Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Triathlon: Na końcu kroplówka, ale meta to coś mistycznego

Jakub Guder
O tym, że podczas zawodów triathlonowych myśli biegają od tych najprostszych o jedzeniu aż do fantazji erotycznych, o ludziach z żelaza i o tym, dlaczego potrafią skoczyć w nocy z promu do zimnego fiordu - pisze Jakub Guder.

Ironmana zdobywa się nie pracą mięśni, ale pracą głowy. Trzeba myśleć, jak pić i jak się odżywiać w trakcie zawodów, nie można budować sobie psychicznych barier. Wtedy ten dystans może pokonać każdy - mówi Łukasz Grass, dziennikarz TOK FM i TVP1, Ironman, współzałożyciel portalu internetowego akademiatriathlonu.pl.

Człowiek z żelaza

Początki tak popularnego ostatnio maratonu to 490 rok p.n.e. Triathlon przy nim, ze swoim rodowodem sięgającym 100 lat, to niemowlak. Tak naprawdę powstał niecałe 40 lat temu. Na początku lat 70. XX wieku John Collins i jego żona, którzy na co dzień biegali, swoje treningi urozmaicali, ćwicząc wraz ze sportowcami innych dyscyplin. Wtedy po raz pierwszy pojawiła im się w głowie myśl, by połączyć kilka dyscyplin i stworzyć coś nowego. Idea zaczęła się realizować w 1977 roku na Hawajach. Tam - po kolejnych zawodach biegowych - Collins wdał się w dyskusję i zaproponował, by połączyć trzy niezwykle wyczerpujące sporty: pływanie, jazdę na rowerze i maraton.

W tym czasie na tym amerykańskim archipelagu istniały już mordercze zawody: w Honolulu biegano tradycyjny maraton (42 km), uczestnicy największego wyścigu kolarskiego otaczali wyspę (180 km), a pływacy zmagali się na dystansie 3,8 km. Właśnie z połączenia tych trzech rywalizacji powstał triathlon na tzw. dystansie Ironman. - Pistolet startera wystrzeli punktualnie o 7 rano, wtedy zegar zacznie odliczać czas. Ten, kto wbiegnie na metę pierwszy, zostanie nazwany "Człowiekiem z żelaza" - rzekł pomysłodawca Collins. Człowiekiem z żelaza, czyli Ironmanem. Z biegiem czasu każdego, kto dotarł na metę tego dystansu, zaczęto określać tym mianem.
Na igrzyskach olimpijskich nowa dyscyplina zadebiutowała bardzo szybko, bo już w 2000 roku w Sydney. Pierwszymi, historycznymi złotymi medalistami zostali Simon Whitfield i Brigitte McMahon. Mieli oni do pokonania 1,5 km pływania, 40 km jazdy rowerem i 10 km biegu, a zatem trasę krótszą, niż pierwotnie wymyślił to Collins. Oprócz tych dwóch dystansów (Ironman, czyli łącznie 226 km, oraz dystansu olimpijskiego) rozgrywane są także zawody innej długości. Są na przykład wyścigi sprinterskie (0,75 km pływania, 20 km jazdy rowerem, km 5 biegu) czy też half-ironman (1,9/90/21).

Obecnie nazwa Ironman jest zastrzeżona dla cyklu zawodów na całym świecie, które są jednocześnie eliminacjami do mistrzostw globu. W ciągu roku odbywa się 28 triathlonowych startów pod egidą Ironman (3,8 km pływania, 180 km rowerem, 42 km biegu). Sprawdzić się w nich może każdy, więc teoretycznie również każdy ma szansę zakwalifikować się do wspomnianych mistrzostw świata, które tradycyjnie co roku, w październiku, rozgrywane są na Hawajach. O innych zawodach o tej długości, które nie mają prawa do owej nazwy, mówi się, iż są to starty "na dystansie Ironmana".

Sidor: Być może tylko himalaista na szczycie czuje się jak triathlonista na mecie

- Jeszcze do niedawna zawodów z cyklu Ironman organizowano mniej i trudno było się zarejestrować. Do dziś obowiązuje zasada "kto pierwszy, ten lepszy", więc jeśli zapisy przez internet ruszały na przykład o północy, a miejsc było 2000, to w ciągu 10 minut rozchodziły się wszystkie. Jeśli więc człowiek pomylił się przy wypełnianiu ankiety, która ma kilka stron, albo na końcu okazało się, że nie ma karty kredytowej (wpisowe to przeważnie 300-400 euro), to zazwyczaj przy ponownej próbie rejestracji nie było już wolnych miejsc - opowiada Dariusz Sidor, który sam jest Iron-manem. - Od kilku lat organizowanych jest więcej zawodów, czasem w kalendarzu bardzo zbliżonych do siebie. Łatwiej zatem się tam dostać - tłumaczy.

Swoją przygodę ze sportem Sidor zaczynał zawodowo, trenując płaskie 400 m (życiówka 49,07 sek.) oraz 400 m przez płotki w AZS-ie AWF-ie u trenera Jana Kosendiaka (jego brat Andrzej Kosendiak jest dyrektorem generalnym festiwalu Wratislavia Cantans). Kontuzja zatrzymała jego dalszą karierę, ale wtedy zaczął biegać maratony. Ile razy pokonał dystans 42 km? Dokładnie nie pamięta.

Potem, w latach 90., w jego ręce trafił artykuł w "Przeglądzie Sportowym" o jakimś amerykańskim triathloniście. Następnie znów cisza przez kilka lat, podczas których niewiele działo się także w polskim triathlonie.

- W 2007 roku pojechałem jako kibic na zawody do niemieckiego Roth i marzenia 20-letniego chłopca o triathlonie odżyły. Wcześniej nigdy nie widziałem na mecie tylu pozytywnych emocji - mówi Sidor.

Po powrocie do kraju zebrał grupę 30 fascynatów, z którymi postanowił przygotować się do zawodów Ironman w Klagenfurcie w 2010 roku. Tak powstało Stowarzyszenie Triathlonowe Ironman 2010, które teraz co roku przygotowuje grupę śmiałków do startu w zawodach z tego cyklu. Wcześniej w takiej rywalizacji startowało góra 2-3 Polaków.

W tym czasie zaczęły się rozrastać zawody w Polsce. Powstała Ekstremalna Sobota rozgrywana na dystansie Ironmana w Szczecinie, zawody w Bardzie czy triathlon na dystansie połówkowym (1,9 km pływania, 90 km rowerem, 21 km biegu) w Suszu (tam w 2011 roku odbyły się mistrzostwa Polski). Obecnie w naszym kraju jest zaledwie ok. 170 osób, które ukończyły Iron-mana. To wciąż zatem elita.

Najbardziej popularnymi zawodami z cyklu Ironman są właśnie te w Klagenfurcie i zmagania we Frankfurcie. Są najlepiej zorganizowane, a sportowców dopinguje największa liczba kibiców. Nie są to trasy ani najtrudniejsze, ani najłatwiejsze. O wiele trudniej bywa na przykład w Ameryce Północnej, gdzie temperatura podczas startu często sięga 35 stopni. Z każdej takiej rywalizacji można zakwalifikować się bezpośrednio do mistrzostw świata. Nie jest jednak tak, że kwalifikację zdobywają ci z bezwzględnie najlepszymi czasami, bowiem miejsca promujące do mistrzostw globu przysługują poszczególnym kategoriom wiekowym. Oczywiście największa rywalizacja i najwięcej kwalifikacji jest dla triathlonistów w grupie +30, ale na przykład o mistrzostwo świata rywalizują też osiemdziesięciolatkowie.

Dla kobiet najstarsza klasyfikacja to +75. Utworzono ją stosunkowo niedawno, bo w 2005 roku, za sprawą byłej katolickiej zakonnicy Madonny Buder, która, licząc sobie właśnie tyle wiosen, ukończyła rywalizację podczas mistrzostw świata. Zresztą ta coroczna impreza, organizowana w październiku, to marzenie każdego triathlonisty. Rozgrywana jest tam, gdzie dyscyplina się narodziła - na Hawajach, na wyspie Kona.

- To nie jest jakaś wyjątkowo trudna trasa, ale tam startują najlepsi - mówi Sidor. Grass natomiast otwarcie przyznaje, że jego celem jest start w mistrzostwach. - Chciałbym tam pojechać, ale nie jako kibic. Nawet w tym roku. I chcę się dostać na Hawaje normalną drogą eliminacji, a w mojej kategorii wiekowej jest to trudne. Dlatego wybiorę zawody Ironman w Azji lub Ameryce Południowej, gdzie będzie nieco łatwiej o kwalifikację - opowiada.

Patrzą w oczy, czy dasz radę

Na mistrzostwach świata nagrodą są pieniądze. Na najtrudniejszych zawodach zwanych Norseman, a rozgrywanych w Norwegii, ci, którzy dotrą na metę, otrzymują czarną koszulkę, która w triathlonowym świecie wzbudza uznanie i szacunek. Nic więcej. Sidor ma taką koszulkę.
- Najpierw z promu skaczesz do zimnego fiordu, wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno. Potem w niespokojnej wodzie trzeba przepłynąć 3,8 km. Następnie rower - 200 km. Na końcu jest maraton - opowiada.

Najtrudniejsze jest końcowe 20 km, kiedy to zawodnicy praktycznie z poziomu morza wspinają się na wysokość 1800 metrów. Nieco ponad 10 km przed metą specjalna komisja ocenia, czy triathlonista jest w stanie biec na sam szczyt. Sprawdza, czy ma przy sobie osobę, która będzie go asekurowała (tak zwanego "supportera" - to obowiązek), plecak, a w nim odpowiedni sprzęt. Na końcu ktoś z organizatorów patrzy śmiałkowi głęboko w oczy - sprawdza, czy ten da radę. Po chwili pada wyczekiwane "OK" i można zacząć finałową wspinaczkę, której ostatnie kilometry wiodą kamienistym, stromym szlakiem.

Nie wszyscy dopuszczani są do tego ostatniego, morderczego etapu. Część osób jest zawracana i kończy zawody, przekraczając nieco łatwiejszą metę. Tam otrzymują nie czarną, lecz białą koszulkę. I tak są z niej dumni, bo w świecie triathlonistów ukończenie Norsemana to wielkie osiągnięcie. - W tym roku, gdy będę startował w zawodach Ironman (Norseman, choć to zawody niezwykle wyczerpujące, jednak nie należą do tego cyklu - przyp. JG), kilka minut przed rozpoczęciem będę paradował w tej koszulce. W środowisku, które to doceni. To będzie takie moje 5 minut chwały - śmieje się Sidor.

Jest pierwszym Polakiem, któremu udało się ukończyć te zawody, pokonując trudniejszą trasę. Co roku lista startowa to zaledwie 250 osób. W 2011 roku do "czarnej mety" dotarło 169 zawodników. Sidor z czasem 14:50.25 h był 88. Ostatnia osoba - na ten łatwiejszy finisz - dotarła po ponad 20 godzinach.

Dlaczego właściwie decydują się na tak mordercze starty? Co jest wyjątkowego w triathlonie?
- Zacząłem uprawiać triathlon przez przypadek. Pracowałem wtedy jeszcze w telewizji TVN, ważyłem ponad 100 kg, chciałem trochę schudnąć, wrócić do sportu, bo wcześniej byłem aktywny. Skończyłem AWF w Poznaniu, trenowałem lekką atletykę. Biegałem płaskie 400 metrów (życiówka 53.00 sek.). Wybór triathlonu to był przypadek - opowiada Grass. - Niewiele dyscyplin daje możliwość startów razem z mistrzami, mijania się z nimi na kolejnych pętlach - dodaje.
- Nie wiem, z czym porównać ukończenie zawodów triathlonowych. Może tak czuje się himalaista, gdy wejdzie na ośmiotysięcznik? To jest jakieś zapalenie iskierki, człowiek czuje, że grzeje się przy potężnym ognisku... Mistyczne doznanie... Nie chciałbym popadać w patos. Trudno to opisać - przyznaje z kolei Sidor. - Ponad 99 procent społeczeństwa jest anonimowe. Ten jeden procent to grupa jakichś polityków. Ironman to okazja, żeby się pokazać, wyróżnić - zauważa.

Sport dla samotników

Psychologia sportu nakazuje, by przy takich wyczerpujących zawodach, które przeciętnie trwają 12-14 godzin, myśleć o najbliższych celach. O tym, by dobiec do następnego zakrętu, punktu odżywiania, by pokonać kolejną prostą. - Zawsze mówiłem, że triathlon to sport dla samotników. Jeśli ktoś jedzie sam rowerem 180 kilometrów, to musi kochać samotność. Mnie ona nie przeszkadza. To sport, w którym zawodnicy zdani są tylko na siebie - mówi Grass. - O czym myślę? Nie wiem, bo najczęściej po przekroczeniu mety zapominam o tym wszystkim. Czasem pewnie człowiek myśli tylko o tym, by pić i jeść na trasie, czasem myśli się o rodzinie, o przyjaciołach, o życiu...
- Myśli błądzą na wszystkie możliwe tematy. Życie, rodzina, czasem fantazje erotyczne - opowiada Sidor.

Jak wspominają swoje pierwsze starty?
- Wpadasz do wody, wszyscy zaczynają płynąć. Zaczyna się "washing machine", jak to mówią Amerykanie. Potem są strefy zmian (miejsca, w których od pływania przechodzi się do jazdy na rowerze i od roweru do biegu - przyp. JG), na których na początku mojej przygody z triathlonem łapały mnie skurcze. Później, podczas maratonu, miałem kryzys i 15 kilometrów musiałem prze-truchtać. Wpadasz na metę, ponad 11 godzin wysiłku - wspomina Grass, który swojego pierwszego Ironmana zaliczył w ubiegłym roku w Roth niedaleko Norymbergii.

Podczas tych samych zawodów padły dwa rekordy świata. On sam miał okazję porozmawiać z czterokrotną mistrzynią Chrissie Wellington, która podpisała mu plecak. Kilka dni temu zlicytował go w ramach finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Sidor debiutował w 2010 roku na wspomnianych już zawodach w Klagenfurcie. - 12.12 godziny, chociaż liczyłem na czas w granicach 10.40. Radość mieszała się z goryczą porażki. Gdy zszedłem z roweru, okazało się, że mam coś nadciągnięte w pachwinie. Powinienem zejść z trasy, jednak przebiegłem maraton - opowiada.

Wypadki oczywiście się zdarzają. Podczas ostatniego Norsemana ponad 20 osób wyciągnięto z wody, bo sobie nie radziły. Na świecie było też kilka zawałów serca. Regułą jest, że część śmiałków zaraz po przekroczeniu linii mety trafia pod kroplówkę. - Najniebezpieczniej jest jednak na rowerze, gdy człowiek pędzi 70 kilometrów na godzinę i pada deszcz. Różne rzeczy mogą się wtedy zdarzyć. Lepiej o tym nie wspominać - ucina Dariusz Sidor.

- Nie wiem, jak to działa, ale ja poznam zawsze osobę, która uprawia triathlon. To są ludzie, którzy kochają wyzwania, kochają udowadniać sobie, że niemożliwe nie istnieje. Irytuje mnie jednocześnie mit triathlonisty herosa, półboga wręcz. Po sobie wiem, że każdy może spróbować. Szczególnie że z wiekiem człowiek traci szybkość i siłę, ale jest coraz bardziej wytrzymały. Największa bariera leży w naszej głowie - kończy Grass.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska