Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojna toyot w Ukrainie? Samochody z Zachodu szerokim nurtem jadą na wojnę [NASZ REPORTAŻ, ZDJĘCIA]

Maciej Rajfur
Maciej Rajfur
W warsztacie u Patryka praca wre. Czasu mało, a wszelkie usterki trzeba naprawić. Auto jedzie na wschód Ukrainy. Kliknij w galerięi zobacz więcej zdjęć.
W warsztacie u Patryka praca wre. Czasu mało, a wszelkie usterki trzeba naprawić. Auto jedzie na wschód Ukrainy. Kliknij w galerięi zobacz więcej zdjęć. Maciej Rajfur
Ukraińcy walczą o wolność swojego kraju także w Polsce. Ich bronią jest fach w rękach, zaangażowanie, serce i sieć kontaktów, którą świetnie wykorzystują. Może spotkasz swojego Andrzeja, Żorika, czy Romana...

Wojna toczy się w Ukrainie, ale jej część rozgrywa się wokół nas, choć tego na co dzień nie widzimy. W naszych miastach, urzędach, agencjach, warsztatach i lasach. Zrozumiałem to doskonale wyjeżdżając z Andrzejem Lysokonem, pochodzącym z ukraińskiego Dniepra. Kiedy o 8 rano zobaczyłem pod moim domem jego samochód, nie wiedziałem, że ten dzień będzie jeszcze bardziej zaskakujący niż sam pojazd.

W ciągłej walce

Andrzej zaprosił mnie do wspólnej podróży z Wrocławia do Warszawy. Mieliśmy odebrać z Okęcia gruzińskiego żołnierza sił specjalnych, który na ochotnika przyleciał dołączyć do ukraińskiej armii. Żorik – bo taki ma pseudonim – całe życie walczył z Rosjanami. Kiedy miał 16 lat, wstąpił do wojska, bo w jego domu, rodzinnej Abchazji, wybuchła wojna. Od tamtej pory z wojskiem się nie rozstał. Był na Majdanie i bił się o Krym. 30 lat w ciągłej walce.

Żorik, przylatując z Tbilisi przez Monachium do Warszawy, musiał szybko dostać się na wschód Ukrainy. Jego misja była tajna, ale komandos zgodził się ze mną porozmawiać. Andrzej wcześniej kupił dla niego za 7 tys. euro terenowe auto. Mitsubishi z 2012 roku. Przebieg 168 tys. km. Sprowadził je z Niemiec, odpowiednio przystosował i z pomocą swoich różnych kontaktów ustalił, że podstawi je Gruzinowi do Warszawy. A ja miałem mu towarzyszyć, żeby poznać Żorika i opisać jego historię. Generalnie prosta i szybka akcja. Obaj chyba nie spodziewaliśmy się, że ten dzień się nieco wydłuży.

Zaufani ludzie po raz pierwszy

Wracając do terenówki, którą miał dostać Żorik. Wyglądała jak pojazd z popularnego filmu "Mad Max". Jakby nie z tej planety. Odpowiednie kolory i zderzak sprawiały, że przypominała auto bojowe z filmu science-fiction. W sumie takie miała przeznaczenie. Ciemnoszare Mitsubishi będzie walczyć na wojnie. Z tyłu, w części bagażowej zostanie zainstalowany karabin maszynowy lub inna szybkostrzelna broń dużego kalibru. Wówczas załoga pick-upa może rozprawić się z niejednym czołgiem. Na razie jednak bagażnik zajmowały konserwy, chipsy i inne artykuły spożywcze, które podarowali ukraińskiemu wojsku... bezdomni z Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. Przecież nie można marnować przestrzeni jadącej do Ukrainy!

Po drodze do Warszawy rozmawialiśmy z Andrzejem o tym, co dzieje się na Ukrainie, o jego rodzinie. To historia na osobny reportaż. Podpytywałem też o Żorika, bo chciałem się coś więcej o nim dowiedzieć, ale okazało się, że Andrzej… kompletnie go nie zna. Jak to? Przecież się z nim umawiał i ustawił całą akcję. Niekoniecznie. Wszystko odbywa się przez "zaufanych ludzi". Później przekonam się, jak ważne to określenie. Andrzej zna kogoś, kto z kolei zna Żorika. No pięknie. A jak to oszustwo i przyleci ktoś inny? Albo w ogóle nie przyleci? Andrzej kompletnie nie rozumie moich obaw. Uśmiecha się. Przecież rozmawiał ze swoim znajomym przez telefon i wszystko ustalili. Tak po prostu.

Co to za melina?

Kilkadziesiąt kilometrów przed Warszawą zjeżdżamy z ekspresówki, a przecież spieszymy się, bo na Okęciu mieliśmy być praktycznie równo z przylotem Żorika. Nie wiem dlaczego, ale nie pytam. Po drodze Andrzej wykonał kilka telefonów, kilka też odebrał. Rozmawiał po ukraińsku, nic nie zrozumiałem. Kiedy zaczynamy jechać coraz to mniej ruchliwymi drogami, zaczynam się niepokoić. Widzę Andrzeja drugi raz w życiu. Też już mamy wspólnych znajomych, ale może wszystko, co mi powiedział o dzisiejszym celu podróży, to nieprawda? Wjeżdżamy terenówką w leśną drogę. Najpierw szuter, potem błoto. Las gęstnieje. W końcu pytam Andrzeja, gdzie jedziemy. Odpowiada, że musimy zajechać do znajomego, który nam pomoże z samochodem. Jak to, przecież auto jechało bez problemu?

Kolejny raz w myślach mówię sobie: "I tak już nie mam wyboru". Andrzej nie wszystko potrafi wyjaśnić po polsku. Wtedy się uśmiecha. Teraz też się uśmiechnął. Nagle widzę zabudowania. Dom i dwie metalowe wiaty. Wokoło stoi 20-30 terenowych samochodów, część to wraki. Klimat jak z filmu filmie. Tylko kiedy to dzieje się naprawdę, nie czujesz ciekawości i ekscytacji, lecz co najmniej lekką obawę. Podjeżdżamy pod warsztat samochodowy. Część aut na podnośniku, inne uszkodzone. Same terenówki. A wokoło nas gęsty las. Co to za melina?

Zaufani ludzie po raz drugi

Wychodzę z samochodu razem z Andrzejem. Podchodzi krępy dobrze zbudowany mężczyzna. Przedstawia się jako Roman. Zauważam, że Andrzej… też się mu przedstawia. No to gdzie ten jego znajomy? Czy to też akcja z udziałem "zaufanych ludzi"? Przechodzący obok mechanicy prześwietlają mnie wzrokiem od stóp do głów. Postanawiam niczego nie ukrywać. Roman pyta, kim jestem. Andrzej, zanim otwieram usta, tłumaczy pośpiesznie coś po ukraińsku. Potem mówi po polsku: "Dziennikarz. Zaufany człowiek". Nie brzmi to dobrze w takich okolicznościach. Ale Roman nagle się uśmiecha i klepie mnie po ramieniu. Czyżby jedno stwierdzenie Andrzeja przekonało go, że wszystko ok? Najwidoczniej, bo rozpoczynamy bardzo sympatyczną i luźną rozmowę.

Jest ciepło i słonecznie. Stoimy na dworze. Po chwili podchodzi drugi mężczyzna. To Patryk. Polak i właściciel warsztatu. Napięcie mi trochę spada, ale wciąż czuje się niepewnie. Nawet nie wiem, gdzie jestem. Ale nie pytam, bo nie chcę wyjść na aż tak niezorientowanego. Roman Alkhovytskyi ma 40 lat i pochodzi z Tarnopola. Jest mechanikiem. W Ukrainie handlował częściami. Wojna zastała go w naszym kraju. Z Patrykiem Nowakiem połączyły ich najpierw interesy, a potem solidarność w sytuacji wojennej. Na początku Roman przyjechał do serwisu Polaka po prostu kupić auto. Od słowa do słowa doszli do tego, że samochód trafi do ukraińskiego wojska, do czynnej walki z Rosjanami. – Kiedy to usłyszałem, zaoferowałem wsparcie. Uruchomiłem swoje offroadowe kontakty, żeby znajomi szukali terenowych aut, które mogłyby pomóc naszych wschodnim sąsiadom – mówi właściciel Land Cruiser Service niedaleko Warszawy.

Roman przyjechał potem drugi i trzeci raz. Potrzebował coś podreperować w kolejnym pojeździe. – Usłyszałem tylko: "Ja nic od ciebie nie chcę. Wiem, jaka jest sytuacja na Ukrainie" Za części płacę, a za robociznę nic – mówi 40-letni Ukrainiec. Szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia i męska sztama.

Mechanika w tempie wojennym

Nasz samochód rodem z Mad Maxa poszedł po lupę mechaników. Okazało się, że nie najlepiej współpracował z Andrzejem w drodze do Warszawy. Pojawił się jakiś nieznaczny wyciek. Auto przeszło szybki test w terenie i Roman wraz z Patrykiem oraz innymi fachowcami zaczęli swoją pracę, którą zrozumiałem właśnie na naszym przykładzie. Trzeba wymienić klocki. Nie ma takich na stanie. Szybki telefon do kuriera. Posiada jakieś dwa rodzaje, ale nie wiadomo, które pasują. Patryk kupuje dwa komplety, najwyżej jeden zwróci. Popędza kuriera. Wie, że nie mamy czasu. Ten zjawia się, jakby krążył specjalnie w pobliżu. Klocki pasują, następuje szybka naprawa. Potem parę zabiegów pod maską. A w międzyczasie dyskusje o bożym i mniej bożym świecie.

Dowiaduję się, że Andrzej nie znał wcześniej Romana. Wiedział, że coś trzeba podreperować w naszym Mitsubishi i zaczął po prostu obdzwaniać swoich znajomych, kiedy jechaliśmy do Warszawy. Sieć różnych ukraińskich kontaktów w Polsce zadziałała fenomenalnie. W kilkadziesiąt minut namierzono właśnie Romana, który sprowadza z różnych regionów Polski auta i naprawia je u Patryka. Potem szybka wymiana numerów i dwaj Ukraińcy dogadali się, że przed Okęciem zajedziemy, zrobimy co się da i pojedziemy po gruzińskiego komandosa.

Jeszcze nie czas, by wracać

Roman jest bardzo kontaktowy. Dość dobrze mówi po polsku. – Patryk? Złoty gość! Naprawdę mi pomógł. Otworzył przede mną drzwi swojego domu. Zaproponował, żebym w tym całym procesie sprowadzania terenówek dla ukraińskiego wojska, mieszkał u niego, a nie się gdzieś szlajał albo jeździł w te i z powrotem na Ukrainę – mówi z przejęciem 40-latek.

Przez pierwszy miesiąc wojny sprowadził, przygotował i przerzucił do swojej ojczyzny 30 samochodów. Ma w tym doświadczenie. Podobne rzeczy robił już w pamiętnym 2014 r. – Mogę wrócić do żony i dzieci, ale nie chcę na razie, bo tu naprawdę pomagam swojej ojczyźnie. Znam się na tej robocie. Dzwonili do mnie chłopaki z Kijowa, odpowiednik polskiego CBŚ, i prosili, by jeszcze sprowadzać samochody. Jak najwięcej. Myślę, że do końca kwietnia zostanę w Polsce, a potem zobaczymy. W tym czasie chcę załatwić jeszcze minimalnie 20 samochodów. Potem Patryk mnie zastąpi i będzie koordynować te działania. A może trzeba będzie znowu przyjechać? Nie wiemy, co się wydarzy. Sytuacja jest dynamiczna – opowiada mi, odkręcając koło w naszym wozie.

Jego żona zgodziła się, by został w Polsce. – Rozmawiamy codziennie przez telefon. Sprawdzam, czy są bezpieczni. Dopóki bomby nie spadają im na głowę, chcą zostać. Choć wolałbym, żeby byli tu ze mną – przyznaje Ukrainiec. Samochody terenowe sprowadza z Anglii, z Niemiec i z Polski. Naprawia w nich co się da. Zmienia oleje, filtry, klocki hamulcowe, koła, opony, węże, różne uszczelki, alternatory, łożyska, sprężyny, a nawet silniki. Potem tankuje, wsiada "za kółko" i odprowadza do granicy polsko-ukraińskiej, gdzie pojazdy przejmują, jak mówi - "zaufani chłopcy z wojska". – Znamy się dobrze, z czasów poprzedniego ataku Rosji na Ukrainę – uśmiecha się Roman. Mają oni specjalne dokumenty ukraińskiej armii, które pokazują straży granicznej, żeby samochód sprawnie przejechał granicę. Nie czeka w kolejkach, a na ukraińskiej ziemi pędzą nim jak najszybciej na wschód, gdzie pomaga pośród bombardowań i ostrzałów.

Zostajemy, aż auto wyjedzie sprawne

W warsztacie oprócz Patryka pomagają inni mechanicy-Polacy. Za darmo. Czasem przesuwają swoją robotę, bo ta ukraińska jest pilniejsza. Przyjeżdża auto, trzeba je szybko ogarnąć i doprowadzić do ładu, bo za chwilę ktoś będzie je odprowadzał do granicy. Roman nie ma zamiaru siedzieć bezczynnie. Jak ukraińska misja stoi w miejscu, kiedy tylko ma wolną chwilę, pracuje w warsztacie. – Chociaż częściowo spłacam ten dług wdzięczności – uśmiecha się, rozpakowując klocki hamulcowe. Ta symbioza polsko-ukraińska funkcjonuje perfekcyjnie.

Patryk Nowak nie kryje się z pomocą Ukraińcom. Rzucił hasło wśród znajomych, a także u siebie na Facebooku. Informacja rozeszła się pocztą pantoflową. – Kiedyś siedzę sobie spokojnie i nagle dostaję sygnał, że przyszedł przelew w banku pod hasłem "Ukraina". Ludzie po prostu przekazują nam pieniądze, byśmy pomagali Romanowi i jego ludziom. Ta kasa idzie na części do samochodów. Warsztat musi funkcjonować, więc swoje trzeba zrobić. Zatrudniam 10 osób i muszę utrzymać interes, ale robimy po godzinach lub w tzw. międzyczasie – opowiada mi właściciel serwisu, zaglądając pod maskę naszego Mitsubishi.

Tak naprawdę wolnych przerobów nie ma na najbliższe kilka miesięcy. Klientów nie brakuje. – Ale trzeba w życiu wyważyć, co jest ważne i ważniejsze, więc staramy się godzić wszystko – kwituje P. Nowak. Jego pracownicy chętnie zgodzili się, by pomagać Ukraińcom. Pierwszego dnia, kiedy zawiązał się kontakt z Romanem, zadeklarowali, że "będą siedzieć w warsztacie nawet całą noc, aż auto do Ukrainy wyjedzie sprawne". I tak się stało. Reperowali pojazd do 3 w nocy. A następnego dnia przyjechali rano dokończyć drobne rzeczy i terenówka popędziła na Wschód. Niektórzy z nich sami odprowadzają wolontaryjnie samochody na granicę.

Terenówki mają moc

W pomoc włączyła się także społeczność offroadowa z innych miejscowości i regionów. Zdarza się, że ktoś podrzuca do Patryka samochód, który nadaje się do Ukrainy i wraca potem pociągiem. A jak na tę całą akcję reagują klienci? – Większość pozytywnie, dużo osób neutralnie, choć znajdują się ludzie, którzy są przeciwni takiej pomocy, bo np. stracili bliskich w ludobójstwie na Wołyniu i mają awers do Ukraińców. Nie rozgraniczają tych akcentów: historycznego i współczesnego. Straciłem już poczciwego klienta, ale nie kalkuluję w ten sposób. Pomagamy, bo czujemy, że tak trzeba – stwierdza Patryk.

Przechodzimy się po jego terenie między samochodami. W pewnej chwili pokazuje mi terenówkę ze spalonym przodem. Pod maską praktycznie nic nie ma. – Facet z Wrocławia oddał nam prywatny samochód za darmo. Przód spłonął, ale szkielet jest. Żal było nie wziąć. Postawimy go na nogi, a raczej na koła. Nie jest to zbyt opłacalne, ale, rozumiesz, sytuacja nadzwyczajna – uśmiecha się Polak. Tłumaczy mi, że zajmują się tylko terenówkami z podwyższonym zawieszeniem, pojemnością silnika minimalnie 2,5 litra, z napędem na cztery koła. Liczą się tylko diesle, bo wojsko ukraińskie tankuje ropę. W dodatku benzyna w styczności z ogniem wybucha, gaz tym bardziej. Na wojnie to pewna śmierć.

Auta z warsztatu Patryka i spod ręki Romana trafiają do Mariupola, Kijowa, czy Charkowa. Służą jako wozy bojowe. Jeżeli są to pick-upy, "na pace" Ukraińcy instalują broń i walczą. Terenówki świetnie się do tego sprawdzają. Jeszcze inne po prostu dowożą wojsko i zaopatrzenie, jeżdżą jako wozy sanitarne a czasem jako karawany. Samochody są przemalowywane na kolory moro. Nie mogą w terenie zwracać uwagi. Mają się zlewać z lasem. Maskowanie okazuje się niezwykle ważne.

Jedni pomagają, drudzy czują biznes

Jeden z pierwszych samochodów, który sprowadziłem na tę wojnę, to Land Rover Discovery. Chłopaki z frontu dali nam znać, że jest już zniszczony. Ustrzelili go. Ale ludzie w środku na szczęście przeżyli – opowiada Roman, wycierając pot z czoła. Ręce ma całe ze smaru. Zastanawiam się głośno, czy te auta są w stanie odmienić jakkolwiek losy Ukrainy. – Warto sprawdzić sobie pojęcie wojna Toyot. Jeśli odpowiednio dużo dostarczymy ich do naszego kraju… – odpowiada i zamyśla się R. Alkhovytskyi.

Skąd ma pieniądze na kolejne pojazdy? – Cały czas ich potrzebujemy i zbieramy wśród społeczności ukraińskiej w różnych krajach. Część środków przysyłają z Ukrainy, a my je tutaj rozdysponowujemy. Patryk ma zaufanych ludzi i oni też wspierają nas dużymi kwotami oraz swoim czasem i pracą. Naprawiamy wszystko tak, żeby nasze sumienie było spokojne. Ja nie dopuszczę do tego, że ktoś zginie, bo auto okazało się niesprawne – odpowiada Roman.

Zanim kupi jakiś pojazd, musi dokładnie ocenić, czy się nadaje, czy są w stanie go podreperować. Nie patrzy na sprawę ekonomicznie. Na wojnie liczy się każdy egzemplarz. Koszt jednego samochodu waha się od 10 tysięcy do 40 tysięcy złotych. – Niestety, ale muszę to powiedzieć: niektórzy Polacy wyczuli biznes na wojnie. Wiedzą, że szukamy terenówek i podwyższają ceny – wzdycha Roman. – To skurwysyny, nie Polacy. Jest mi za nich wstyd – dopowiada Patryk, przechodząc obok nas z częściami. – E tam, nie ma co. Różni ludzie są w Polsce i różni na Ukrainie – komentuje Roman.

Część polskich handlarzy - około 40 procent - spuszcza z ceny. Jeżeli samochód kosztuje 15 tysięcy, sprzedadzą za 13 lub 12. Trafia do nich argument, że ich auto będzie pomagać Ukraińcom w walce z Rosją. Na wojnie rosyjski najeźdźca strzela do wszystkich aut, zaś do terenowych szczególnie, bo widzi w nich zagrożenie. Także wielu Ukraińców oddało swoje samochody armii. Tych typowo wojskowych nie było tam zbyt dużo.

– Zrobione! – krzyczy radośnie Roman. Czas się pożegnać. Andrzej i Roman, chociaż widzieli się pierwszy raz w życiu, ściskają się długo jak bracia. Nie zostawiamy za naprawy ani grosza. Jesteśmy spóźnieni na lotnisko, ale gruziński komandos Żorik wie i już czeka. Wymieniamy się numerami telefonów, żeby być w kontakcie. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Wyjeżdżamy z lasu, dojeżdżamy do drogi ekspresowej i pędzimy na lotnisko.

Operacja " tajemnicza paczka"

Po drodze Andrzej informuje mnie o kolejnej niespodziance: – Musimy odebrać jeszcze paczkę z lotniska. Wysłałem ci przez telefon zdjęcie dokumentacji tej przesyłki z Gruzji. Pomożesz? – pyta z uśmiechem. Otwieram ten dokument na smartfonie. Jakieś nieznane mi litery. To gruziński alfabet. Po angielsku napisane tylko: "Przeznaczenie: polskie lotnisko LOT". Nie mam pojęcia, jak to odbierzemy. Na Okęciu szybko znajdujemy się z Żorikiem. Ludzie przyglądają się nam, bo samochód zwraca uwagę. Podobnie było w trasie. Kierowcy obserwowali nas z zaciekawieniem. Andrzej namalował na karoserii flagi ukraińsko-gruzińskie. Kilka razy ktoś trąbnął i machał nam z sympatii.

Żorik szybko wsiadł do tyłu pojazdu. Nie miał za dużo miejsca. Przepychał się z konserwami. Ja wybiegłem na terminal zapytać w informacji, gdzie odbiorę paczkę. Tam zrobili wielkie oczy, gdy zobaczyli dokument i wzruszyli ramionami. Spróbowałem jeszcze w biurze LOT-u. Pan z niepewnością zasugerował, że to raczej na lotnisku Warszawa Okęcie Cargo. Jedziemy.

Żorik nic nie wiedział o paczce. Zdziwił się, bo myślał, że wsiądzie do samochodu i będzie mógł już udać się w kierunku granicy. Palił się na Ukrainę, a musiał jeszcze sporo poczekać. Próbuję go coś podpytać do obiecanego wywiadu, ale jest nieufny, odpowiada zdawkowo. Ciężko się rozmawia między telefonami, nawigowaniem i przeglądaniem dokumentów.

Papierologia, a komandos czeka

Przeprawę, jaką przeszliśmy na lotnisku Cargo, zapamiętam do końca życia. Wysyłano nas od okienka do okienka i w każdym następnym punkcie nasz PDF pokazywany w komórce zaskakiwał człowieka po drugiej stronie. W końcu okazało się, że jedna z pań namierzyła 7-kilową paczkę, która kilka dni już tam leżała. Mogła ją odebrać tylko pani prezes polskiej fundacji. Zgłupiałem. Pytam Andrzeja. On się uśmiecha i mówi: – Spokojnie, mam upoważnienie. I pokazuje mi… zdjęcie papierowego upoważnienia w smartfonie. Zdębiałem. W życiu nam tego nie przyjmą! Rozpocząłem grzeczne i niezwykle uprzejme negocjacje, które zakończyły się sukcesem. Pani poprosiła zdjęcie na maila i Andrzej może odebrać przesyłkę.

Musimy jeszcze załatwić dokumenty w agencji celnej. Myślimy, że to już bliżej niż dalej. Trafiamy tam o godz. 15.15. Panowie spokojnie kiwają głowami. – Rano to by się jeszcze udało, ale teraz… My o 16 wychodzimy – informuje nas pracownik agencji. Tłumaczy jeszcze całą procedurę wprowadzenia do systemu, zalakowania przez celnika paczki… Minimalny czas: 3 godziny. Proszę przyjechać rano.

Andrzej gra va banque. Tłumaczy, że mamy gruzińskiego komandosa w bojowym aucie, który musi jechać na Ukrainę, bo tam na niego czekają w jednostce wojskowej. Panowie się ożywili tą historią. Chcą zobaczyć nasz pojazd. Widzą, że nie mamy szans, by przyjechać tu ponownie, a paczkę trzeba odebrać w ciągu 3 dni. – No dobrze, może się uda dzisiaj, ale musicie zapłacić 900 euro zwrotnego ubezpieczenia i 300 złotych za usługę celną – słyszymy. Potem jeszcze zarzucają nas mnóstwem przepisów, które nie do końca rozumiem. Andrzej siedzi, a raczej stoi, jak na tureckim kazaniu. Kombinujemy, negocjujemy. Okazuje się, że paczka jest warta 4 tysiące euro. To radia krótkofalowe z Gruzji. Muszą jak najszybciej trafić za wschodnią granicę. – Dobrze, poczekajcie, załatwimy to jakoś, za 3 godziny p. Andrzej odbierze paczkę – informuje nas mężczyzna z agencji. Nie możemy tyle czekać. Żorik nie może. Znowu tłumaczenia, wyjaśnienia, próba sił. Ja naciskam, Andrzej cierpliwie obserwuje.

Przeszkoda? Trzeba przeskoczyć

Pojawia się iskierka nadziei. Kierowca z ramienia agencji będzie dzisiaj jechał na granicę. Może zabrać tę paczkę. I nawet uda się, że pracownik Cargo ją odbierze i przerzuci do samochodu ciężarowego, żeby Andrzej nie musiał stawiać się osobiście. Jeszcze godzinę wcześniej nie było o tym w ogóle mowy, a urząd zamykał się o 16. Jest 16.30, a my załatwiamy sprawę. – Nie wiemy, czy ten kierowca się zgodzi, bo wiecie, musi na granicy załatwić formalności związane z tą paczką… Trzeba by było może coś mu tam sprezentować – sugerują nam panowie. Bierzemy szybko numer do kierowcy. Dzwonię. Okazuje się, że to Ukrainiec. Przekazuję słuchawkę Andrzejowi, nauczony doświadczeniem, że Ukrainiec swojemu pomoże. Nie mylę się. Kierowca zgadza się na wszystko i nie chce ani grosza. Rozumie sprawę, w przeciwieństwie do Panów z agencji, którzy niby pomogli, ale trzeba było się płaszczyć i kilkunastokrotnie prosić.

Schodzimy do kierowcy na podwórko. Podchodzi do naszego samochodu. Andrzej mu wyjaśnia całą sytuację. Stoimy w kółku. Ja, kierowca, Andrzej i Żorik. Oni swobodnie rozmawiają po rosyjsku. Nic nie rozumiem, ale się uśmiecham, bo widzę, że wszyscy są zadowoleni. Andrzej zwraca się do mnie: – Wiesz, gdyby nie to, że dzisiaj byłeś ze mną jako Polak, nie załatwiłbym tego wszystkiego. Nawet ciężko by mi było zapłacić za bilet parkingowy – mruga jednym okiem, mówiąc pół żartem, pół serio.

Odjeżdżamy z Okęcia Cargo wymęczeni. Jedziemy na szybką kawę na pobliski Orlen. Tam mam pogadać z Żorikiem. To był mój właściwy cel podróży, a zanim do tego doszło, tyle się nadziało! Siadamy przy stoliku. Zadaję pytania. Przekonuję go, że ta rozmowa jest potrzebna. On zarzeka się, że nie chce być żaden geroj czyli bohater. Gruziński żołnierz jest jednak inny niż wcześniej. Bardziej otwarty. Był świadkiem całej sytuacji z paczką i chyba nabrał do mnie nieco zaufania. Widział, że Andrzej na mnie polega. A Żorik zna przecież kogoś, kogo zna też Andrzej… Trochę teraz ironizuję, ale naprawdę u nich ta zbitka "zaufany człowiek" ma ogromne znaczenie.

Na śmierć przyjdzie czas. Teraz misja

Z Żorikiem rozmawia nam się dobrze. Nagle zaczepia nas dwóch chłopaków. Okazuje się, że to rodacy Żorika. Wymieniają parę uprzejmych zdań po gruzińsku. Komandos wraca do opowieści o sobie. Pokazuje swój tatuaż w kształcie tryzuba. To znak przynależności do konkretnej jednostki specjalnej. Nie chce zdradzać szczegółów z wiadomych względów. Chętnie jednak opowiada o całej otoczce, swojej rodzinie i podejściu do życia. Jego twarz już nie jest tak oschła. Nawiązuje się więź, ale robi się późno. Przed nim kawał drogi. Przy samochodzie wyciągam małą figurkę św. Michała Archanioła. Daję ją Gruzinowi i tłumaczę, że to największy z wojowników Kościoła, który będzie go chronił. Pytam, czy wierzy w Boga. Wierzy. Jest wyznania prawosławnego. Ale nie myśli o tym, co po śmierci. Ma tu do wykonania konkretne zadanie – zabijać Rosjan na wojnie.

Widzę, że podarunek go skrępował. Tego twardego, nie okazującego emocji 46-letniego komandosa. Tego, który od 16. roku życia zabijał na wojnie i nie potrafi nawet oszacować liczby tych, którym odebrał życie. Żołnierz nagle wyciąga złożoną flagę Gruzji i podaje mi ją. Była z nim na Ukrainie, jak walczył od 2014 roku. Nie wiem, co powiedzieć. Ściskam mu tylko dłoń i dziękuję. Siadamy do samochodu. Wyjeżdżamy z Warszawy. Żorik jest pierwszy raz w Polsce. Dziwi się, że nie ma na drogach posterunków policji i że jest tak czysto. Zatrzymujemy się w mniej ruchliwym terenie, ponieważ udaje mi się namówić go na zdjęcie. Cały czas rozmawiamy, wymieniamy poglądy, żartujemy, czasem się sprzeczamy. Staram się skrócić szczerze dystans. To zupełnie inna relacja niż na początku. Co ciekawe, ja jestem pierwszym Polakiem, którego on poznał, a on pierwszym Gruzinem w moim życiu.

W pewnym momencie jednak Żorik siada za kierownicę i odjeżdża charakterystycznym Mitsubishi w kierunku granicy polsko-ukraińskiej, a my z Andrzejem ruszamy w stronę Wrocławia. Na pożegnanie zapraszam go do domu przy najbliższej okazji, orientując się, że to zaproszenie wobec jego misji brzmi co najmniej dziwnie. Ale autentycznie chciałbym go ugościć. Czy będę miał okazję go jeszcze zobaczyć? Czy przeżyje tę wojnę? Te kilka godzin wspólnie spędzonych zbudowało jakieś przedziwne przywiązanie. A rozmowa na pewno ujrzy dziennikarstwie światło dzienne.

W galerii zdjęć zobaczycie opisany warsztat, Patryka z Romanem, naprawę samochodu dla Żorika, samego gruzińskiego komandosa z charakterystycznym tatuażem na szyi i samochody, które sprowadzane trafiają na Ukrainę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Obwodnica Metropolii Trójmiejskiej. Budowa w Żukowie (kwiecień 2024)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska