Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szli na zachód osadnicy... I doszli. Do Wrocławia

Hanna Wieczorek
W powojennym Wrocławiu prawdziwy handel odbywał się na szaberplacu. Zdjęcie pochodzi z 1946 roku
W powojennym Wrocławiu prawdziwy handel odbywał się na szaberplacu. Zdjęcie pochodzi z 1946 roku www.dolnyslask.org.pl
Adam podróżował do Wrocławia sześć tygodni. Maciej spędził w drodze czternaście dni i jeszcze siedem na bocznicy na Brochowie. Irena jechała przez Sybir, Gruzję, Lublin i Katowice. Ewa miała najkrótszą drogę: przyjechała ze Świdnicy. Piszemy o świętach pierwszych osadników z Wrocławia.

Tato miał w Plebanówce (powiat Trembowla, województwo tarnopolskie) dwanaście mórg ziemi - zaczyna swą opowieść Maciej Niedźwiedź.

Słoma w izbie
Jesienią 1945 roku całą rodzinę z dobytkiem załadowano do pociągu, a konie i krowy zapędzono na lorę. Po dwóch tygodniach dojechali do Wrocławia. Jeszcze tydzień koczowali w pociągu na bocznicy kolejowej na Brochowie. Ojciec Macieja i dwóch innych gospodarzy szukali w tym czasie gospodarstw dla siebie. W końcu znaleźli - pod Jelczem.

Zapakowali więc babcię, matkę, Macieja i jego młodszego brata na wóz zaprzężony w konie, dwie krowy przywiązali z tyłu i ruszyli do nowego domu.
- Jechaliśmy cały dzień, przez Oławę, ponieważ nie było mostu między Wrocławiem a Jelczem - wspomina Maciej. - W naszym domu mieszkali jeszcze Niemcy: małżeństwo z córką. My zajęliśmy dwa pokoje, oni pokój z kuchnią. Pamiętam, że pierwszy dzień w nowym gospodarstwie spędziliśmy w niedzielę przed Wszystkich Świętych.

Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Trzeba było się przygotować do świąt. W izbie musiał stanąć snopek zboża z kłosami, pod świątecznym obrusem musiało być siano, a pod nim czosnek, w 1945 roku przywieziony jeszcze ze Wschodu.

- Nikt z nas nie znał niemieckiego, ja wiedziałem tyle, że okno to "Fenster" - wspomina. - Zaczęliśmy się nawet dogadywać, tak na migi, ale oczywiście nikt nie potrafił wytłumaczyć, po co znosimy słomę i siano do izby. Niemcy patrzyli na nas przerażeni, myśleli chyba, że chcemy dom podpalić.

Dla dzieci najwspanialszym momentem świąt był czas, kiedy ojciec rozgarniał słomę po podłodze i kazał synom siadać tyłem do siebie.
- Rzucał w tę słomę orzechy włoskie i laskowe - mówi. - A my macaliśmy i szukaliśmy ich. Zawsze było dużo radości, kiedy natrafiliśmy na jakiś orzech.
Maciej podkreśla, że pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzone na Dolnym Śląsku okazały się nad podziw udane. Kiedy opuszczali Plebanówkę, straszono ich, że tam na zachodzie będą mieszkać w lepiankach. Ojciec Macieja wymontował nawet po jednej parze z podwójnych okien w rodzinnym domu, który porzucali. Żeby zamontować je w nowym domostwie.

- Leżały na strychu - śmieje się. - Bo nowe domy okazały się lepsze niż te pozostawione pod Trembowlą. A z Niemcami, u których zamieszkaliśmy, to się nawet zaprzyjaźniliśmy. Długo jeszcze korespondowaliśmy i kilka razy odwiedzaliśmy się - oni przyjeżdżali do nas, do Polski, a my do nich, do Kolonii.

Wigilia na pudłach
Adam urodził się w Nadwórnej - miasteczku między Stanisławowem a Kołomyją. Spędził w nim prawie dziesięć pierwszych lat życia.

- Ojciec był granatowym policjantem - wspomina. - Mama nie pracowała. Kiedy wybuchła wojna, ojciec dostał rozkaz wyjazdu (razem ze swoją jednostką) do Rumunii. Jak się później dowiedzieliśmy, zmarł na Węgrzech.

Rodzinie bieda zajrzała w oczy. Mama Adama jeździła na wieś i wymieniała topniejące resztki majątku na jedzenie. Przyszedł luty 1940 roku. Do mamy Adama przyszedł ktoś i powiedział: "Wagony do wywózki na Sybir stoją już na bocznicy. Uciekajcie!".
- Widać ojciec był dobrym człowiekiem, bo ludzie ostrzegli nas, że jesteśmy na listach proskrypcyjnych - śmieje się Adam. - Mama złapała nas za ręce i uciekła do Kołomyi, gdzie mieszkał jej ojciec.

Dziadek przyjął wnuki z otwartymi rękoma. Idylla trwała przez kilka miesięcy, do nocy, w której NKWD otoczyło budynek i aresztowało oj-ca mamy, z zawodu księgowego, pod pretekstem malwersacji. I choć oficer mówił, że nie "nada" zabierać żadnych rzeczy, bo ty zaraz "wierniosz", nigdy już dziadka nie zobaczyli.
Przyszedł listopad roku 1945. Mama zdecydowała, że wyjeżdżają na zachód. Podróż trwała sześć tygodni.
- W naszym wagonie wszyscy byli bardzo solidarni, ustalili, że wysiadają wyłącznie we Wrocławiu - opowiada. - Po dwutygodniowej podróży dojechaliśmy do Oleśnicy i tam kazali nam się wyładowywać. A my mówimy: "Nie. Wysiądziemy tylko we Wrocławiu!". Przewieźli nas więc do Żagania. Tam stanęliśmy na bocznicy i znowu rozkaz: "Wysiadać". A my znowu odmówiliśmy. W Żaganiu przetrzymali nas kolejny tydzień.

- Tam było strasznie, w pobliżu znajdowały się obozy dla żołnierzy niemieckich, w nocy słychać było strzały, krzyki - wspomina. - Po tygodniu ruszyliśmy znowu. Tym razem zatrzymaliśmy się na bocznicy pomiędzy Pułaskiego a Kościuszki. To już był 22, może 23 grudnia.

Z bocznicy kolejowej cały transport zabrano do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy Paulińskiej. I tam na pudłach z rzeczami spędzili swoje pierwsze święta.
- Mama dowiedziała się, że Niemcy opuszczają kamienice przy Traugutta, i tam zamieszkaliśmy pod numerem 139. W do-mu było biednie, chłopcy więc starali się zarabiać. Sprzedawali oranżadę na szaberplacu, handlowali pieczywem przywożonym z Oławy.
- Chodziliśmy wszędzie na piechotę - wspomina. - Wrocław to było jedno wielkie morze ruin, z wąskimi ścieżkami wydeptanymi pośród nich.

Któregoś lipcowego dnia ojciec kolegi z kamienicy (właściciel piekarni "Mazowiecka") zaproponował, by chłopcy skombinowali mu dynamit do głuszenia ryb w Oławce. W ruinach kamienicy niedaleko Powstańców Śląskich natknęli się na minę, która wybuchła im prawie pod nogami. Adam trafił do szpitala ze strasznymi poparzeniami. Chirurdzy chcieli mu amputować obie nogi. Tylko jeden lekarz sprzeciwił się - i miał rację.

Rany powoli, bo powoli, ale goiły się. Na drugie święta Bożego Narodzenia był już w domu.
- Choinkę, jak mówił mój brat, ukradliśmy na Niskich Łąkach. Ozdobiliśmy ją żarówkami pomalowanymi na żółto i czerwono oraz posypaliśmy watą szklaną: drapało jak cholera - śmieje się. - Ale oprócz choinki niewiele było w domu. Bieda była taka, że mama szyła nam w rękach spodnie z jakichś zdobycznych koców.

Dzwoneczek na Sępolnie
Ewa zamieszkała na Sępolnie w 1948 roku. Przyjechała ze Świdnicy. Ojciec Ewy pochodził ze Śremu. W 1939 roku przyszli Niemcy i kazali w ciągu 10 minut wynieść się całej rodzinie. Mama mieszkała w Krakowie. Jej rodzice zresztą poznali się pod Wawelem, bo tam po wysiedleniu trafił ojciec Ewy.
Po wojnie rodzice Ewy wyjechali na zachód. Ojciec został urzędnikiem PUR-u. Najpierw pracował w Brzegu, potem w Świdnicy, aż wreszcie rodzina osiadła na Sępolnie.
- Bo nie było zniszczone, a wyglądało nawet ładniej niż teraz - opowiada Ewa. - Domy porastało wino, a ogródki przedzielał ligustrowy żywopłot. Na podwórkach nie było żadnych szop ani garaży.
Rodzinna tradycja kazała rodzicom ubierać choinkę w ukryciu przed dziećmi. Dopiero kiedy oświetlone drzewko już stało, prezenty leżały pod nim, mama Ewy uchylała okno i dzwoniła małym mosiężnym dzwonkiem.

- Pierwszych świąt nie pamiętam, byłam za mała - mówi Ewa. - Ale wiem, że na stole leżał adamaszkowy obrus, który mam do dzisiaj w szafie, na nim stała stuletnia zastawa mamy. W wazie był barszcz z uszkami. Nie było za to kutii, bo tej mama nigdy nie przygotowywała na Boże Narodzenie.

Bez choinki ani rusz
Irena urodziła się w Warszawie, gdzie była jedna jej babcia. Druga babcia, razem z rodziną, mieszkała we Lwowie. I tam właśnie zastała ją wojna.
- Tato zdecydował, że nie przyjmujemy rosyjskiego obywatelstwa, uwierzył, że Rosjanie pozwolą nam wrócić do Warszawy - opowiada. - Nie pozwolili, w lipcu 1940 roku wywieźli nas na Syberię.
Z niej pojechali do Gruzji. Irena wspomina straszne warunki i głód. Głos łamie się jej, kiedy wspomina te czasy.

- Zajrzał do nas pewien Gruzin i zobaczył, że mama gotuje zupę na gołej kości, a na stole leży tylko jedna cebula - opowiada. To był posiłek dla pięciu osób: dwójki dorosłych i trójki dzieci.
Gruzin załatwił im zupy w szkolnej stołówce, a mamie Ireny pracę. Ojca wzięli do armii Berlinga. To tak rozwścieczyło miejscowego NKWD-zistę, że zaczął prześladować polską rodzinę. Mama Ireny straciła pracę i kąt do spania. Kolejna podróż i znowu głód.
- Na szczęście dla nas tato zachorował na żółtaczkę i dostał przepustkę - mówi. - Przywiózł nam unrowskie paczki, które pomogły nam przetrwać.

Na fałszywych papierach Irena, jej mama i dwójka młodszego rodzeństwa wyjechała z Gruzji. Udało im się dotrzeć do Lublina. Potem pojechały do Warszawy. Mama Ireny nie poznała rodzinnego miasta. Z Warszawy przeniosły się do Piastowa, aż wreszcie cała rodzina (ze zdemobilizowanym ojcem) osiadła na chwilę w Katowicach.

- Koledzy ojca z pracy, a przed wojną zajmował się nadzorowaniem linii telefonicznych, namawiali go, by przeniósł się do Wrocławia - mówi Irena. - W grudniu 1948 roku rodzice pojechali na Dolny Śląsk. Dostali mieszkanie w odnowionej właśnie kamienicy przy Powstańców Śląskich. Ja z rodzeństwem dojechałam w 1949 roku.

- Wrocław wyglądał strasznie - wspomina Irena. - Ciemno, zwały gruzu. Kiedy mama odbierała mnie z dworca, mówiła: "Za chwilę będzie jaśniej".
W domu się nie przelewało, ale pierwsze we Wrocławiu Boże Narodzenie spędziła w świątecznej atmosferze. Była choinka, barszcz, pierogi.

- Nie pamiętam tylko, czy mama zrobiła uszka z grzybami - zastanawia się. - Może tato kupił grzyby na lewo. Bo na lewo można było kupić prawie wszystko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska