Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tłumy z Dolnego Śląska ściągały na egzekucje

Piotr Kanikowski
Przy szubienicy w Miłkowie natrafiono na kości straconych tu przestępców
Przy szubienicy w Miłkowie natrafiono na kości straconych tu przestępców Archiwum prywatne
Do dziś na Dolnym Śląsku zachowało się siedem kamiennych szubienic. Nie służyły wyłącznie do wieszania. To były miejsca wszelkiej kaźni: ścinania mieczem, łamania kołem, ćwiartowania, palenia na stosie czy też pogrzebania żywcem.

Szubienice cuchnęły. Jak mówi Daniel Woj-tucki, wrocławski historyk badający zabytki jurysdykcji, lokalizowano je za murami miast ze względów praktycznych - nie tylko ku przestrodze dla wędrownych bandytów, ale też po to, by słodka woń rozkładających się ciał nie uprzykrzała życia mieszczanom. Zdarzało się bowiem, że truchła powieszonych dyndały - nękane przez ptaki i czerw - tak długo, aż same odpadły.

Kat zbierał je później i grzebał w niepoświęconej ziemi nieopodal budowli pospołu z padłymi zwierzętami. Albo dopiero gdy na belkach przerzuconych między kamiennymi podporami brakowało miejsca dla nowych skazańców, decydował się skrócić hańbę któremuś z powieszonych wiele miesięcy wcześniej nieszczęśników i ściągał go w dół.
- W Lubaniu po egzekucji matkobójcy zwłoki pozostawały wystawione na widok publiczny przez pięć lat, aż w końcu wizyta ważnej osobistości skłoniła władze miasteczka do ich uprzątnięcia - opowiada Daniel Wojtucki.

To miało sens: obwieszona wisielcami jak choinka szubienica górująca nad miastem stanowiła sygnał dla rabusiów i morderców, żeby nie liczyli na pobłażliwość lokalnej władzy. Chroniła bogobojnych przed występnymi. Ze względów prewencyjnych dobrze było mieć za murami taką budowlę, więc wznoszono je w każdej większej miejscowości. W katalogu, który ukaże się jesienią, Daniel Wojtucki wskazuje lokalizację blisko 300 dolnośląskich szubienic.

Te szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastowieczne, których ruiny można oglądać na Dolnym Śląsku, zostały zbudowane z kamieni. Najczęściej miały kształt walca zwieńczonego od góry kilkoma słupami, o które wspierały się belki. Największe umożliwiały jednoczesne powieszenie nawet kilkunastu złoczyńców.

Do dziś na Dolnym Śląsku zachowało się siedem kamiennych szubienic. W najlepszym stanie jest wojcieszowska, gdzie Daniel Wojtucki, Honorata Rutka (antropolog) oraz Marcin Paternoga i Krzysztof Grenda (archeolodzy) jeszcze w tym roku rozpoczną badania. Jako Stowarzyszenie Ochrony i Badań Zabytków Prawa spenetrowali już trzy: w Kątach Wrocławskich, Lubaniu i podjeleniogórskim Miłkowie. Zaczynają od gruntownej kwerendy w archiwach, szukając zapisów o wykonanych tu przed wiekami egzekucjach. Potem prześwietlają teren georadarem, przekopują i - wykorzystując metody antropologii - porównują swoje odkrycia z archiwaliami.
Przy szubienicy w Miłkowie natrafili na kości kilku straconych tu przestępców. Badania potwierdziły między innymi znany z jeleniogórskich kronik opis egzekucji na całej czteroosobowej rodzinie Exnerów z Karpacza. Sprawa była bardzo głośna, przekazywana ze zgrozą z pokolenia na pokolenie jako jedna z tych opowieści, przy których cierpnie skóra.

We wrześniu 1701 roku Sąd Apelacyjny w Pradze skazał Rosinę Exner i jej brata Georga na ścięcie mieczem za utrzymywanie cielesnych stosunków. Ich rodziców, Georga i Marię, którzy tolerowali kazirodczy związek i uśmiercili poczęte z niego niemowlę, sędziowie uznali za winnych dzieciobójstwa, a po ścięciu kazali dodatkowo przebić metalowymi kołkami. Wyrok wykonano w Miłkowie.

Kiedy dwa lata temu wrocławscy naukowcy zaczęli grzebać wokół szubienicy, ta historia ożyła. Najpierw natrafili na złożone obok siebie w jednym grobie szkielety Rosiny i jej brata - oba bez głów. Potem znaleźli drugi grób, ich rodziców, z resztkami kołków w miejscu serca i czaszkami dzieci wsuniętymi między kolana.
- Mamy kłopot z Exnerami - mówi Daniel Wojtucki. - Bo kat był takim profesjonalistą, że na kręgosłupach nie widać śladów po użyciu miecza. Ostrze przeszło precyzyjnie między kręgami.

Jest jeszcze bardziej zaskakujący fakt: to była jego pierwsza egzekucja. Genialny debiutant nazywał się Kühn i pochodził z jednej z największych śląskich rodzin katowskich. Fach odziedziczył po ojcu - skoro urodził się jako syn kata, człowieka nieczystego, nie mógł się kształcić w innej profesji. Od najmłodszych lat patrzył na egzekucje. A ponieważ ówczesny kat był również hyclem, dzieciak uczył się, zabijając w rakarni bezpańskie psy. Ściągając z nich skórę, odbierał pierwsze lekcje anatomii. Trenował cięcie mieczem na żywych zwierzętach. Na ogół przed dwudziestką wykonywał publicznie pierwszą egzekucję na człowieku. To był jego mistrzowski egzamin. Kat, który w 1701 roku zabił Exnerów, zdał go celująco.

Inny problem z Miłkowem - badacze odnaleźli jedno czy dwa stanowiska więcej niż wynikałoby z wykazów wykonanych tu egzekucji. Łatwo to wytłumaczyć: jeleniogórska kronika, z której pochodziła dotychczasowa wiedza o szubienicy, to źródło wtórne. Księgi sądowe z dokładną relacją najpewniej spłonęły w pożarze, więc w późniejszych zapisach kronikarz odtworzył tylko to, co pamiętał. Mógł pominąć którąś egzekucję.
O szubienicy w Wojcieszowie sądzono do niedawna, że nigdy nie została użyta. Daniel Wojtucki doszukał się jednak w jeleniogórskich archiwach zapisków o trzech osobach, które stracono tutaj w latach osiemdziesiątych XVII wieku. 16 kwietnia 1682 roku żywcem spalono tutaj mężczyznę, który spółkował ze zwierzęciem. Na oczach okolicznej gawiedzi, która traktowała egzekucje jak spektakl, kat podpalił go razem z cielęciem, z którym dopuścił się grzechu.

Również w 1682 roku na sznurze zadyndał morderca szlachcianki. Zbrodniarz był sprytny: upozorował śmierć dziewczyny na samobójstwo. Nie zwiódł jednak sądu. Trzecia ofiara szubienicy w Wojcieszowie to dzieciobójczyni, której ścięto głowę mieczem.
Ich kości znajdują się prawdopodobnie gdzieś w pobliżu miejsca straceń, bo kat nie zadawałby sobie dodatkowego trudu z odciąganiem zwłok w głąb lasu.

Gdy Marcin Paternoga i Krzysztof Grenda odnajdą groby, doktor Honorata Rutka będzie mogła przeprowadzić analizę antropologiczną. Dowiemy się nie tylko tego, jak zginęli, ale także jak żyli: co jedli, na co chorowali, jak ciężko pracowali i w jakim wieku dopadła ich śmierć.
Przy kościach skazanych niewiele można znaleźć. W grobie Exnerów były to resztki butów, skazańcy z Lubania mieli przy sobie guziki z brązu i drobne monety, przekłute jak talizman.

Czasem kat wrzucał do grobu gwoździe egzekucyjne, przy pomocy których przytwierdzano odcięte głowy i kończyny do belek, czy żelazne skoble. Kilka takich archeolodzy znaleźli w jamie zmarłych - wykopanej wewnątrz lubańskiej szubienicy 60-centymetrowej niecce, wypełnionej fragmentami kości, kawałkami cegieł i kamieniami. Pełniła rolę pod-ręcznego składowiska resztek. Penetrując to miejsce, naukowcy natknęli się na prawdziwą rzadkość: krótki kawałek solidnego łańcucha egzekucyjnego ze ściśniętym między ogniwami trzema kręgami kręgosłupa. Pewnie trafił do dołu przy okazji porządków.
Czyje szczątki mogły się znaleźć w jamie zmarłych? Być może Grunera, ściętego 16 czerwca 1646 roku, o którym kronikarze napisali, że po dwóch niewprawnych ciosach mieczem poderwał się na nogi i zaczął krzyczeć, mając na wpół odrąbaną głowę. Być może Hansa Meye, straconego 22 stycznia 1572 roku za zamordowanie własnej matki. Zgotowano mu okrutną kaźń: prowadząc zabójcę na miejsce straceń, kat szarpał jego ciało rozżarzonymi obcęgami na wszystkich skrzyżowaniach w Lubaniu. Prawą rękę, którą podniósł na matkę, odcięto mu i wbito na pal. Resztę Hansa Meye po-ćwiartowano dopiero przy szubienicy i powieszono na czterech słupach wbitych w ziemię. Wyprute z brzucha wnętrzności zagrzebano w ziemi.

W lubańskiej jamie zmarłych raczej nie mogło być szkieletu Marii Krause, która nożyczkami zabiła swoje nowo narodzone dziecko. Pogrzebano ją żywcem obok szubienicy i - tak jak starym Exnerom - przebito serce kołkiem.

Bogata Legnica miała dwa miejsca straceń: Köpfanger przed Bramą Chojnowską i murowaną szubienicę przed Bramą Wrocławską. Pierwsze dla zacnie urodzonych, którzy po śmierci mogli liczyć przynajmniej na solidny pogrzeb na cmentarzu. Drugie dla przestępczej hołoty, pohańbionej, grzebanej jak psy, byle jak, bez duchownego, w niepoświęconej ziemi.

- To był ośli pochówek, bez honorów - mówi archeolog Paweł Duma ze Stowarzyszenia Ochrony i Badań Zabytków Prawa. Opowiada o szubienicy w szwajcarskiej Lucernie, gdzie obok kości 45 ludzi archeolodzy natrafili na sześćset zwierzęcych szkieletów. Również na Dolnym Śląsku w jednym miejscu grzebano ofiary kaźni, samobójców i padlinę, którą kazano katowi ściągać z ulic, aby zapobiec epidemii.

- Powieszenie było karą hańbiącą - dodaje Daniel Wojtucki. - Zdarzało się, że wdowa po wisielcu starała się, by zwłoki zostały zakopane. Albo próbowała zmienić wyrok z powieszenia na ścięcie.
Im bardziej odrażająca zbrodnia, tym wymyślniejsza kara i większa chęć pohańbienia ciała. W zbiorach Wojtuckiego jest rycina przedstawiająca kaźń seryjnego mordercy - Melchiora Hedloffa, straconego w Oleśnicy w 1654 roku za zabójstwo 251 osób. Na początek kat oderwał mu wszystkie palce u rąk. Potem szarpał ciało rozżarzonymi kleszczami, zdzierając zeń skórę. Na specjalnie wzniesionym rusztowaniu, by wszyscy gapie widzieli ten okrutny spektakl, łamano Melchiora kołem, powodując otwarte złamania wszystkich kości. Jeszcze żyjącego poćwiartowano, a kawałki ciała porozwieszano na rogatkach miasta dla przestrogi.

Wrocławscy badacze uważają, że ich badania mogą pomóc samorządom w wypromowaniu stojących na uboczu, zapomnianych ruin szubienic jako atrakcji turystycznych. Bo wciąż pociąga nas groza opowieści o rodzinie Exnerów, Melchiorze Hedloffie czy Hansie Meye.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska