Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tylko 111 metrów do wolności, czyli historia Wielkiej Ucieczki

Maciej Sas
Byli lotnikami, ale na wolność wydostali się pod ziemią. Spośród 76 alianckich lotników, którzy uciekli ze Stalagu Luft 3 w Żaganiu, tylko 3 dotarło do wolnego świata. Pięćdziesięciu Hitler kazał rozstrzelać. Mija właśnie 50 lat od chwili powołania do życia Muzeum Obozów Jenieckich w Żaganiu – miejsca upamiętniającego jeńców alianckich, którzy spędzili dużą część II wojny światowej w niewoli w żagańskich stalagach

Ucieczka jest obowiązkiem każdego jeńca wojennego – żołnierze znali tę zasadę niczym pacierz. Każdy więc, kto znalazł się w obozie jenieckim, przystępował do działania. Jeśli dodamy, że prawo do ucieczki gwarantowała mu III Konwencja Genewska, nikogo nie zdziwi, że stało się to nie tylko punktem honoru, ale i swego rodzaju dyscypliną sportową. I że stało się to kanwą jednego z najbardziej znanych filmów wojennych – wyreżyserowanej w 1963 roku przez Johna Sturgesa „Wielkiej ucieczki”, w której widzów czarowali m.in. Steve McQuenn, Charles Bronson i Richard Attenborough. Obraz był znakomity, ale to, co naprawdę działo się w obozie, na którym się wzorowali jego twórcy (czyli na Stalagu Luft 3 w Żaganiu), fascynuje jeszcze bardziej. Przypomnijmy więc wydarzenia, do których doszło równo 70 lat temu.

„Luksusowy” obóz Goeringa

Przygotowując się do wojny, Niemcy stworzyli na terenie III Rzeszy sieć obozów jenieckich. Większością administrował Wehrmacht. Ale powstało też kilka obozów przeznaczonych dla lotników, które nadzorowała Luftwaffe. Do nich miały trafiać załogi samolotów alianckich, które zostały zestrzelone w czasie bombardowania III Rzeszy albo takich, które wskutek awarii samolot musiał przymusowo lądować. Po pobycie w tzw. Dulagu, czyli obozie przejściowym, w którym byli rejestrowali, lotnicy trafiali do obozu docelowego.

Jednym z największych takich obozów był Stalag Luft 3 zbudowany na południe od Żagania. Szybko zyskał miano „luksusowego obozu Goeringa”. Dlaczego? Naczelny dowódca Luftwaffe Herman Goering postanowił stworzyć takie miejsce, w którym jeńcom będzie na tyle wygodnie, że nie będą chcieli z niego uciekać.

Gdyby jednak przyszło im to do głowy, będą wiedzieli, że sprawa jest arcytrudna – Stalag Luft 3 był oddalony o ponad 600 km od granic neutralnej Szwajcarii i o prawie 300 km od Bałtyku. A właśnie tam kierowali się zwykle uciekinierzy.

Poza tym, zastosowano szereg zabezpieczeń, które zniechęcały do takich pomysłów: podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego miało prawie trzy metry wysokości; w odległości około 10 m od ogrodzenia i na wysokości 45 cm rozciągnięty był drut, którego jeńcom nie wolno było przekraczać . Wzdłuż ogrodzenia co 100 metrów stały wieże strażnicze z reflektorami i karabinami maszynowymi, a wokół wycięto pas lasu tak, by strażnicy mogli dostrzec każdego, kto próbowałby uciec. Kopanie tuneli w żagańskim żółtym piasku było wyjątkowo trudne. Ale i tu Niemcy nie zostawili niczego przypadkowi – wzdłuż całego ogrodzenia umieścili czułe mikrofony, które miały wyłapywać każdy szmer dochodzący spod ziemi. Na dodatek baraki zostały zbudowane tak, by ich podłoga znajdowała się 60 cm nad ziemią. Teoretycznie nie można było kopać z baraku tak, by strażnicy tego nie zauważyli. Właśnie tu trafiali wszyscy ci, którzy zostali złapani w czasie próby ucieczki z innych obozów.

Koń żagański, koń trojański

Wszystko to jednak nie zniechęcało alianckich lotników wszystkich nacji, którzy trafili do Stalagu Luft 3. Zanim doszło do Wielkiej Ucieczki, konspirowali i kopali nieustannie.

"Prób ucieczki było mnóstwo, przy czym nie były to samowolki" – mówi Marek Łazarz, dyrektor Muzeum Obozów Jenieckich w Żaganiu. – "W każdym obozie i w każdym jego sektorze istniał tzw. komitet ucieczkowy, na czele którego zwykle stał najwyższy stopniem oficer. Komitet nadzorował wszystkie ucieczki, trzeba było przedstawić plan, uzyskać aprobatę. Poza tym komitet był w stanie zaopatrzyć w pieniądze, w sfałszowanie dokumenty, ubrania cywilne, odpowiednio przygotowane racje żywnościowe" – wyjaśnia.

Podstawowym sposobem ucieczki było kopanie tuneli. W Stalagu Luft 3 Niemcy odkryli około 100 tuneli. Niestety, zwykle uciekinierów wyłapywano. Wpadali, bo nie znali języka, realiów, nie mieli odpowiednich dokumentów. Złapani byli odstawiani do obozu macierzystego.

Ale w 1943 roku trójce Anglików udało się – Eric Williams, Richard Codner i Olivier Philpot, udając francuskich robotników, dotarli Szwecji. Dwójka płynęła ze Szczecina, a jeden z nich – z Gdańska. Jak im się udało? Wpadli na szatański pomysł – pod nosem strażników wykopali tunel, do którego wejście było kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia. Zbudowali skrzynię gimnastyczną. W niej był schowany człowiek. Ustawiali ją na środku boiska i uparcie trenowali skoki przez nią. W tym czasie człowiek schowany w środku drążył tunel. Przekopali prawie 40 metrów. W październiku 1943 roku przedostali się poza ogrodzenie. Ich wyczyn stał się kanwą amerykańskiego filmu fabularnego „The Wooden Horse” z 1950 roku.

„Big X” przybywa
Sprawy nabrały przyspieszenia, gdy do Stalagu Luft 3 przeniesiono majora Rogera Bushella, który miał już na koncie dwie spektakularne ucieczki z innych obozów. Żagańscy jeńcy uwierzyli, że pod jego kierownictwem nareszcie wyrwą się zza drutów. Bushell był z zawodu adwokatem (świetnym), z zamiłowania narciarzem i pilotem, z usposobienia – niespokojnym duchem. W maju 1940 roku jego bombowy Hawker Hurricane został zestrzelony we Francji pod Boulogne.

Od razu po pojawieniu się w Żaganiu major rozpoczął przygotowania do wielkiej ucieczki. Stanął na czele Komitetu X (jemu samemu nadano mu przydomek „Big X”), którego zadaniem było przygotowanie i zrealizowanie ucieczki. W przedsięwzięciu wzięło udział około 600 jeńców (w dniu zakończenia wojny było ich w Stalagu Luft 3 ponad 10 tysięcy). Ale uciekać miało 220. Dlaczego nie wszyscy?

"Była grupa osób zainteresowanych, ale też i tacy, którzy nie mieli na to chęci" – wyjaśnia dyrektor żagańskiego muzeum. – "W pierwszej kolejności byli kwalifikowani ci, którzy brali bezpośredni udział w przedsięwzięciu. Pozostałych wyłoniło losowanie, coś w rodzaju loterii – losowano „szczęśliwe numery”. Potem ustalano kolejność, w jakiej poszczególne osoby mają uciekać".

„Tom”, „Dick” i „Harry”

Plan zakładał jednoczesną budowę aż trzech tuneli, którym nadano kryptonimy „Tom”, „Dick” i „Harry”. Dwa pierwsze miały być drążone w kierunku zachodnim, a ostatni – na północ. Miały biec aż 9 metrów pod ziemią, by czułe geofony nie wyłapały odgłosu kopani. Pozostawał jeden problem – jak zamaskować wejścia do nich, skoro podłoga baraków „wisiała” 60 cm nad ziemią? To zadanie powierzono Polakowi, kpt. Bronisławowi Mickiewiczowi. Wejścia do dwóch tuneli umieszczono w betonowych filarach, na których opierały się baraki. Na tych samych filarach stały kominy odprowadzające dym z piecyków stojących w salach jeńców.

Wejście do tunelu „Tom” znajdowało się w barakowym aneksie kuchennym, przy jednym z kominów. Było zamaskowane betonowa klapą. Do „Harry'ego” można się było dostać przez specjalny właz pod żelaznym piecykiem. Wreszcie droga do „Dicka” wiodła przez... studzienkę odpływową w łaźni. Kpt. Mickiewicz zadbał o to, by włazy były starannie zamaskowane. Zrobił to znakomicie.
Po wydrążeniu 9-metrowego szybu, uciekinierzy wykopali trzy komory – w jednej mieścił się warsztat, w którym przechowywane były narzędzia. Tam też przygotowywano deski na szalunki, które miały podtrzymywać sufit wykopu. Deski wyciągano z prycz, na których spali jeńcy i ze ścianek działowych. W drugim z pomieszczeń działała pompa powietrza, którą obsługiwał jeden człowiek. Przewód dostarczający świeże powietrze został zbudowany z puszek po mleku skondensowanym, które lotnicy dostawali w paczkach dostarczanych przez Czerwony Krzyż. Ułożono go w dnie tunelu. Trzecia komora służyła do przeładunku wydobywanego piasku.

Każdy z uczestników przedsięwzięcia miał przydzielone zadanie: najsilniejsi, którzy nie cierpieli na klaustrofobię (tunel miał przekrój 52x54 cm), dostali przydział do brygady kopaczy. Jednym z nich był Stanisław Król – przedwojenny polski mistrz szermierki. Inni fałszowali dokumenty niezbędne do przedarcia się przez Niemcy, następni przerabiali mundury na cywilne ubrania, farbując je np. sokiem z jagód czy pastą do butów. Byli też strażnicy, którzy ostrzegali, gdy do baraków zbliżali się Niemcy i ludzie odpowiedzialni za wynoszenia piasku wydobytego z tunelu.

"Z nogawek od kalesonów robiono długie worki. Napychano je piaskiem i chowano w nogawkach lub pod płaszczem. Podczas spacerów „pingwiny”, bo tak ich nazywano z powodu specyficznego sposobu chodzenia, wypuszczali ten piasek na zewnątrz i starannie udeptywali" – opowiada Marek Łazarz. – "Piach był jaskrawożółty, trzeba więc było robić to ostrożnie, żeby się Niemcy nie połapali. Rozsypywano go na boisku w czasie rozgrywek sportowych, czy na specjalnych grządkach, które w tym celu jeńcy zrobili wokół baraków."

Całe przedsięwzięcie nie miałoby szansy powodzenia bez pomocy Niemców. Alianccy lotnicy celowo nawiązywali kontakty z niemieckimi strażnikami, którzy często byli weteranami z I wojny światowej. Pomagały towary z paczek, jakie dostawali jeńcy – za czekoladę, kawę, czy papierosy Niemcy dostarczali wzory dokumentów, czy aparat fotograficzny potrzebny do zdjęć. Informowali też o planowanych przeszukaniach baraków.

Tunele oświetlano początkowo prymitywnymi lampkami z puszek i margaryny. Potem udało się podciągnąć prąd. Niestety, na dzień Niemcy wyłączali napięcie. Żarówki działały więc tylko w nocy. Natomiast urobek i ludzi transportowano na przodek po drewnianych torach specjalnymi wagonikami.

Początkowo w kopaniu brali udział zarówno RAF-u, jak i Amerykanie. Niestety, na początku września 1943 roku Niemcy odkryli mający już 70 metrów tunel „Tom” i go wysadzili. Tydzień po tym Amerykanie zostali przeniesieni do nowego, południowego sektora obozu. Kopania zaprzestano na kilka miesięcy, ale przygotowania logistyczne trwały nieustannie.
Z budowy „Dicka” zrezygnowano, bo w miejscu, do którego miał prowadzić, Niemcy postanowili zbudować nowy sektor. Służył już tylko za magazyn piasku i sprzętu. Wszyscy mieli od tej pory budować „Harry'ego”. Ten, jak obliczono, miał mieć 111 metrów i wychodzić w lesie za obozem – tak, by strażnicy nie zauważyli wychodzących spod ziemi ludzi.

Kumulacja kłopotów

W styczniu 1944 roku tunel był gotowy. Przekopanie ostatnich kilkadziesiąt centymetrów piachu budowniczowie zostawili na dzień ucieczki. Wyjście zabezpieczyli deskami. Czekali na dogodną chwilę. Ich decyzję przyspieszyły działania Niemców – po wykryciu „Toma” stali się jeszcze bardziej podejrzliwi. Termin ucieczki ustalono na 24 marca. Komitet X postanowił, że akcja rozpocznie się o 21.30 w piątek. Noc miała być bezksiężycowa. O tej porze z Żagania odjeżdżały jeszcze pociągi, którymi część z jeńców miała uciekać.

"Tak mieli podróżować ci, którzy mieli najlepsze dokumenty i znali język niemiecki. Było ich około 30 osób" – mówi Marek Łazarz. – "Inni, nazywani „twardzielami”, byli gorzej przygotowani. Oni mieli uciekać piechotą: nocami iść, w dzień się chować.
Niestety, nastąpiła kumulacja nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Zaczął intensywnie padać śnieg, wiedzieli więc, że trudno będzie maszerować przez las. Potem nie mogli się przebić przez ostatnich kilkadziesiąt centymetrów tunelu. Gdy po dwóch godzinach udało się pokonać napęczniałe deski, okazało się, że tunel jest za krótki! Zamiast w lesie, wyjście było na pasie wykarczowanym, który widać z wieżyczek strażniczych i jest regularnie patrolowane przez strażników z psami. – Zarządzono naradę. Padła propozycja, by dwóch wyszło, zamaskowało wyjście i żeby kopać dalej. Ale przecież mieli dokumenty na ten dzień. Musieliby zrobić nowe. Zadecydowano, że dwaj wyjdą, schowają się w lesie i będą sznurkiem sygnalizowali, by kolejni mogli bezpiecznie uciekać".

Wszystkich 220 ludzi czekało w baraku na swoją kolej. Nad operacją czuwali kontrolerzy. Niestety, ta przebiegała z kłopotami – ludzie poubierali się, w co mieli, a na dodatek pozabierali mnóstwo kłopotliwych rzeczy. W efekcie klinowali się w tunelu. Kilka razy tunel się zawalił, bo ktoś zaczepił walizką o szalunek. Udrożnienie zajmowało dużo czasu. Jak by tego było mało, tej właśnie nocy miał miejsce aliancki nalot. Co prawda, Żagania nie bombardowano, ale Niemcy wstrzymali ruch pociągów (a przecież tymi miała uciekać część osób) i wyłączyli prąd. W tunelu zapanowały ciemności.

Około godziny 5 rano uznano, że pora kończyć akcję, choć na zewnątrz udało się wydostać ledwie 76 osobom (byli wśród nich: Brytyjczycy, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy, Australijczycy, 6 Polaków, Czesi, Norwegowie, Belg, Francuz, Litwin, Grek i Holender.
W tym samym czasie doszło do fatalnej pomyłki tych, którzy czuwali w lesie.

"Wzdłuż ogrodzenia chodził patrol. Pech chciał, że wartownik nie poszedł wzdłuż, ale przy ścianie lasu. Prawdopodobnie udał się tam za potrzebą. Ci, którzy siedzieli w lesie, nie widzieli go – myśleli, że jest bezpiecznie, więc dali znać, że można wychodzić. Wyszedł kolejny i zauważył wartownika. Padł na ziemię przy wyjściu i leżał" – opowiada dyrektor muzeum w Żaganiu. – "Wartownik doszedł w jego pobliże – nie zauważył wyjścia z tunelu, ale zobaczył wydeptaną w śniegu ścieżkę do lasu. Zaczął się rozglądać i zauważył leżącego w śniegu uciekiniera. Sięgnął po karabin. Padł strzał. Wszyscy w obozie wiedzieli już, że coś się stało."

Na miejsce natychmiast przybiegli inni wartownicy. Jeniec, który dotąd leżał, rzucił się do ucieczki. W tym czasie w szybie wyjściowym było czterech uciekinierów. Niemcy od razu ich wyciągnęli. Cała reszta z tunelu uciekła do baraku. Zapanowała panika.
Niemcy zarządzili apel i natychmiast poinformowali swoje władze w Berlinie i Wrocławiu.

"Zarządzono wielką obławę. W jej efekcie niemal wszystkich wyłapali w ciągu tygodnia" – mówi Marek Łazarz.

Większość uciekinierów wpadła zaledwie kilka kilometrów od obozu. Części udało się dotrzeć pociągami w okolice Jeleniej Góry – zamierzali przez Karkonosze i Czechosłowację uciekać do neutralnej Szwajcarii. Najdalej, bo do Saarbrücken na granicy niemiecko-francuskiej, dotarł główny organizator ucieczki, major Roger Buschell. Towarzyszył mu francuski lotnik.

Tylko trójce udało się uciec. Norwegowie: ppor. Jens Muller i sierż. Per Bergsland dotarli do Szczecina, skąd marynarze przewieźli ich do Szwecji. Natomiast Holender Bram van der Stok dotarł do Utrechtu, skąd przedarł się do Madrytu, gdzie schronił się w brytyjskiej ambasadzie. Potem przerzucono go do Londynu.

„Rozkaz żagański”

Na wieść o ucieczce 76 jeńców ze Stalagu Luft 3 w Żaganiu Adolf Hitler wpadł w szał. Zwołał naradę z udziałem Hermana Göringa, Heinricha Himmlera, Wilhelma Keitla i Ernsta Kaltenbrunnera, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Zakazał protokołowania. Wydał rozkaz rozstrzelania wszystkich złapanych zbiegów. Przeciw temu zaprotestował Göring. – Bynajmniej nie ze względów humanitarnych. Obawiał się, że takiej akcji nie da się zachować w tajemnicy, a alianci mogą wziąć odwet na przebywających w niewoli lotnikach Luftwaffe i innych jeńcach wojennych – wyjaśnia Marek Łazarz. Himmler zaproponował rozstrzelanie 50 uciekinierów. Pozostali się na to zgodzili.

W poniedziałek 27 marca 1944 roku Kaltenbrunner wydał tzw. „Sagan – Befehl” („Rozkaz Żagański”), w którym szczegółowo instruował kogo i w jaki sposób należy rozstrzelać.

"Artur Nebe, urzędnik Gestapo we Wrocławiu stworzył grupę egzekucyjną, która jeździła do więzienia w Zgorzelcu (gdzie przebywali złapani uciekinierzy), wybierała jeńców i po kilku zabierała ich pod pozorem transportu do Żagania" – opowiada Marek Łazarz. – "Po drodze robili „przystanek na toaletę” i wtedy ich rozstrzeliwali, raportując, że „jeńcy chcieli uciekać”. Zwykle egzekucje wykonywali w pobliżu krematorium. Np. tak się odbyło to w przypadku Zgorzelca, Legnicy i Wrocławia. Zwłoki palono na miejscu, a do Żagania trafiały już tylko urny z prochami. W ciągu miesiąca trafiło do obozu 50 urn. Z 23 pozostałych przy życiu część Niemcy wywieźli do Sachsenhausen do sektora dla jeńców wojennych a pozostałych odwieziono do Żagania. Wszyscy oni przeżyli wojnę".

Jeńcy zorganizowali pogrzeb swoim kolegom. Urny pochowali w mauzoleum, które sami wybudowali. W 1948 roku brytyjska Komisja Mogił Wojennych wywiozła prochy 48 pilotów na cmentarz wojenny w Poznaniu. Prochy dwóch zabrały rodziny.

Kara za zbrodnię

Jeszcze w czasie działań wojennych Brytyjczycy postanowili ukarać wszystkich, którzy byli odpowiedzialni za rozstrzelanie uciekinierów ze Stalagu Luft 3. Po zakończeniu wojny, w sierpniu 1945 r. utworzono w ramach RAF-u tzw. Specjalny Wydział Śledczy, który miał się zająć m.in. sprawą żagańską. Dochodzeniem kierował ppłk. Wilfred Bows (zawodowy oficer policji RAF). Współpracowali z nim: major F. P. McKenna (były detektyw policji z Blackpool), kapitan Arthur Lyon (były inspektor policji w Londynie, biegle mówił po niemiecku), sierżanci Stuart Greet i J. W. Venselaar oraz kilku innych. Część wrocławskich urzędników Gestapo odpowiedzialnych za to zginęła w czasie oblężenia Festung Breslau. Część dostała się w ręce Rosjan. Ale większość złapano i osądzono.

Ostatecznie spośród odpowiedzialnych za wydanie i realizację „Sagan Befehl” stracono 21 osób, 15 skazano na kary więzienia, 11 popełniło samobójstwa, czterech uniewinniono, a 9 osób w ogóle nie stanęło przed wymiarem sprawiedliwości.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska