Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tato, teraz ja tutaj rządzę, czyli rodzinna spółka z o.o.

Alicja Zboińska, Piotr Brzózka
Już niedługo stery w rodzinnej cukierni braci Miś przejmie Michał (ostatni od lewej). Będzie mógł liczyć na pomoc młodszego kuzyna
Już niedługo stery w rodzinnej cukierni braci Miś przejmie Michał (ostatni od lewej). Będzie mógł liczyć na pomoc młodszego kuzyna fot. Paweł Nowak
Są ojcem i synem, ale także szefem i personelem. A na dodatek niebawem będą emerytem i szefem. Można się w tym pogubić, ale nie wyobrażają sobie prowadzenia firmy bez zaangażowania rodziny. Bo firma to rodzina, a rodzina to firma. I wszystko nagle staje się jasne.

Gdy mają 5 - 6 lat zajadają się wyrobami taty lub bawią się nożyczkami w jego salonie. Siedzą cicho, bacznie wszystko obserwują i pilnie się uczą. Z czasem zamiatają rozsypaną mąkę lub ścięte włosy, wreszcie zagniatają pierwszy placek drożdżowy i z drżeniem rąk obcinają pierwszy kosmyk włosów. Już tylko jeden krok dzieli ich od przejęcia pałeczki. Tak rodzą się firmy rodzinne. Tak zaczynali Michał Miś, syn łódzkiego cukiernika, Sławek Workert, następca sławnego fryzjera Hirka, a także Paweł Zyner, restaurator, potomek dyrektora kultowego Grand Hotelu. Teraz powoli przejmują ciężar dowodzenia, z całym dobrodziejstwem niemałego w końcu inwentarza.

Liczy się sekret pradziadka

Ma 27 lat i... dziesięcioletni staż pracy w firmie. Od niego zależy produkcja ciast i tortów, a zaczynał od zamiatania podłogi. Jednak Michał Miś nie narzeka i jak równy z równym dyskutuje z tatą Włodzimierzem i wujkiem Jurkiem, właścicielami sieci cukierni Spółki Braci Miś. Wie, że kiedyś to on stanie na jej czele.

Michał to absolwent technikum spożywczego. Gdy w trakcie nauki musiał odbyć praktyki, tata nie wystawił mu zaświadczenia. Adept słodkiej sztuki wybrał konkurencyjną cukiernię przy ul. Wróblewskiego w Łodzi.

- Tata uznał, że muszę zobaczyć, jak wygląda praca gdzie indziej - wspomina Michał. - Był to dobry pomysł.

Michał dalej zaglądał do firmy, podjadał słodkości i obserwował, jak się je przygotowuje. Tak podłapał bakcyla, a zaangażowanie przyszło z czasem.

- Było trochę perswazji ze strony taty i wujka, żebym włączył się w firmę - wspomina Miś junior. - Nie udałoby się jednak, gdybym sam tego nie chciał. Nic na siłę.

- Z reguły z rodzinnymi interesami jest tak, że młodzi są skazani na współpracę - śmieje się Włodzimierz Miś.

Tradycje gastronomiczne w rodzinie sięgają zresztą głębiej. Dziadek i ojciec Włodzimierza i Jerzego byli kuchmistrzami. Dziadek był szefem kuchni w Tivoli, ojciec rządził kuchnią w Grand Hotelu. Dlaczego Misiowie nie postawili na restauracje?

- Bo tata uznał, że gotowanie jest zbyt trudne i lepiej, żebyśmy piekli ciastka. Posłuchaliśmy go - tłumaczy Jerzy Miś.
Ale od rodzinnych korzeni nie ma ucieczki. Misiowie ostatecznie otworzyli restaurację, obiady serwują w Cafe Wiedeńska.

Junior na tyle poznał tajniki przedsiębiorstwa, że to głównie na nim spoczywa ciężar produkcji. Odpowiada też za zamówienia, ale nie znaczy to, że wszystkie decyzje podejmuje sam. Na to zgody nie ma.

- Nowy produkt najpierw testujemy na sobie, jeśli wszyscy go zaaprobują, trafia do sprzedaży. Decyduje cały klan, nie ma miejsca na samowolkę - zastrzega Włodzimierz Miś. - Kolejny warunek to wierność dawnym rodzinnym przepisom, o konserwantach i sztucznych dodatkach nawet nie ma mowy.

Może jednak liczyć na pomoc w zarządzaniu 9 cukierniami, restauracją i ponad 70 pracownikami. Seniorzy rodu biorą to na siebie. Przynajmniej na razie. Bo kiedyś Michał i tego będzie musiał się nauczyć. Na szczęście do pomocy będzie miał młodszego kuzyna. Tylko, że ten najpierw musi skończyć szkołę. Bo dla rodowej starszyzny jest oczywiste, że nauka to podstawa.

Michał zdaje sobie sprawę, że na jego barkach spoczywa duża odpowiedzialność. Rodzinna firma to jedna z bardziej znanych i cenionych cukierni w mieście. A to zobowiązuje.

Seniorzy nie myślą jeszcze o emeryturze. Pracy jest zbyt dużo, a Michał ma jeszcze czas na naukę. Ale za kilka lat...

Skazany na fryzjerstwo

U Hirka wszystko jest już jasne. Gdy najsłynniejszy łódzki fryzjer przejdzie w stan spoczynku, biznes przejmie po nim syn Sławek. A po Sławku może któraś z jego córek.

Hirek Workert strzyże łodzianki od 1968 roku. Od 20 lat - wspólnie z synem.

- Urodziłem się we fryzjerskiej rodzinie. Tata fryzjer, mama fryzjerka. Byłem na to skazany - opowiada Sławek Workert. - Od dziecka lubiłem przychodzić do zakładu rodziców. Wolałem być tutaj, niż na przykład kopać piłkę. Gdy ktoś pytał, kim będę w przyszłości, od razu odpowiadałem: fryzjerem. Pierwszy kontakt z nożyczkami miałem jeszcze w podstawówce. Ojciec kupił mi wtedy zestaw do ćwiczeń. Na początku podcinałem włosy na drewnianych główkach. Pierwsze prawdziwe cięcie wykonałem w 6 klasie podstawówki na głowie kolegi. Ponoć grzywka wyszła za krótko...
Pierwsza trzyletnia praktyka: oczywiście w zakładzie ojca. - Sławek był traktowany, jak każdy inny uczeń. Chciałem, żeby miał jak najlepsze fundamenty - mówi Hirek Workert.

Potem były trzy lata czeladniczego stażu. Bo fryzjerstwo to jest rzemiosło. Tu każdy ma swojego mistrza. Nietrudno zgadnąć, kto był mistrzem Sławka Workerta.

Jak im się pracuje razem w jednej firmie, całe życie na kilkudziesięciu metrach kwadratowych? Nie mają siebie dość?

- Nie, nie mieszkamy przecież razem. A praca to praca, każdy jest zajęty. Jesteśmy aktywni, w tym zakładzie naprawdę się pracuje od 9 rano do 18 wieczorem - mówi Hirek.

Syn tłumaczy, że w firmie nie ma specjalnej hierarchii, ale wiadomo, że ojciec jest głową firmy. - W wieku ponad 60 lat tata wciąż pracuje, ma swoje klientki. Kiedy któraś sobie zażyczy, że usługa ma być w całości wykonana przez mistrza, to tak jest. Choć oczywiście tata jest odciążony od brudnej roboty, nie zajmuje się np. farbowaniem. To robię ja - opowiada Sławek.

I ojciec i syn przyznają, że młodszemu Workertowi było łatwiej wystartować w zawodzie. Gdy zaczynał w 1989 roku, zakład miał już ponad 20-letnią tradycję i ugruntowaną markę. Poza tym przemiany ustrojowe w Polsce szybko przyniosły rewolucję we fryzjerstwie, zwłaszcza jeśli chodzi o materiały, katalogi z nowościami ze świata.

Hirek Workert nie chce powiedzieć, kiedy pójdzie na emeryturę. Wiadomo tylko, że kiedyś w nieokreślonej przyszłości przekaże firmę Sławkowi. A ten już zastanawia się, czy jego córki pójdą w jego ślady. Na razie dziewczynki mają 4 i 8 lat. Ale już - jak on kiedyś - lubią przychodzić do zakładu.

Pytam się ojca o wszystko

Mieczysław Zyner rządził Grand Hotelem dwie dekady. A Paweł, jego syn, w tym hotelu dorastał. Od ojca nauczył się wszystkiego. Dziś są wspólnikami w firmie Zyner&Zyner, razem prowadzą restaurację Anatewka.

- Grand Hotel zawsze będzie mi się kojarzył z tatą. On go traktował jak dom. Gdy chciałem zobaczyć ojca, to szedłem właśnie tam. Można powiedzieć, że się tam wychowałem. Często jadałem też obiady w hotelowej stołówce. Nieraz były smaczniejsze, niż te podawane gościom w restauracji Malinowej. A kiedy skończyłem 18 lat, tata zabrał mnie do Grand Hotelu na striptiz. Do końca życia będę to pamiętał - śmieje się syn.
Paweł Zyner wcale nie musiał być restauratorem. Mógł być na przykład geografem. A w każdym razie geografię studiował, a nawet ukończył. Ale kulinarne zainteresowania zwyciężyły. Kilka lat temu założył firmę. 3 lata temu, gdy ojciec odszedł z Grand Hotelu, zaprosił go do spółki. Dziś prowadzą kilka restauracji: Anatewkę na 6 Sierpnia, Varoskę na Traugutta, Analogię na Starym Rynku.

- Miałem wiele propozycji, między innymi prowadzenia dużych hoteli w innych miastach. Ale czy może być coś lepszego, niż współpraca z synem - mówi Mieczysław Zyner.

W firmie są wspólnikami. Po 50 procent. Chociaż dzielą obowiązki. Ojciec idzie w gastronomię grupową: wesela, chrzciny i inne bankiety. Syn myśli o klientach indywidualnych.

- Ojciec wiedział o Grand Hotelu wszystko, wiedział nawet, ile jest półek w recepcji. To wspaniała zasada, którą teraz wprowadzam w życie w naszej firmie. Ojciec był moim nauczycielem, dziś jest przyjacielem i guru. Pytam się go o wszystko, chociaż mam już 43 lata. Rozmawiamy kilkadziesiąt razy dziennie. Dosłownie za chwilę wylatuję do Ameryki, ale nawet teraz spotykaliśmy się z tatą, żeby ustalić kartę menu. Czasem się oczywiście kłócimy, tacie się wydaje, że ciągle mam 13 lat. Kiedy powiem coś głośniej, ojciec upomina, że nigdy nie wolno na niego krzyczeć. I najgorsze, że przy takich sprzeczkach najczęściej ma rację - śmieje Paweł Zyner. A jego ojciec uzupełnia: - Od początku tworzyłem między nami partnerskie relacje, kumpelski sposób pożycia, oczywiście w dozwolonych granicach. Nic między nami nie dzieje się na zasadzie dyktatu. Syn często się mnie radzi, co znaczy, że mimo niewątpliwych sukcesów, jest skromny, że potrafi czerpać z mojego doświadczenia i wiedzy. Cenię jego przedsiębiorczość i fantazję.

Paweł Zyner ma tylko żal do niektórych znajomych taty, którzy często zarzucają mu: wszystko zawdzięczasz ojcu.

Wiadomo już, że i w tym przypadku do interesu wkrótce zapuka trzecie pokolenie Zynerów. 18-letni syn Pawła nosił już talerze w Anatewce, a 12-letnia córka też jest już w knajpie osobistością powszechnie znaną.
Doświadczenie kontra młodość

Nie zawsze jednak współpraca na linii ojciec i syn układa się idealnie. Teoria mówi wręcz, że częściej jest gorzej niż lepiej. Profesor Zbigniew Nęcki, psycholog, komentuje: - Wspólny biznes ojca i syna nie jest łatwy dla żadnego z nich. Często jest tak, że ojciec ma wielkie uznanie, sławę, jeśli nie powszechną, to przynajmniej w danym środowisku. Jest wzorem, który może wbić wchodzącego w interes syna w kompleks. Synowie rzeczywiście często wchodzą na gotowe, co powoduje wielką zawiść w środowisku. Ale z drugiej strony, jeśli się nie przyłożą, szybko zmarnują rodzinną markę.

Prof. Nęcki uważa, że jest wskazane, by dorośli ojciec i syn przebywali od siebie w pewnym oddaleniu. Wspólna praca może prowadzić do konfliktu - doświadczenie kontra energia. Ojcowie zazwyczaj wierzą w stabilny rozwój firmy, synowie myślą o agresywnej ekspansji. Jeśli jednak uda im się połączyć te cechy, firma ma świetne widoki na przyszłość.

Profesor Nęcki przypomina, że świat stał rodzinnymi firmami od czasów starożytnych Fenicjan aż do II wojny światowej. Dopiero późniejsza industrializacja i globalizacja przyniosły rozkwit wielkich koncernów. Wiele z nich zakładanych było i prowadzonych przez rodziny, z czasem jednak władzę w nich przejmowali menedżerowie z zewnątrz. Zaś przy zatrudnieniu tysięcy pracowników na całym świecie, o rodzinnej atmosferze było coraz trudniej mówić.

W korporacyjnym świecie firmy rodzinne stają się cennymi perełkami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki