Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Waldemar Krzystek: Niczego z pępka nie wysnuwam

Katarzyna Kaczorowska
Waldemar Krzystek: - Każdą historię, którą opowiadam, znam w każdym, najdrobniejszym szczególe
Waldemar Krzystek: - Każdą historię, którą opowiadam, znam w każdym, najdrobniejszym szczególe Bartek Sadowski
Ponownie ruszyły zdjęcia do filmu "80 milionów" osnutego na akcji ratującej pieniądze Solidarności przed ogłoszeniem stanu wojennego. Z reżyserem Waldemarem Krzystkiem o tym, co robił 13 grudnia 1981 roku, i czym jest dla niego historia, rozmawia Katarzyna Kaczorowska

Pięć lat temu powiedział Pan: "Filmy, które chciałbym robić, straciły zainteresowanie ludzi, którzy mają pieniądze. Od jednego z producentów dowiedziałem się, w jaki sposób ocenia wartość scenariuszy. Daje je swojej czternastoletniej córce". Od tego czasu nakręcił Pan jednak kilka filmów, dostał nagrodę w Gdyni za "Małą Moskwę". Zmieniła się sytuacja?
Wtedy to był taki okres w naszej kinematografii, kiedy filmy robiło się w piętnaście dni zdjęciowych, wyłącznie współczesne, bo to i tanio, i popularne było patrzenie w przyszłość, a nie przeszłość.

Chyba miał Pan szczęście, bo nie przypominam sobie rzeczy robionych byle jak firmowanych Pana nazwiskiem.
Znalazłem sobie niszę w Teatrze Telewizji, gdzie mogłem robić to, co chciałem, między innymi "Miłość na Madagaskarze" z Januszem Gajosem, "Dobry adres" z Danutą Stenką i Agnieszką Krukówną czy "Wizytę starszej pani" Dürrenmatta z Krystyną Jandą. To było szczęście od Boga i dlatego dzisiaj jest mi żal, że nasza specjalność - teatr telewizji - umiera.

Przecież wie Pan, że dzisiaj Bogiem jest oglądalność.
Debiutowałem jeszcze za czasów dyrektora Koeniga i już wtedy słyszałem, że ta największa w kraju scena jest niepotrzebna. Wciąż pamiętam, jak ówczesny dyrektor Jedynki powiedział mi, że wbiłem mu nóż w plecy.

Ma Pan mordercze skłonności?
Mordercza była oglądalność "Wizyty starszej pani" - prawie 2 miliony widzów premierowej emisji, a jeszcze więcej - 2 miliony 300 tysięcy zgromadził "Dobry adres". Takiej oglądalności nie miały wtedy niektóre seriale, a mimo to przymierzano się do zamknięcia Teatru Telewizji. Dlaczego kilku urzędników, czasami przypadkowych delegatów różnych partii, ma określać, co możemy oglądać, a co nie? Widza trzeba traktować poważnie, a nie wciskać mu kolejne wersje "tańców różnych". Nie mówię, że nie są potrzebne, zachowajmy jednak zdrowe proporcje. Jedna edycja "tańców różnych" kosztuje tyle, ile trzy spektakle Teatru Telewizji. Czy za dwa lata będzie pani oglądała półfinały "tańców różnych"? A spektakle wciąż nas poruszają. Bo Teatr Telewizji to nie jest plastikowa butelka jednorazowego użytku.

Ale nie udało się zabić tego teatru i powołano scenę faktu, dotykającą naszej historii.
A wie pani, że często słyszę, że otworzyłem scenę faktu "Norymbergą" według scenariusza Wojtka Tomczyka. Wszyscy myśleli, że w tej opowieści o dziennikarce przeprowadzającej wywiad z emerytowanym oficerem tajnych służb PRL sportretował istniejące postaci, a to fikcja mądrze pokazująca nasze uwikłania w historię.

Który z filmów miał dla Pana największą cenę osobistą?
W pracy staram się nie egzaltować tym, jaki jestem ważny i jak bardzo osobisty film robię. To nie ma być obiekt mojego zachwytu, bólu czy zamyślenia, ale powód do tych zamyśleń u widza.
Ale wykorzystuje Pan prawdziwe historie, jak choćby te opowiedziane w "Zawieszeniu", "Małej Moskwie" czy realizowanych obecnie "80 milionach".
Taaak. W "Zawieszeniu" to historia ojca mojej koleżanki. "Mała Moskwa"… Dwie ulice ode mnie mieszkała ta Rosjanka. Często wykorzystuję historie osób czy zdarzenia dobrze mi znane, dla mnie ważne i ciekawe, ale wiem też, że to nie wystarczy, by zrobić dobry film. Ten ma być ciekawy przede wszystkim dla pani i tysięcy innych widzów. Widz nie musi znać moich kontekstów osobistych, chce poznać losy pewnych ludzi, cenę ich decyzji, motywacje ich wyborów. Musi go to obchodzić i ja chcę, żeby go to obchodziło, ale rzeczywiście zawsze wychodzę od rzeczy, których nie wysnuwam z pępka.

Jaką miał Pan ocenę z historii w szkole?
Nie pamiętam. Mój czy też może raczej - mojego pokolenia - stosunek do historii jest szczególny.

Bo w PRL poznawało się ją w domu albo w ogóle?
Mama mówiła, co się stało w Katyniu, babcia, kim był Piłsudski i powtarzały - tylko nie mów o tym w szkole. Podczas pierwszego wyjazdu do Szwecji z moją narzeczoną, obecną żoną - po pracy całe noce, czasami do bladego świtu czytaliśmy paryską "Kulturę", bo tam były rzeczy, o których w Polsce się nie pisało. To był owoc zakazany. Sam przewiozłem dla kolegów, którzy nie mogli wyjechać, między innymi Herlinga-Grudzińskiego, Sołżenicyna, by podzielić się tym, co przeczytałem, a czytałem z wypiekami. Znajomość historii była niebezpieczna, dlatego nasz stosunek do niej jest bardziej emocjonalny. Jest jak poznawanie prawdy, w imię której chciało nam się ryzykować. Oczywiście, w szkole odbębniałem daty, nie powiedziałbym publicznie tego, co wiedziałem z domu, a tylko odmawiałem uczestnictwa w capstrzykach rewolucji październikowej. Co semestr miałem problemy, ale ratowali mnie mądrzy wychowawcy.

Co Pan robił 13 grudnia 1981 roku?
12 grudnia albo 11, dokładnie nie pamiętam, obroniłem pracę magisterską na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Broniliśmy się razem z Krzysiem Langiem. Z tej okazji była balanga. Taka, że nie pamiętam, czy trwała dzień czy dwa. Nocnym pociągiem wróciłem do Wrocławia i wstałem rano, bo o 10 miała być w radiu godzina grania Beatlesów.

I nie było Beatlesów.
Były helikoptery. Żona powiedziała, że coś się dzieje. Telewizja nie działała, nie było nic w radiu, telefony milczały. Poszliśmy na Mazowiecką, a tam już było ZOMO. Zaczęło się.
Pomyślał Pan wtedy, że studia diabli wzięli?
Myślałem, że ta impreza szybko się wypieprzy w powietrze. Miałem jako pierwszy w szkole filmowej, przyjęty przez Zespół Filmowy OKO, scenariusz, "Obrona Grenady" według Brandysa. Miał powstać dobry film o współczesności pod płaszczykiem lat 50. Ale zespoły filmowe zostały rozwiązane, a Michał Komar, szef OKA, był internowany. Zrozumiałem, że ta sytuacja zaczyna dotyczyć nie tylko mojego internowanego brata, ale i mnie. Tego filmu już nie zrobiłem. Oczywiście, nie rozpłakałem się nad swoim losem. Miałem zaprawę - po pierwszym roku reżyserii jako przywódca buntu zostałem karnie wysłany do wojska. Studia podyplomowe - byłem po polonistyce - odraczały armię, ale mnie po pierwszym roku wyrzucili.

Za co?
Nie podobała mi się szkoła, program zajęć, napisaliśmy listy do Sejmu, do ministra kultury, a ja jako starosta roku podpisywałem je.

Mógł Pan zrobić karierę w "Czołówce".
A mogłem, proponowali mi nawet, cieszyłem się dobrą opinią. Dowódca kompanii, kiedy kończyłem Szkołę Oficerów Rezerwy, napisał, że mam silne zdolności przywódcze, poczucie własnej wartości, honoru, nieustępliwości i jestem świetnym materiałem na oficera. A jednak wróciłem do szkoły filmowej i zaliczyłem drugi rok. Latem, w sierpniu 1980 roku, miałem robić zaległą etiudę fabularną. Już miałem przydział taśmy, kamerę, kiedy zaczęły się strajki w Gdańsku. Kombinowaliśmy z Krzysiem Langiem i św. pamięci Piotrkiem Łazarkiewiczem, jak tu oszukać telewizję i pojechać do stoczni, ale wszystko wtedy już jeszcze bardziej kontrolowano, każdą kamerę i rolkę taśmy.

O czym była ta etiuda?
Stary pisarz umiera, jego syn boryka się z wielkością ojca, fajny temat, ale zrozumiałem, że ci faceci ze stoczni wymyślili coś lepszego, choć ja nad scenariuszem siedziałem rok. Kręciło mnie to, że tam w stoczni wszystko wywracają do góry nogami. Chciałem, żeby im się udało. I czekałem, co będzie.

No i był - stan wojenny.
A mnie w 1982 roku przypomniała się historia, którą usłyszałem w Kalamburze, jeszcze na polonistyce. Sekretarka, która tam pracowała, też była z Legnicy. Mieszkała na Słonecznej, przystanek ode mnie. I na tej Słonecznej ukrywał się jej ojciec, akowiec. Wtedy mnie nie tknęło. Ale wybuchł stan wojenny. Frasyniuk się ukrywał, do mnie przyjechał Jacek Petrycki, operator, który miał nagrać z nim wywiad. Siedzi tydzień. Przychodzą jacyś faceci, sprawdzają go. Jacek siedzi dalej, czeka. Operator to człowiek czynu. Naprawił zlew, umywalkę, telewizor, adapter, wszystko, co się dało. On po tygodniu nie mógł wytrzymać zamknięcia i bezruchu, a co dopiero ukrywający się pięć lat akowiec? Zacząłem wyobrażać to sobie. Dotarło do mnie też, że najlepsza część narodu się znowu ukrywa, bo ścigają ich tacy sami jak w latach 50., tylko młodsi, pewnie ich synowie. Tak powstał scenariusz "W zawieszeniu". Andrzej Wajda polecił mnie Jerzemu Hoffmanowi - jedynie on może to przepchnąć - usłyszałem. I Hoffman z Chęcińskim i świętej pamięci ministrem Bajdorem, też z Wrocławia, szefem komitetu kinematografii, z mozołem, czasami kłamiąc w porozumieniu ze mną, przepchnęli ten scenariusz.
Dwa lata później Hoffman podpisał też cyrograf, że bierze odpowiedzialność za ostateczną wymowę "Ostatniego promu", który do produkcji szedł w czasach komunizmu, a został skończony w niepodległej Polsce. Na specjalną projekcję wszedł cenzor i powiedział, że zamykają już jego urząd, ale chce zobaczyć film, bo jest ciekaw.

Powtarza Pan, że nic za wszelką cenę.
Człowiek rodzi się z taką postawą wobec świata i nic tego nie zmieni. Napisałem świetną pracę magisterską - "Niewerbalny charakter komunikacji filmowej" - którą opublikowano. Dostałem nagrodę ministra. Prof. Degler chciał mnie zatrudnić w zakładzie sztuk widowiskowych.

Umarłby Pan z braku adrenaliny.
I dlatego jestem, jak mówi Degler, jedyną szczęśliwą ofiarą aparatu represji, bo komitet wojewódzki partii odmówił zatrudnienia mnie.

Na jakiej podstawie?
A, kochana! Decyzję podjęto na podstawie informacji SB, a one są tajne i ich panu nie ujawnimy.

?
Jak mi to rektor do spraw młodzieży powiedział...

... koledzy na Pana donosili.
Koledzy, młodzi pracownicy naukowi, znam te nazwiska, ale po co je wymieniać.

Widział Pan swoją teczkę?
Nie, rektor powiedział mi. Ale mniejsza o to. Napisałem list do tow. Ludwika Drożdża, pierwszego sekretarza KW we Wrocławiu: "Towarzyszu, sytuacja jest kafkowska, jeśli to coś panu mówi. Jest sentencja, ale nie ma aktu oskarżenia. Ja nie chcę zmienić wyroku, tylko podajcie mi akt oskarżenia. Podobno te informacje są tajne, ale chcę, żeby mi je ujawniono". Zrobiła się afera. Środek wakacji, do Legnicy przyszedł list z dziekanatu, w którym proszą o spotkanie, pełen parad, wszystkie podpisy. I mama mówi: "Waldziu pamiętaj, grzecznie, wysłuchaj, nie krzycz, dopiero na końcu możesz powiedzieć - A won mi sk…. Nie potrzebuję waszej łaski, waszego etatu, uczone trzęsidupy".

Czyli po mamie jest Pan tak zadziorny.
I wiadomo dlaczego zawsze miałem kłopoty, po mamie (śmiech). Mama powtarzała: "Waldziu, damy sobie radę, nie będziemy się bać". Do dzisiaj moi nauczyciele mówią, że była najbardziej zadziorną osobą, jaką znali. Wszyscy rodzice pękali, a ona nigdy. Byłem zawieszony w prawach ucznia, bo zbezcześciłem flagę Związku Radzieckiego i nie umiałem się zachować na capstrzyku z okazji rocznicy rewolucji październikowej. Groził mi zakaz kończenia szkoły średniej w Legnicy. Mama poszła do dyrektora i wygarnęła: "Co pan wymaga od niego, żeby wiedział jak ma się zachować na capstrzyku? A uczyliście ich tego? Niech pan go zapyta, jak się zachować z okazji świąt Bożego Narodzenia albo Wielkiej Nocy. Wie, bo tego ich w domu uczę, ale capstrzyków w domu nie urządzam. To jest pana wina i to pana powinno się z tej szkoły wyrzucić". Dyrektor zbladł. Mama wygrała, bo on się przestraszył, a mama jak zwykle nigdy.
Jak Pan zbezcześcił tę flagę?
Podał mi ją pierwszy sekretarz POP i powiedział: "Krzystek będziesz ją niósł". Ja na to: "nie będę". Oparł ją więc o mnie, odsunąłem się, flaga upadła, a klasa po niej przeszła maszerując na miejsce zbiórki na placu Słowiańskim.

A potem nakręcił Pan "Małą Moskwę".
Bo nie jestem idiotą. Rosja to nie jest tylko rewolucja październikowa. Mama mnie uczyła, że to tacy sami ludzie jak my, a czasami mają gorzej. Zacząłem się przyglądać bzdurom propagandy, jaki to genialny kraj, kosmos zdobywają. W Legnicy Rosjanie kupowali wełnę, kaszę, mąkę, i słali do Sojuza. To jakie to było imperium?

Krytycy nie byli przychylni historii Lidii Nowikowej.
Joe Biden po przegranej w wyborach z Obamą, zapytany: "Jak reaguje pan na klęskę?", odpowiedział "Jak dziecko". A po chwili dodał: "Budzę się kilka razy w nocy i płaczę". "Mała Moskwa" weszła na ekrany trzy lata temu i ludzie wciąż chcą ją oglądać. "Ostatni prom" spośród moich filmów kupiło najwięcej krajów. "Zwolnieni z życia" dostali trzy nagrody w San Sebastian, a w Gdyni powiedzieli, że nie będzie nikt z zagranicy nas uczył, co jest dobre a co złe. Można i tak, ale nie zamierzam przejmować się zaściankowym skundleniem.

"80 milionów" jeszcze nie ma na ekranach, a już budzi emocje.
Prawdziwe emocje to budziła ekranizacja "Potopu". Jeśli chodzi o wątpliwości bohaterów, pewnie myśli pani o Józefie Piniorze. Doszliśmy do porozumienia - powstanie książka, która będzie mówić o cenie zwycięstwa. W filmie nie mogłem drobiazgowo odtworzyć każdego szczegółu tamtej akcji, ale nie kłamię pokazując postawy ludzi i obraz tamtych czasów. Dla mnie mottem tego filmu i tamtych czasów są słowa jednej z postaci, Starego: "Dotychczas powtarzaliśmy, nam się to nie podoba, ale musimy z tym żyć. A wyście powiedzieli, nam się to nie podoba i nie musimy z tym żyć". I właśnie ludzi, którzy powiedzieli "nie musimy" pokazuję w tym filmie.

Wykorzystał Pan historię swojego kolegi Andrzeja Myca i, połączył z filmowym Staszkiem, czyli Stanisławem Huskowskim.
Biorę różnych ludzi z podziemia i lepię na nowo. I tak jest z filmowym Staszkiem. Andrzej zniknął, jego żona Małgosia była w szpitalu, miała rodzić. Andrzej czasem jak znikał, odnajdywał się u mnie i nie czytaliśmy wtedy Biblii (śmiech). Ale tym razem go nie było. Nigdzie. Wypuścili go po 48 godzinach. Małgosia urodziła. Musiałem go zapytać, jak to wytrzymał. A on mówi: "Jest zdrowa, młoda, nie wie, że coś się ze mną dzieje, czyli ma urodzić. Każdy niech robi swoje, a ja nie zdradzę Morawieckiego".

Andrzeja Pan do filmu nie wprowadził, tylko "ożenił" go ze Staszkiem.
Nie mogę wprowadzić wszystkich znajomych, przyjaciół, kolegów.

Skąd w takim razie postać Bogdana Stroińskiego, wzorowana na Bogdanie Zdrojewskim, który z historią pieniędzy "S" nie ma zbyt wiele wspólnego.
(śmiech) Proszę pani, bez przesady, nie każdy Bogdan we Wrocławiu jest Bogdanem Zdrojewskim. Robiąc ten film, chcę pokazać zwłaszcza młodym ludziom historię Solidarności, na czym polegał jej fenomen, ta olbrzymia energia, jaką wniosła do naszego życia. Tu myślę w kategoriach filmu, a nie jakiejś hagiografii pojedynczych bohaterów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska