłby ją zdmuchnąć z powierzchni ziemi.

- Na szczęście nie musieliśmy jeszcze gasić konfliktów między żołnierzami w bazie. Nikt nie brał się za łby, nie pobił: nie trzeba ich było armatką wodną rozdzielać. Na razie chłopaki świetnie się dogadują, choć mieszkają i pracują ze sobą 24 godziny na dobę - opowiada Piotr Maciaszczyk, komendant straży pożarnej - z wyglądu dobry wojak Szwejk z "Przygód Szwejka".

Goło na dachu
Kto z mundurowych chce rozładować złe emocje lub utrzymać formę, idzie na siłownię (namiot ze sztangami i hantlami, w którym do północy niektórzy wyciskają siódme, a nawet dwudzieste siódme poty). Lub do... kina na świeżym powietrzu: cztery zszyte ze sobą prześcieradła, na których co wieczór o godz. 20 jest wyświetlany film.
- Codziennie inny: "Gladiator", "Trzystu", "Helikopter w ogniu", "Kompania braci"... - wymienia kapitan Rafał Kowalczyk, oficer wychowawczy (nie lubi określenia "kaowiec" - źle mu się kojarzy, choć "Rejs" już też puszczał w swoim kinie) - w wyglądu kapelan z serialu "M.A.S.H.".
- Same wojenne, wojskowe? Romantycznych filmów nie ma?
- Romantycznych nie puszczamy. Za bardzo by się tęskniło za domem, za ukochaną... - odpowiada.

Po całym dniu, w ciągłym napięciu, stresie (bo wróg u bram - po okolicy cały czas jeżdżą uzbrojone po zęby bandy rebeliantów z wyrzutniami i kałachami w pełnej gotowości) chwila wytchnienia.
Na przykład w czasie sjesty, od 12 do 16, jest... opalanie się na dachach kontenerów mieszkalnych (zwiadowcy wroga, którzy przelatywaliby w tym czasie nad bazą, mocno by się zdziwili, widząc wiele wystawionych na słońce męskich ciał).

Opalanie oficjalnie jest zabronione (proste: żołnierz może dostać udaru, doznać poparzeń skóry), ale niektórzy nic sobie nie robią z tego zakazu.
- No bo jak tu wrócić z Afryki bladym jak po pracy we młynie - opowiadają wojacy.
Rozkładają więc karimaty i łapią na nich słońce. Mistrzem jest "Słoneczny Ken": strzaskany na mahoń, brąz na twarzy, czerwień na rękach... - Ostatnio skończyły mu się wszystkie kremy i olejki do opalania, więc musi uśmiechać się do kucharzy, żeby mu odpalili oliwę do smażenia - żartują jego koledzy.

Niestety, nie można się odstresować - tak jak kilkoro Francuzów, którzy w środku polskiej bazy postawili kantynę z alkoholem i mogą topić stres do woli (a Polakom leci ślinka) - przy kuflu piwa, setce czystej czy lampce wina. W Dzień Niepodległości Francuzi zaraz po obiedzie zaczęli świętować zakończenie I wojny światowej.

Idąc ul. Saperów, można było natomiast usłyszeć, jak polski kolega koledze proponował zaparzenie... czekolady z francuskiej eski. Eska to pudełko z suchą racją żywnościową dla żołnierza: są tam konserwy, a nawet ser fondue, który można podgrzać na sprytnym stojaczku, paląc tabletkę śmierdzącego paliwa - Polacy zamiast tego fondue woleliby śledzia w occie.
W bazie jest pełna prohibicja, bo w każdej chwili dowódca może zarządzić badanie wszystkich alkomatem, a złapany "na bani" żołnierz natychmiast wraca do Polski, na swój koszt, rejsowym samolotem z Ndżameny do Warszawy przez Paryż (koszt lotu, około 8 tysięcy, potrącany jest z wypłaty żołnierza).

Wojacy się śmieją, że dowódca wybiera poszczególne kontenery mieszkalne do "przedmuchania", grając w statki. Każdy kontener ma oznaczenia nad drzwiami: B05, D10, D12.
- Siedzi wieczorem i rzuca: A04 - trafiony - zatopiony - żartują sobie.
Oczywiście zakaz zakazem, ale wiadomo - "Polak nie wielbłąd, pić musi". Zwłaszcza na pustyni.

Więc niektórzy żołnierze kombinują jak mogą: zaczęli kupować alkohol od miejscowych. Oczywiście nielegalnie, bo to kraj muzułmański, więc bimber można nabyć tylko na melinie. Największym powodzeniem cieszy się "Johny Walter", podróbka "Johny'ego Walkera", pakowany w woreczki - takie, z jakich w czasach PRL-u piło się oranżadę przez słomkę.
Większość żołnierzy jednak trzyma się zakazu.
- Tak ze zdrowego rozsądku. Można się śmiać, żartować, ale każdy z nas ma broń, więc nie wyobrażamy sobie, żeby ktoś normalny napruł się jak meserszmit, a potem z bronią paradował po obozie. Są pewne granice zabawy i luzu - zapewniają żołnierze.

Czas do domu
Właśnie ruszył wielki powrót żołnierzy z pierwszego kontyngentu do Polski. Pierwsi zlecieli do kraju kilka dni temu, kolejni przylecą lada dzień. Do połowy grudnia mają wrócić do domów wszyscy, którzy od marca tego roku żyli i pracowali w afrykańskim piekle. Powoli zastępują ich koledzy z drugiej zmiany - oni zostaną w Czadzie do marca przyszłego roku (wtedy ich zadania przejmą pracownicy ONZ).

Po powrocie do domu, oficjalnie, bez zakazów, zaproszą kumpli, otworzą butelki z polską czystą, zjedzą usmażonego przez żonę schabowego, zapomną o wiszącej nad łóżkiem gołej Dodzie i pewnie przez wiele tygodni nie spojrzą na żaden wojenny film. Może wreszcie przełamią się i z ukochaną przy boku obejrzą romantyczne "Pożegnanie z Afryką"...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska